rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

O początku końca świata. Tak by to można było mniej więcej określić. A jeśli tak, to z definicji będzie to (i tak rzeczywiście jest) mix gatunkowy. Nie spodziewajecie się dojrzałego postapo, bo to jeszcze nie ten etap. Tak więc mamy kroczącą pandemię nieznanego (i, oczywiście, śmiercionośnego) wirusa. Skąd się wziął, kto ewentualnie za tym stoi - nie wiadomo, ale to typowe dla postapo. Tak ma być. Nie, to książka nie o covid-19 - została napisana ładnych kilka lat przed nim, ale sytuacja wyjściowa analogiczna: lekarstwa brak, strategii brak, a "życie się żyje". W związku z tym będzie to trochę postapo (bo zmiany w dotychczas oswojonym świecie już się pojawiają i wiadomo, że nic nie wskoczy na swoje miejsce), trochę dramat obyczajowy (bo ludzie nagle znaleźli się w sytuacji granicznej, a wiadomo, że wtedy wychodzą różne skrajności), a trochę powieść drogi (co nie zaskakuje, bo w momentach przełomów ludzie zawsze przede wszystkich szukają bezpiecznego schronienia. Tak było w literaturze zawsze - wojny, rewolucje i inne kataklizmy - i będzie zawsze). Całość utrzymana w konwencji literatury popularnej - między innymi znaczny (mimo wszystko) nacisk na zdarzeniowość, niezbyt skrupulatnie pogłębione portrety psychologiczne, a w warstwie tekstowej sporo dialogów. Nie wszystkim się "Pandemia" spodoba, bo nie ma tam jeszcze prawie nic z ukształtowanego postapo. Ten nowy świat dopiero powstaje, a ludzie jeszcze nie mają świadomosci nieuchronnych zmian i skupiają sie na ocaleniu znanych układów. To sprawia, że uciekając w panice, myślą oni i reagują jeszcze "po staremu", w kategoriach rzeczywistości, którą znają. Możemy się tylko domyślać, co ich czeka, ale jeszcze tego nie zobaczymy. Nawet okrucieństwo i barbarzyństwo, czy też paradoks jednoczesnego przeludnienia i samotności (tak charakterystyczne dla klasycznego postapo) dopiero nieśmiało majaczy na horyzoncie. Podsumowując, żeby nie było, to nie jest dzieło wybitne. Do kilku rozwiązań można się przyczepić (choćby wyjątkowo męcząca postać głównej bohaterki), ale z drugiej strony warto choćby spróbować spojrzeć na tę pozycję nieco inaczej - mało jest książek o początku końca świata. Zwykle mamy do czynienia z sytuacją, kiedy ten ostatni już jest w pełni ukształtowany (także w warstwie społecznej). Myślę zatem, że warto choćby spróbować zobaczyć jak wygląda początek końca i ...początku.

O początku końca świata. Tak by to można było mniej więcej określić. A jeśli tak, to z definicji będzie to (i tak rzeczywiście jest) mix gatunkowy. Nie spodziewajecie się dojrzałego postapo, bo to jeszcze nie ten etap. Tak więc mamy kroczącą pandemię nieznanego (i, oczywiście, śmiercionośnego) wirusa. Skąd się wziął, kto ewentualnie za tym stoi - nie wiadomo, ale to typowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koniec świata w Starych Maślakach
Zaczyna się od opisu niezwykłej, pełnej emocji, ale i nieco dusznej atmosfery protestów na Majdanie i dość fatalnego epizodu z młodą wolontariuszką Chrystyną, która podkrada pieniądze z puszki charytatywnej, by uzbierać na bilet do USA, gdzie aktualnie pracuje jej matka. Niestety (a może stety) zostaje przyłapana i wyrzucona z grona protestujących. Zrezygnowana i przytłoczona poczuciem winy dziewczyna wraca do mieszkania. Chwilę później przyjeżdża do niej przyjaciółka, Żelka - także nieszczęśliwa, przybita i na domiar złego skonfliktowana z matką. Koniec końców dziewczyny postanawiają pojechać do ojca Chrystyny, który mieszka we wsi Stare Maślaki. Choć podróż "na stopa" przebiega w zasadzie standardowo, to już na tym etapie mamy wrażenie, że czas zaczyna płynąć inaczej. Nie tylko wolniej, ale właśnie inaczej - coraz mniej liniowo, za to coraz bardziej kołowo. Przyjazd i pierwsze sceny z Maślaków trochę mi przypominają atmosferę z (doskonałego, zresztą) serialu "Topi". Niesamowita w swojej egzotyczności wieś żyje własnym rytmem, równolegle (mimo ewidentnych dowodów na kontakt ze światem zewnętrznym) i rządzi się swoimi prawami. Jest tu między innymi replika Bramy Brandenburskiej, ekskluzywny hotel z pięknym ogrodem zimowym, a z drugiej strony tajemnicza chatka miejscowego guru i Wyrocznia rodem z "Matrixa". Jest i prawdziwa lodowa karuzela, którą rokrocznie wycina się na tafli jeziora. Co spotka Chrystynę w Starych Maślakach i czy po 20 latach odnajdzie ojca - nie powiem. Powiem za to, że jeśli mówić o realizmie magicznym, to ta książka jest jego doskonałą realizacją. Przede wszystkim pisarz doskonale dozuje tzw. wahanie fantastyczne - elementy fantastyczne są (w zasadzie!) zawsze tylko intuicyjnie logiczne, ale ostatecznego racjonalnego tłumaczenia wprost doczekacie się tylko częściowo. Mało tego, żaden z bohaterów tej wszechogarniającej "magiczności" nie tylko nie kwestionuje, ale wręcz nieświadomie ją potwierdza. Zmysłowości, analizy rozmaitych doznań ludzkich, metaforyki (także w warstwie intymnej) jest mnóstwo, aczkolwiek autor nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku. I (co istotne) te fragmenty narracyjne nie nużą. Odwrotnie - umiejętnie dozowane pozwalają głębiej wniknąć w specyfikę tego szczególnego wariantu "świata na krawędzi" - ni to realnego, ni to wyimaginowanego. Niebagatelną rolę spełnia tu czas, który nie tylko (jak wspomniano) zaczyna biegnąć kołowo, ale potrafi też się zniekształcać, załamywać, zatrzymywać, powtarzać. Ten zabieg (w połączeniu z nieodzowną w realizmie magicznym obecnością mitów, legend i folkloru) pozwala z jednej strony na prezentację wydarzeń z wielu perspektyw, z drugiej zaś na odwrócenie proporcji w odniesieniu do rozwoju historii samego bohatera. W odróżnieniu od klasycznego realizmu, w którym obowiązuje zasada przyczyna-skutek, tu jest programowo odwrotnie - bohater cierpi i dręczy się zanim do czegokolwiek dojdzie. Wisienką na torcie jest niejednoznaczny finał, który pozostawi odbiorcę w stanie zawieszenia: wierzyć, czy nie? Bo mimo, że Polakow naprawdę wiele wydarzeń wyjaśnia w jednoznaczny i odzierający ze złudzeń sposób, to jednak pozostawia nader pojemny wielokropek, przerzucając tym samym na nas decyzję: to jest w końcu ta magia, czy tylko "pospolitość skrzeczy"?
O jeszcze jednej rzeczy trzeba powiedzieć: ta cała misterna i koronkowa robota skrywa (skrupulatnie przemyconą) opinię o Ukrainie. Z jednej strony smutną. To jest kraj, w którym (niestety) obowiązuje zasada: umiesz liczyć, licz na siebie. Bo, jak pisze Polakow, "Zbrzydł mi już ten świat, moi drodzy, a nasz kraj tym bardziej. To rodzaj antypaństwa zaprogramowanego na zniszczenie wszystkiego i wszystkich. Dopiero za sto lat zacznie się tu dziać coś sensowego". To, zresztą, można przewidzieć - motto "Lodowej karuzeli" tę nieszczęsną powtarzalność, uwięzienie w zamkniętym kole wielokrotnie przetrawionego czasu zapowiada ("Lud nosi pieczęć zimy, której nie sposób wyjaśnić"). Z drugiej jednak strony autor tę kasandryczną przepowiednię ewidentnie obala w epilogu. Nie, spokojnie, nie dostaniecie Dickensa ze świątecznym indykiem w tle. Dostaniecie piękny finał w duchu poetyckiego wyważonego bułhakowowskiego zasłużonego spokoju, ukojenia i równowagi. Oby się spełniło. Bo w Starych Maślakach dokonał się nie tylko koniec świata, ale i jego początek.
I na koniec: to, że tę książkę się nie czyta, a "łyka" niewątpliwie jest w dużej mierze (przynajmniej dla nas, polskich czytelników) zasługą tłumacza. Po raz kolejny Ryszard Kupidura pokazał, że doskonale potrafi odnaleźć, wyłowić i wyeksponować ulotny klimat zawieszenia pomiędzy realnością a iluzją, dramatem a łagodnością, oddać feerię stanów, doznań i uczuć, bez których realizm magiczny przecież istnieć nie może. Czytajcie. Warto. Ciekawe, co powiecie :)

Koniec świata w Starych Maślakach
Zaczyna się od opisu niezwykłej, pełnej emocji, ale i nieco dusznej atmosfery protestów na Majdanie i dość fatalnego epizodu z młodą wolontariuszką Chrystyną, która podkrada pieniądze z puszki charytatywnej, by uzbierać na bilet do USA, gdzie aktualnie pracuje jej matka. Niestety (a może stety) zostaje przyłapana i wyrzucona z grona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Druga odsłona opowieści o śledztwach komisarza Wistowicza rozpoczyna się w Wenecji od morderstwa pewnego ubogiego tłumacza języka włoskiego, którego nieszczęściem było przełożyć z niemieckiego kontrowersyjny tekst nikomu nieznanej ukraińskiej autorki. Potem przeskakujemy do Baden, by poznać między innymi młodego lekarza – asystenta szefa szpitala psychiatrycznego – który zostaje zaangażowany w sprawę jednego z pacjentów. I tak nam mija … 60 stron! 60 stron czekania na Wistowicza! Wydaje się dużo, ale powiem wam, warto, bo kiedy już się pojawi (a z nim cała plejada starych i nowych bohaterów), wszystko zaczyna się układać w spójną całość. Oczywiście oprócz morderstwa (i to niejednego) są afery, szpiedzy, podwójni agenci, szemrane typy z przestępczego półświatka, piękne kobiety, a wszystko przyprawione aromatycznym sosem opisów miejsc z początku XX wieku.
W porównaniu z poprzednią częścią, ta jest co najmniej tak dobra (a miejscami nawet lepsza). Przede wszystkim widać, że autor lepiej wyczuwa klimat miejsc, które odwiedza, bo ich opisy są bardziej precyzyjne i sugestywne. Oczywiście, (co w pełni odpowiada wymogom literatury popularnej) pisarz chętnie korzysta ze stereotypów, ale czyni to na tyle umiejętnie, że nie razi oczywistościami i natrętną przewidywalnością. Przykładowo, opisując Wenecję dryfuje ku (wcale nie aż tak niszowej, bo charakterystycznej dla utworów noir) „linii negatywnej”. Miasto na palach nie jest cudowne, barwne, przyjazne i bajecznie kolorowe, a odwrotnie – wilgotne, nieco zatęchłe, odpychające, a nawet niebezpieczne. Dodajmy, że taki obraz nie jest nowością, bo spotkamy się z nich choćby (to z nowszych pozycji) w antologii „Wenecja noir”, a także w filmach (głównie klasycznych lub psychologicznych horrorach, np. „Nie oglądaj się teraz” (1973), czy „Nosferatu w Wenecji” (1988)). Pomysł przeniesienia części akcji do pociągu też nie jest nowy, ale choć i tam dochodzi do morderstwa (co rodzi automatyczne skojarzenia np. z „Morderstwem w Orient Ekspresie” Agaty Christie), autorowi udaje się udaje się uniknąć epigoństwa i wtórności. Wątek „kolejowy” zdecydowanie jest samodzielnym bytem.
Bardziej dopracowana, ale to akurat naturalne w tego typu cyklach, jest postać Wistowicza. Tu mamy okazję poznać go bliżej, wypełnić sobie luki w jego biografii pozostałe po poprzedniej powieści, zrozumieć jego motywacje, a nawet nieco polubić. Przykładowo, okazuje się, że mimo specyficznych (ściślej: brutalnych) niekiedy metod działania, komisarz jest jednocześnie bardzo wrażliwy na krzywdę ludzką. Pomysł sam w sobie jest dobry, bo ocieplenie wizerunku inteligentnego samotnika pozwala czytelnikowi łatwiej go zaakceptować, ale już realizacja nieco kuleje. Nie zdradzę szczegółów, ale wydaje się, że akurat ten wątek średnio się pisarzowi udał, bo są momenty, kiedy zaczynamy się zastanawiać – to jeszcze Kołomijczuk, czy już Dickens? Ale to drobiazg. Ważniejsze jest to, że autor (jak się wydaje) nieco (!) zrewidował strategię dotyczącą konstrukcji postaci kobiecych. Owszem, niezależnie kim są i czym się zajmują, są one w dalszym ciągu głównie (mniej lub bardziej mrocznymi) obiektami pożądania mężczyzn w różnym wieku, ale tu konsekwentnie stoją na dalszym planie. I na szczęście, bo wpychanie ich na chwilę „na pudło” (jak poprzednio), żeby potem znienacka schować, było strategią nie do końca przemyślaną. Tu jest to wszystko uporządkowane – kobiety mają swoje „terytorium” i poza nie nie wychodzą. Możemy się, oczywiście, oburzać, ale powiedzmy sobie szczerze – początek XX wieku to były tzw. męskie czasy i nic na to nie poradzimy.
Finał powieści klarownie i przejrzyście spina wszystkie wątki, zagadka zostaje rozwiązana, a i happy endów nie brakuje. Dobrze się to czyta, aż za dobrze. Wartka akcja, stosunkowo duży nacisk na zdarzeniowość (sporo dialogów), ale bez przesady. Partie opisowe (czasami nawet dość rozbudowane) też są, ale dzięki swojej plastyczności nie nużą. Tu ukłon w kierunku autora za umiejętność wyważenia proporcji, bo ta powieść rozwija się równomiernie – ani nie wlecze jak ślimak, ani nie pędzi jak shinkansen. To właśnie miarowe (choć w miarę szybkie, co zrozumiałe) tempo pozwala nam się wciągnąć, odpocząć i jeszcze nawet paru rzeczy dowiedzieć (i to nie tylko o przeszłości Lwowa, ale też i np. o rozmaitych zawirowaniach politycznych tamtych czasów). Przy okazji, tak, wódkę Wyborową naprawdę produkowano w Poznaniu już od lat 20. XIX wieku.
Ten nienachalny (ale jednak) nacisk na warstwę historyczną zbliża Kołomijczujka trochę np. do Akunina, ale nie można powiedzieć, że autor jest (jak choćby Józefowicz) jego naśladowcą. Jeśli już, to posiłkuje się analogicznym, co Akunin chwytem mapowania przestrzeni poprzez wskrzeszanie miejsc już dziś nieistniejących, albo tych, które zmieniły swoje nazwy. W ten sposób, poprzez ruch wstecz, nie tyle tworzy nową mapę terytorium, co uzupełnia ją i (co ważne z punktu widzenia czytelnika) uatrakcyjnia odbiór tekstu. I tu należy się ukłon w stronę tłumacza. Ryszard Kupidura zrobił świetną rzecz – nie zgubił po drodze klimatu tej powieści.
Reasumując, powieść jak najbardziej utrzymuje się w standardzie gatunku i (co ważne) trzyma poziom. Jeśli zatem podobał się wam „Hotel Wielkie Prusy”, spokojnie sięgajcie po „Ekspres”. Nie zawiedziecie się.

Druga odsłona opowieści o śledztwach komisarza Wistowicza rozpoczyna się w Wenecji od morderstwa pewnego ubogiego tłumacza języka włoskiego, którego nieszczęściem było przełożyć z niemieckiego kontrowersyjny tekst nikomu nieznanej ukraińskiej autorki. Potem przeskakujemy do Baden, by poznać między innymi młodego lekarza – asystenta szefa szpitala psychiatrycznego – który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po nawet sprawnym i obiecującym wstępie otrzymujemy w zasadzie katalog obrazów ekstremalnej przemocy, tortur, znęcania, poniżenia i ...zero inwencji twórczej. Jakby to pisał księgowy. Pierwszych kilka takich obrazów jeszcze wstrząsa, ale potem przychodzi odczucie pogłębiającej się nudy i zniechęcenia. Z Czechowem to nie ma nic wspólnego . Mało tego, podejrzewam, że nieoceniony Anton Pawłowicz kilka razy się w grobie przewrócił. Zamiast pomysłu, celnych obserwacji i typów psychologicznych mamy nużący i przewidywalny zbiór utrzymanych głównie w estetyce gore epizodów. Ot, taka sztuka dla sztuki. I nie, konwencja postapo tu nie pomaga. Nic a nic. 2 gwiazdki za opanowanie edytora tekstu i "cierpliwość geograficzną" - autor z apteczną dokładnością wlecze czytelnika przez całą wyspę.

Po nawet sprawnym i obiecującym wstępie otrzymujemy w zasadzie katalog obrazów ekstremalnej przemocy, tortur, znęcania, poniżenia i ...zero inwencji twórczej. Jakby to pisał księgowy. Pierwszych kilka takich obrazów jeszcze wstrząsa, ale potem przychodzi odczucie pogłębiającej się nudy i zniechęcenia. Z Czechowem to nie ma nic wspólnego . Mało tego, podejrzewam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kuchnia rosyjska, czyli co?
W książce (doskonale, zresztą, skomponowanej) mamy de facto przegląd dziejów - od ostatnich podrygów caratu, aż do czasów jak najbardziej współczesnych (bo i o covidzie wtrącenia). I to, co najbardziej (moim zdaniem) rzuca się w oczy, to specyfika Rosji - kraju olbrzymich sprzeczności, nieustającej niepoprawnej mitomanii, nieustannego braku poszanowania dla człowieka i niewyobrażalnego okrucieństwa. Nie tylko dla mniejszosci narodowych, a dla człowieka w ogóle. Tak, znajdziemy tu mnóstwo ciekawostek: co lubił Lenin i jakim obżartuchem była Krupska, za czym przepadał Gorbaczow i jak Putin kreuje historię własnej rodziny. I przepisy. Te egzotyczne w swoim przepychu i te przerażające w swoim niedoborze. Ale to wszystko (jednak) blednie w obliczu świadectw. Niemniej prawdziwych, niż te odtwarzane przez Aleksijewicz, czy wcześniej Politkowską [*]. Fakt, czyta się z zapartych tchem (ukłony dla Autora za umiejętne operowanie słowem), ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Bunin miał rację - dusza rosyjska jest konglomeratem sprzeczności, nad którym jednak dominuje... okrucieństwo. Czytajcie. Bardzo warto.

Kuchnia rosyjska, czyli co?
W książce (doskonale, zresztą, skomponowanej) mamy de facto przegląd dziejów - od ostatnich podrygów caratu, aż do czasów jak najbardziej współczesnych (bo i o covidzie wtrącenia). I to, co najbardziej (moim zdaniem) rzuca się w oczy, to specyfika Rosji - kraju olbrzymich sprzeczności, nieustającej niepoprawnej mitomanii, nieustannego braku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nosił wilk razy kilka..."
O ile pierwszej części (Outpost) bliżej było do klasycznej postapokalipsy, tu wydaje się, że autor dryfuje ku politycznej antyutopii. Michelle z Jegorem i garstką ocalałych dzieci zmierzają ku Moskwie, ale kto z nich tam dotrze (jeśli w ogóle)? Jak potoczą się losy kolejnej ekspedycji wojskowej wysłanej do Jarosławia? Te i inne pytania znajdują tu swoje odpowiedzi, ale ich odkrycie nie sprawi, że świat spokojnie wróci na swoje miejsce. Raczej przerazi dużo bardziej, niż hordy oszalałych zombie (tak, zombie są i zajmują zdecydowanie więcej miejsca, niż w poprzedniej części). To książka o efektach imperialnych rojeń realizowanych ciągle tak samo - poprzez terror, mord i uprzedmiotowienie człowieka. Rosja, czy Moskovia - wszystko jedno, bo krwawa karuzela wciąż się kręci. Nikt nie uczy się na błędach - liczy się wizja. Zawsze ta sama, zawsze w dwóch "świetlanych" wariantach: przeszłości, albo przyszłości. Nigdy teraźniejszości - Rosjanie nie umieją żyć tu i teraz. Chyba Głuchowski stracił cierpliwość: Nie umiecie żyć? To nie będziecie żyć w ogóle. I koniec.
Książka napisana sprawnie (doświadczenie to jednak skarb), aczkolwiek (zwłaszcza dla czytelników znających historię Rosji, także tę bieżącą) miejscami trochę się dłuży.

"Nosił wilk razy kilka..."
O ile pierwszej części (Outpost) bliżej było do klasycznej postapokalipsy, tu wydaje się, że autor dryfuje ku politycznej antyutopii. Michelle z Jegorem i garstką ocalałych dzieci zmierzają ku Moskwie, ale kto z nich tam dotrze (jeśli w ogóle)? Jak potoczą się losy kolejnej ekspedycji wojskowej wysłanej do Jarosławia? Te i inne pytania znajdują tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Co gryzie weterynarza", czyli ... "a teraz coś z zupełnie innej beczki".
O pracy weterynarzy napisano już sporo. I właściwie można byłoby powiedzieć: "Oj, to już było". Otóż nie do końca. Owszem, mamy tu historie bardzo różne: i te wesołe, i te chwytające z a serce, i w końcu te o rzeczach ostatecznych. Bo nie tylko o życiu, ale i o odchodzeniu, o tym, co nieuchronne tu jest. Ale jest jeszcze jedna (moim zdaniem, fundamentalna) rzecz - te wszystkie epizody wydarzyły się tu, w Polsce, nie w UK, nie w USA, nie gdzieś tam w Środku Wielkiego Nic, a na terytorium przez nas oswojonym. I ten weterynarz, którego co i rusz coś gryzie pracuje tu, między nami. Widzi i "nasze" zwierzęta, i ... nas, takich jacy jesteśmy. Prawdziwych, "rodzimych".
Ta pozornie lekka książka was rozbawi, sporo nauczy, ale i między wierszami zmusi do refleksji. Nie tylko nad Braćmi Mniejszymi, ale i nad nami samymi. Dobra rzecz. Swieża i autentyczna. Czytajcie, nie zawiedziecie się.

"Co gryzie weterynarza", czyli ... "a teraz coś z zupełnie innej beczki".
O pracy weterynarzy napisano już sporo. I właściwie można byłoby powiedzieć: "Oj, to już było". Otóż nie do końca. Owszem, mamy tu historie bardzo różne: i te wesołe, i te chwytające z a serce, i w końcu te o rzeczach ostatecznych. Bo nie tylko o życiu, ale i o odchodzeniu, o tym, co nieuchronne tu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niepokojące. Od Gogola do Bułgakowa Aleksander Amfiteatrow, Michał Arcybaszew, Michaił Bułhakow, Anton Czechow, Fiodor Dostojewski, Mikołaj Gogol, Aleksander Grin, Aleksander Kuprin, Nikołaj Leskow, Władimir Odojewski, Fiodor Sołogub, Aleksy Konstantynowicz Tołstoj, Iwan Turgieniew
Ocena 7,9
Opowieści niep... Aleksander Amfiteat...

Na półkach:

Dobry wybór, bo oprócz pozycji od dawna znanych (i to nie tylko dla znawców kanonu literatury rosyjskiej) takich jak "Wij", czy "Bobok", znalazły się tam opowiadania i nowele twórców utytułowanych (i swego czasu kontrowersyjnych - jak Arcybaszew), ale rzadziej publikowanych. Oprócz w miarę klasycznego horroru (bo Rosja tradycję horroru dopiero buduje), mamy przede wszystkim doskonałe psychologiczne pióro Czechowa, mrocznego i okrutnego "Diabła" (wreszcie!) Amfiteatrowa, no i (też: wreszcie!) fragmenty "Powieści o diable" - Bułhakowa (czyli to, co legło u podstaw słynnego "Mistrza i Małgorzaty"). Niesamowitość i groza w Rosji - to przede wszystkim gotyk i jego tradycje oraz nawiązania do rodzimego folkloru (ale w wersji kanonicznej, czyli okrutnej, a nie wygładzonej dla potrzeb współczesnego czytelnika). Dlaczego tak? Bo wcześniej Rosja "nie miała głowy" do irracjonalności (długo by opowiadać), a potem 1917 rok sztucznie przerwał peregrynacje autorów w labiryncie nadnaturalnego. Reasumując, to co tym razem znalazło się w zbiorze, jest doskonałym uzupełnieniem poprzednich publikacji - mam na myśli "Opowieści niesamowite z prozy rosyjskiej" i "Straszna wróżba". Fakt, zawsze w tego typu wydaniach część opowiadań się powtarza (taka prawidłowość i "taki mamy klimat"), ale naprawdę warto sięgnąć po tę książkę, bo (jak to mówią w reklamach): "satysfakcja gwarantowana". I ręczę, że nie trzeba się będzie ubiegać o zwrot pieniędzy ;) . Rodacy, czytajcie, nie zawiedziecie się. To naprawdę literatur z najwyższej półki (a wstęp Krzysztofa Tura jest po prostu... genialny! :)

Dobry wybór, bo oprócz pozycji od dawna znanych (i to nie tylko dla znawców kanonu literatury rosyjskiej) takich jak "Wij", czy "Bobok", znalazły się tam opowiadania i nowele twórców utytułowanych (i swego czasu kontrowersyjnych - jak Arcybaszew), ale rzadziej publikowanych. Oprócz w miarę klasycznego horroru (bo Rosja tradycję horroru dopiero buduje), mamy przede...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sympatyczne czytadło raczej bez ambicji.
Leningrad, początek lat 30. Kirow jeszcze żyje i ma się dobrze, ale atmosfera niedalekiego Czerwonego Terroru już powoli nabrzmiewa. NEP-u już od dwóch lat nie ma, ale odpryski jeszcze egzystują, a i "byli" mają jeszcze głos (choć zwykle wątły i coraz cichszy). W mieście dochodzi do morderstwa samotnej kobiety i nie byłoby w tym nic dziwnego (a mało to w dużych miastach morderstw?), gdyby nie pewne zadziwiające szczegóły: zwłoki zostały upozowane. Do akcji wkracza śledczy Zajcew i początkowo wydaje się, że sprawa będzie dość prosta, ale wkrótce sytuacja się komplikuje, bo morderstw jest coraz więcej, a miejsca zbrodni wyglądają coraz dziwniej. W pewnym momencie trop wiedzie do Ermitażu, a tam kolejny "zgryz" - w tajemniczych okolicznościach giną arcydzieła słynnych malarzy.
Postać detektywa (podobnie, zresztą, jak jego "asystenta"-partnera) skonstruowana poprawnie, choć bez fajerwerków. Widać, ze miejscami autorka korzysta z dobrze znanego schematu: doświadczony gliniarz + żółtodziób, ale nie zawsze konsekwentnie. Właściwie nie bardzo wiadomo na jakiej zasadzie ten (skądinąd dość sprawnie funkcjonujący) tandem działa. Intryga jest, trupy są, morderca się odnajduje i oczywiście ponosi klęskę, w tle nieustannie majaczy OGPU, ale… No właśnie, jest „ale”. To wszystko jest poprawne. I nawet czasami w owej poprawności mdłe. Począwszy od obrazu Leningradu, miasta wciąż jeszcze pięknego, ale jednocześnie coraz bardziej podupadającego pod naporem (czasami przecież przymusowej „urawniłowki”), a skończywszy na opisie aresztowań i tortur OGPU. Kto „liznął” choć trochę informacji o latach 30. w ZSRR, ten załamie ręce, bo atmosfery tamtych czasów tam jest tyle, co kot napłakał. Klimat powszechnej podejrzliwości, strach, niepewność jutra, nabrzmiewający terror, dramat ludzi stłoczonych w koszmarnych komunałkach, brak prywatności – to wszystko jest tak gładkie, że aż „rozkosznie pocieszycielskie”. Stereotypowi bohaterowie (w dodatku potraktowani dość powierzchownie), no i błędy merytoryczne w zakresie budowania wizji lat 30. (z zasadą 6 stopni oddalenia na pierwszym miejscu). Nie, to nie jest kryminał retro. To retro jest udawane, „farbowane” pod szeroką publikę łaknącą niezbyt wyrafinowanej rozrywki (coś jak hollywoodzki „Pearl Harbor” – niby wojna jest, ale od wyretuszowanej słodyczy można się pociąć plastikową łyżeczką). Reasumując, przeczytać można, bo czyta się w miarę dobrze, ale szału nie ma.

Sympatyczne czytadło raczej bez ambicji.
Leningrad, początek lat 30. Kirow jeszcze żyje i ma się dobrze, ale atmosfera niedalekiego Czerwonego Terroru już powoli nabrzmiewa. NEP-u już od dwóch lat nie ma, ale odpryski jeszcze egzystują, a i "byli" mają jeszcze głos (choć zwykle wątły i coraz cichszy). W mieście dochodzi do morderstwa samotnej kobiety i nie byłoby w tym nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna historia postapo, ale (jak się wydaje) zupełnie świadomie bez nadmiaru fajerwerków w stylu "Mad Maxa". No, ale jak ma być, skoro to rosyjska prowincja, na której i bez kataklizmów życie nie zaskakuje in plus (delikatnie rzecz ujmując)?
Była wojna, Rosja została przedzielona na dwie części Wołgą - aktualnie śmiertelnie trującą rzeką. Miejsce akcji - placówka Jarosław. Nie miasto, bo to zostało już dawno zniszczone i opuszczone. Jeśli ktokolwiek jeszcze tam zagląda, to w poszukiwaniu samotności, albo w nadziei znalezienia potrzebnych "fantów". Placówka - to coś w rodzaju osady powstałej w pomieszczeniach dawnej fabryki opon. Życie toczy się , a raczej wlecze posępnie i z dnia na dzień coraz bardziej grzęznąc w absurdalnych rytuałach-symulakrach pozorujących normalność. Mężczyźni pilnują mostu, by nikt, ani nic się przezeń nie przedarło i wydaje się, że nic nie może się zdarzyć, aż do momentu kiedy ... się wydarza.
Dobry i chwytliwy pomysł na fabułę - rzeczywistość postapo (wariant "trujący"), czyli klasycznie: był kataklizm, niewielu ocalało i teraz te resztki próbują żyć na gruzach starej cywilizacji. Ale tu autor wprowadza niewielką, ale znaczącą modyfikację - kataklizm, który trwale zmienił oblicze Rosji nie wydarzył się dawno. To dość "świeża sprawa", bo pamięć o przeszłości przechowują nawet nastolatki (a nie jak w klasycznym postapo tylko najstarsi, a i to szczątkową). Tak więc mamy do czynienia ze spólecznością, która jeszcze nie zapomniała i nie zdążyła do końca przywyknąć do nowych warunków. Świadczą o tym choćby opisy życia codziennego mieszkańców placówki. Nie chodzi nawet o to, że odtwarzają (a raczej nieudolnie imitują) rytuały "sprzed", ale o to, że nad tym "niby-życiem" cały czas jeszcze wisi nadzieja na powrót do przeszłości (tym bardziej, że prąd jest, z wielu technologicznych gadżetów przy odrobinie samozaparcia da się jeszcze korzystać, kozacy nie zniknęli, a Centrum Dowodzenia niezmiennie pozostaje Moskwa).
Drugi interesujący chwyt - to bohaterowie. Teoretycznie jest hierarchia, ale w praktyce bardzo nieostra, bo w zależności od rozdziału na pierwszy plan wysuwa się inna postać. Przy okazji, pojawia się też (charakterystyczny dla wszelkich okresów chaosu) motyw ucieczki w ortodoksję, mistycyzm i graniczącą z sekciarstwem pseudoreligijność. Ostatecznie zatem dostajemy dość barwną (choć ledwie zarysowaną) mieszankę postaw i światopoglądów, które muszą jakoś współisnieć w tym dość koszmarnym labiryncie wrogiego świata (jednocześnie otwartego i zamkniętego na kłódkę), piekle paradoksu samotności jednostki żyjącej w warunkach przeludnienia.
Po trzecie, akcja. Przez większą część powieść rozwija się bardzo wolno (choć nacisk na zdarzeniowość jest, bo i dialogów sporo), ale jak inaczej oddać rytm "życia na przeczekanie"? Mocne uderzenie jest, ale dopiero w dość mocno rozbudowanym grande finale.
Spoglądając z dystansu na tę powieść widać, że cała ta fantastyczna otoczka (nie powiem, efektowna, bo zaczerpnięta z tzw. banku pomysłów fantastyki - zawsze nośnych i zawsze atrakcyjnych mimo swojej przewidywalności - jak choćby teoria zombiecentryczna) w znacznym stopniu jest kostiumem, spod którego wyzierają całkiem realne kwestie dotyczące współczesnej Rosji i mentalności jej mieszkańców. Co będzie "po"? Czy Rosja się zmieni? Czy (wreszcie) porzuci swoje imperialne zapędy i apetyty? Nauczy się czegoś?
Fakt, kilka rzeczy można byłoby rozwinąć, doprecyzować (bo autor czasami ma tendencję do ślizgania się po temacie aż nazbyt powierzchownie), ale ostatecznie nie osłabia to ostatecznego wydźwięku powieści, wydźwięku ostrego, oskarżycielskiego i boleśnie namacalnego.
To nie jest ani "Metro", ani "Czas zmierzchu", ani tym bardziej "FUTU.RE". To coś zupełnie innego, ale zaręczam, że warto dowiedzieć się, czy pociąg zmierza ku "świetlanej przyszłości". Zakończenie jest otwarte (nie wiem, być może Głuchowski pociągnie historię dalej. Powinien, bo tu zostawił sporo niedomkniętych furtek) i utrzymane w stylu ostatniej części "Metra": "A potem może się zdarzyć wszystko... ".

Kolejna historia postapo, ale (jak się wydaje) zupełnie świadomie bez nadmiaru fajerwerków w stylu "Mad Maxa". No, ale jak ma być, skoro to rosyjska prowincja, na której i bez kataklizmów życie nie zaskakuje in plus (delikatnie rzecz ujmując)?
Była wojna, Rosja została przedzielona na dwie części Wołgą - aktualnie śmiertelnie trującą rzeką. Miejsce akcji - placówka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomiędzy Eberhardem Mockiem, a Sherlockiem Holmesem.
Zacznijmy jednak od początku: nieco myląca reklama, bo Poznań, owszem, jest (i to wcale nie na marginesie), ale nie tylko. Jest jeszcze Berlin i (co zrozumiałe i w pełni uzasadnione) Lwów. I te trzy miasta funkcjonują na równych prawach. Nie ujmuje to bynajmniej uroku powieści, a odwrotnie - sprawia, że jest jeszcze bardziej intrygująca. Dobrze skontruowana intryga kryminalna (nic się nie rwie, nic nie wyskakuje jak królik z kapelusza). Spory nacisk na zdarzeniowość (co można zauważyć choćby w sporej ilości dialogów - treściwych, skondensowanych, wyraźnie "popychających" akcję). Postać detektywa skonstruowana według klasycznego kanonu powieści detektywistycznej (z obowiązkową dominacją postaci detektywa działającego mniej lub bardziej oficjalnie jako przedstawiciel prawa) i będącego (moim zdaniem) dość udanym połaczeniem Eberharda Mocka i Sherlocka Holmesa (aczkolwiek ten ostatni w wersji trochę okrojonej - proces dedukcji nie jest nadmiernie wyeksponowany). Niestety, Wistowicz jest nieco mdły prywatnie. Niby (jak każdy szanująca się postać detektywa) jest niespełniony (a nawet miejscami wydaje się nieszczęśliwy) w życiu osobistym, ale jednocześnie (biorąc pod uwagę jego uległość w stosunku do kobiet) wydaje się, że trochę na własne życzenie. No i tu dochodzimy do postaci kobiecych, niestety, boleśnie przewidywalnych i potraktowanych głównie jako wdzięczne ozdobniki. Jest to pewnym zaskoczeniem, bo niektórym z nich autor najpierw poświęca dość sporo miejsca i należałoby oczekiwać, że obrazy tych postaci rozwinie i bardziej włączy w intrygę. Niestety, albo znienacka je chowa, albo każe wyskoczyć jak diabeł z pudełka w tej samej, co poprzednio, odsłonie. No, ale to właściwie jedyne uchybienie, bo powieść czyta się naprawdę dobrze (wiecie, to jest taka rzecz z gatunku: "do połknięcia") i dostarcza sporo jakościowej rozrywki. Dodatkowym walorem jest umiejętnie wpleciona warstwa historyczna (zwłaszcza, jeśli mówić o mapowaniu przestrzeni miejskiej - pojawiają się detale, które łatwo zidentyfikuje nie tylko mieszkaniec każdego z miast) - ani za dużo, ani za mało. Bez problemu można poczuć klimat początku wieku oraz specyfikę poszczególnych miejsc nawet bez głębokiej wiedzy przedmiotowej (a o to przecież w dobrej zabawie chodzi, prawda? Bo nie ma to jak poczuć woń cygara, albo smak gatunkowego alkoholu sączonego w zacisznym sekretnym gabinecie). Widać, że autor ma naprawdę spory potencjał i potrafi skutecznie "wessać" (w naszym przypadku głównie dzięki naprawdę rewelacyjnemu przekładowi Ryszarda Kupidury) czytelnika. Czytajcie, nie zawiedziecie się :)

Pomiędzy Eberhardem Mockiem, a Sherlockiem Holmesem.
Zacznijmy jednak od początku: nieco myląca reklama, bo Poznań, owszem, jest (i to wcale nie na marginesie), ale nie tylko. Jest jeszcze Berlin i (co zrozumiałe i w pełni uzasadnione) Lwów. I te trzy miasta funkcjonują na równych prawach. Nie ujmuje to bynajmniej uroku powieści, a odwrotnie - sprawia, że jest jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trylogia nierówna. Pierwsza część - to klasyczne postapo konstrukcyjnie nawiązujące do RPG (między innymi fabułotwórcza funkcja motywu drogi i podział na rozdziały-kampanie, po realizacji których bohater zyskuje doświadczenie). Finał jak w "Martixie" - wszystko wiadomo, więc pozostałe część mogą być tylko rozwinięciem. Druga część - najsłabsza. Wszyscy czytali, ale mało kto (w tym ja) pamięta. Trzecia lepsza, trochę trącąca serialem, dość przewidywalna i (mimo wszystko) z otwartym zakończeniem. Bo (jak to zwykle w fantastyce bywa) niby stawiamy krzyżyk na postaci, ale zawsze może się pojawić sakramentalne "i nagle tylko sobie znanym sposobem", i historia może potoczyć się dalej.
Niewątpliwie autor ma wyczucie czasu - idealnie wstrzelił się w punkt i odkopał niszę (ubarwiając w dodatku swoją historię o motyw metra - jednego z bodaj najbardziej chwytliwych i przez to nośnych motywów literackich współczesności). Mimo (wiem, marudzę) pewnych niedostatków, polecam całość. Czytajcie i dajcie się wciągnąć w świat po świecie :)

Trylogia nierówna. Pierwsza część - to klasyczne postapo konstrukcyjnie nawiązujące do RPG (między innymi fabułotwórcza funkcja motywu drogi i podział na rozdziały-kampanie, po realizacji których bohater zyskuje doświadczenie). Finał jak w "Martixie" - wszystko wiadomo, więc pozostałe część mogą być tylko rozwinięciem. Druga część - najsłabsza. Wszyscy czytali, ale mało kto...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moskwa Noir Aleksandr Anuczkin, Andriej Chusnutdinow, Irina Dienieżkina, Aleksiej Jewdokimow, Dmitrij Kosyriew, Wiaczesław Kuricyn, Siergiej Kuzniecow, Maksim Maksimow, Mistrz Czeng, Ludmiła Pietruszewska, Siergiej Samsonow, Anna Starobiniec, Gleb Szulpiakow, Władimir Tuczkow, Igor Zotow
Ocena 6,1
Moskwa Noir Aleksandr Anuczkin,...

Na półkach:

Zbiór (jak każdy, niestety) nierówny. Po niektórych autorach można byłoby spodziewać się lepszych tekstów. Irina Dienieżkina, moim zdaniem, wzięta z obowiązku (bo jakkolwiek spojrzeć, wyznaczyła początek tzw. pokolenia next, ale pisarka z niej kiepska). Ale (!) mimo niedostatków, zbiór ten idealnie odzwierciedla głównie klimat Moskwy lat 90.XX wieku. Może dlatego (sądząc po opiniach) nie wszystkim przypadł do gustu.
Owszem, zbiór jest niedoskonały, ale (moim zdaniem) lepszy , niż "Petersburg noir" (zdominowanym przez "mroczność" do tego stopnia, że aż ... nudnym).

Zbiór (jak każdy, niestety) nierówny. Po niektórych autorach można byłoby spodziewać się lepszych tekstów. Irina Dienieżkina, moim zdaniem, wzięta z obowiązku (bo jakkolwiek spojrzeć, wyznaczyła początek tzw. pokolenia next, ale pisarka z niej kiepska). Ale (!) mimo niedostatków, zbiór ten idealnie odzwierciedla głównie klimat Moskwy lat 90.XX wieku. Może dlatego (sądząc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Naród "wybrany", czyli jak podbiliśmy świat i ... siebie.
Przewrotna (i boleśnie prawdziwa) wizja praktycznej realizacji zmartwychwstania. Zmarli (i ci trwale zapisani w historii Polski, i ci zupełnie nieznani, "zwykli") powstają z grobów i zaczynają snuć się po kraju. Początkowo wszystko wydaje się być pod kontrolą, a nawet więcej - przekraczający z czasem granice kolejnych państw i przekształcający "obcych" w "Polaków", zombi są źródłem wzrostu dumy narodowej. Do czasu.
Świat przedstawiony skonstruowany spójnie i klarownie, obrazy bohaterów nieco powierzchowne i miejscami stereotypowe, ale wydaje się to być zamierzone z uwagi na konwencję utworu. Spory nacisk na zdarzeniowość sprawia, że czyta się dobrze. Nie jest to powieść szczególnie wymagająca (momentami trochę nawet naiwna), ale na pewno na czasie - jak w pigułce zebrano w niej wszystkie (nie tylko polskie) słabości, wady i przywary współczesnych społeczeństw: pogoń za tanią sensacją, nietolerancja, megalomania, prymitywny fanatyzm, ... Początkowo można się nieźle ubawić, ale szybko okazuje się, że jest to śmiech przez łzy. "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!" i farsa przekształca się w zły sen, który zaczyna i kończy się na ... prawdziwym strachu.
Zajrzyjcie do tej książki. Może się spodoba :)

Naród "wybrany", czyli jak podbiliśmy świat i ... siebie.
Przewrotna (i boleśnie prawdziwa) wizja praktycznej realizacji zmartwychwstania. Zmarli (i ci trwale zapisani w historii Polski, i ci zupełnie nieznani, "zwykli") powstają z grobów i zaczynają snuć się po kraju. Początkowo wszystko wydaje się być pod kontrolą, a nawet więcej - przekraczający z czasem granice...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka z pogranicza fantasy (a nawet urban fantasy) i thrillera. Zgrabny mix teorii spiskowych (m. in. przepowiednia Majów o końcu świata, "drugie dno" Moskwy). Akcja powadzona równolegle: pierwszy wątek - to współczesna historia tłumacza (motyw popularny w literaturze rosyjskiej początku XXI wieku - np. Ludmiła Ulicka, "Daniel Stein tłumacz", Michaił Szyszkin "Włos Wenery"), typowego everymana (też motyw popularny (np. u Łukjanienki - praktycznie to jego ulubiony typ bohatera) przypadkowo wplątanego w niezwykłą historię. Drugi - stylizacja na dziennik konkwistadora. Ta ostatnia jest o tyle znacząca, że skutecznie tworzy iluzję wiarygodności opisywanych wydarzeń. Dodatkowym elementem wspomagającym ten zabieg jest fakt, że Diego de Landa jest postacią autentyczną i rzeczywiście "wsławił się" spaleniem lwiej części majańskich manuskryptów i wizerunków bogów. Analogiczny chwyt zastosował autor w przypadku Knorozowa (związanego, zresztą w rzeczywistości pozaliterackiej, poprzez pracę badawczą ze wspomnianym zakonnikiem), tyle, że świadomie go zdekonstruował. Jak? Nie powiem ;)
W powieści jest też sporo nawiązań filmowych. Z tych najbardziej popularnych (a przez to rozpoznawalnych i nośnych) można wymienić choćby "Matrix". Chodzi tu nie tylko o motyw życia w wirtualnej rzeczywistości jako śrubka w maszynie (choć to okazuje się być bardzo istotne w kontekście deszyfracji miejsca i roli głównego bohatera). Istotną rolę odgrywa tu status "mimowolnego wybrańca", dzięki któremu bohaterowi przyjdzie w końcu spotkać się z Bogiem i dowiedzieć się o znikomości zarówno własnej egzystencji, jak i świata w ogóle. Przy tej okazji pojawia się, tym razem już typowo postmodernistyczny motyw wielości światów (a ściślej labiryntu światów). Ich istnienie (nawet, jeśli tylko potencjalne) nakazuje przenieść uwagę z problemów epistemologicznych, poznawczych na ontologiczne i zapytać: ile ich jest (jeden świat, mój "własny", oswojony, czy więcej?)? Jakie jest moje miejsce w nich? Co ja mogę w nich zrobić? (swoją drogą, ten motyw też jest na stałe obecny - choć u Pielewina w "Hełmie grozy", czy "Miłości do trzech Zuckerbrinów", albo u Łukjanienki w dylogii "Brudnopis" i "Czystopis").
Wszechobecna labiryntowość, szybkie zmiany planu, równoległość wątków z jednoczesnym dwuwarstwowym czasem akcji prowadzonym tak, aby obie (początkowo bardzo odległe płaszczyzny czasowe) w końcu zlały się w jedność, zamknięta (charakterystyczna dla Głuchowskiego) przestrzeń, sporo dramatycznych wydarzeń (fakt, czasami "przedobrzonych" ;) ), sytuacji krańcowych (żeby nie powiedzieć granicznych) - wszystko to sprawia, że książkę czyta się szybko, aż do finałowego przesłania. To ostatnie, choć niezbyt odkrywcze, to jednak (głównie dlatego, że podane w prosty i jasny sposób) okazuje się być dla nas wszystkich aktualne i wbrew pozorom nawet poruszające. Wyobrażaliście sobie świat bez Was? Dopuszczaliście myśl o własnym nie-istnieniu? Albo istnieniu w zupełnie innej formie?
Reasumując, "Czas zmierzchu" to jest tylko z pozoru banalna historyjka, bo pod płaszczykiem "fajerwerków" kryją się (jednak) te wszystkie lęki nasze codzienne, które siedzą gdzieś głęboko i czasami wyłażą, i spać nie dają.

Książka z pogranicza fantasy (a nawet urban fantasy) i thrillera. Zgrabny mix teorii spiskowych (m. in. przepowiednia Majów o końcu świata, "drugie dno" Moskwy). Akcja powadzona równolegle: pierwszy wątek - to współczesna historia tłumacza (motyw popularny w literaturze rosyjskiej początku XXI wieku - np. Ludmiła Ulicka, "Daniel Stein tłumacz", Michaił Szyszkin "Włos...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W zasadzie chyba nie powinno się pisać o książkach, w których opisana jest historia rodzinnego miasta, ale co tam - jakby co, "żywcem mnie nie wezmą" ;)To jest po prostu ciekawa książka. Dlaczego?

Bo autor doskonale ją skomponował - struktura bez zarzutu (25 rozdziałów utrzymanych w konwencji reportażu opowiadających o kolejnych etapach rozwoju miasta).

Bo autor nie smęci jak rozespany pająk pod piecem - nie znajdziecie tam statystycznych wyliczanek, czy nudnych sprawozdań, a samo życie. Krwiste "smaczki" opowiedziane klarownym ładnym językiem, bez dłużyzn i rozlazłych pejzaży rodem z kina radzieckiego. Anegdoty, wielkie i małe (ale zawsze ciekawe!) epizody z życia miasta i (co istotne, bo ożywiające tekst) jego mieszkańców. I tych znanych, i tych pozornie zupełnie zwyczajnych. Dlaczego pozornie? Bo każdy z nich ma do opowiedzenia cząstkę swojego "poznańskiego" życia. Malutką. Epizodzik zaledwie. Ale jaki!

Bo to jest książka z... obrazkami! Obrazki, czyli "to co tygrysy lubią najbardziej". Mnóstwo fotografii, czyli tego, co nie tylko nie pozwala się znudzić, ale odwrotnie - zapewniając "odpoczynek", pomaga wciągnąć się jeszcze głębiej w tekst.

Dobra, "niech będzie moja krzywda" - była to dla mnie w dużej mierze swoista podróż nostalgiczna (najbardziej brakuje mi neonów. Zwłaszcza "palmy" przy placu Wolności), ale myślę, że nie nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że jest to pozycja ... warta poznania. Zerknijcie. Nawet, jeśli tylko pooglądacie obrazki, zaręczam, że uda się Wam dotknąć, powąchać, posłuchać i nieco nawet "posmakować" ... moje miasto. Zapraszam :)

W zasadzie chyba nie powinno się pisać o książkach, w których opisana jest historia rodzinnego miasta, ale co tam - jakby co, "żywcem mnie nie wezmą" ;)To jest po prostu ciekawa książka. Dlaczego?

Bo autor doskonale ją skomponował - struktura bez zarzutu (25 rozdziałów utrzymanych w konwencji reportażu opowiadających o kolejnych etapach rozwoju miasta).

Bo autor nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Fakty i akty" według Pielewina, czy po raz kolejny nic nowego. Owszem, napisane sprawnie, ale to kolejne rzemiosło. Bohaterowie nie porywają. Są do bólu przewidywalni. Podobnie jak fabuła. Można byłoby zrobić z tego dobrą i poruszającą historię o świadomym i planowym ogłupianiu społeczeństwa, o postępującej atrofii mózgu przeciętnego zjadacza chleba, wznieść emocje do granic wytrzymałości i wreszcie zmusić czytelnika do samodzielnego myślenia. Można byłoby, ale... ale Pielewin znowu niemożebnie smęci. Smęci i rozwleka. Nabija strony? Może nie. Oby to tylko specyfika stylu, a nie efekt "realizacji zamówienia na jedną książkę rocznie".

"Fakty i akty" według Pielewina, czy po raz kolejny nic nowego. Owszem, napisane sprawnie, ale to kolejne rzemiosło. Bohaterowie nie porywają. Są do bólu przewidywalni. Podobnie jak fabuła. Można byłoby zrobić z tego dobrą i poruszającą historię o świadomym i planowym ogłupianiu społeczeństwa, o postępującej atrofii mózgu przeciętnego zjadacza chleba, wznieść emocje do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zimno, ciemno, nieprzyjemnie". Miasto poza czasem i przestrzenią, choć przecież istniejące. Zamknięte. A w nim ludzie drżący w obawie przed zarażeniem tajemniczymi "czerwonymi kropkami" na powiekach. Takie kropki - to wyrok. Straszna śmierć - współmieszkańcy w mgnieniu okaz zatłuką cię wprost na ulicy. Zatłuką czym się da. Będą patrzeć jak zmieniasz się w krwawą miazgę. Poczują ulgę, by za chwilę znów wyostrzyć zmysły w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Strach, beznadzieja, rozpaczliwe chwytanie się bodaj brzytwy, by nie oszaleć. A życie się żyje. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Tylko czy to jeszcze życie, czy już wegetacja w oczekiwaniu na nieuchronne?
Akcja toczy się głównie w środowisku teatralnym. Główny bohater ma zagrać rolę Edypa w teatrze, w którym poza seniorami, nikt już nie pamięta treści sztuk. Dlaczego tak się dzieje? Bo świat zapomniał, wyrzucił z pamięci całą sztukę wyższą. Szekspir? Ktoś taki (chyba) był - to kwintesencja świata po świecie. Świata bez uczuć, emocji, współczucia, empatii, wrażliwości. I tu pierwszy zarzut - nadmierne epatowanie przemocą. Nawet jak na tak zaszczute społeczeństwo. Myślę tu o wątku "zwierzęcym". O wiele bardziej wymowne jest wspomnienie o nakazie usypiania kotów (liryczne, głębokie, przepełnione emocjami - bólem, poczuciem nieodwracalnej straty, żalem, poczuciem winy), niż nadmiernie rozbudowany opis rzezi psów. Ta część jest, moim zdaniem, zepsuta. Nadmierna dosłowność (cały opis - to ładnych kilka stron) niszczy napięcie i w trakcie czytania szok zmienia się powoli w obrzydzenie i znużenie. Szkoda, bo akurat ten wątek pięknie pokazywałby prawdziwe zdziczenie ludzkości.
No i druga część. W jednym z wywiadów autor twierdzi, że tu jego bohater "przeszedł już na drugą stronę lustra" - konia z rzędem temu, kto się w porę zorientuje.
Antyutopia? Owszem. Kolejna. "Riwne/Rowno" (choć stare i oparte na sprawdzonym motywie miasta podzielonego - Berlin) było chyba jakościowo lepsze, świeższe. Może to kwestia aż nadto widocznego politycznego zaangażowania. bo "Choroba Libenkrafta" jest tak "polityczna", że de facto bardzo niewiele ma wspólnego z historią alternatywną. Trochę (jednak) szkoda, bo łatwiej się uczyć człowieczeństwa przy (choćby szczątkowej!) zabawie. A tu tego brak. Jest tak mrocznie, dramatycznie, beznadziejnie i do przesady poważnie, że pozostaje tylko zawołać: "Grzegorzu, ściągnij moją trumnę z pawlacza!". Czytajcie. Jest szansa, że może i nawet ładnie pokłócimy :)

"Zimno, ciemno, nieprzyjemnie". Miasto poza czasem i przestrzenią, choć przecież istniejące. Zamknięte. A w nim ludzie drżący w obawie przed zarażeniem tajemniczymi "czerwonymi kropkami" na powiekach. Takie kropki - to wyrok. Straszna śmierć - współmieszkańcy w mgnieniu okaz zatłuką cię wprost na ulicy. Zatłuką czym się da. Będą patrzeć jak zmieniasz się w krwawą miazgę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto kocha Sorokina, ten się nie zawiedzie. W powieści występują wszystkie charakterystyczne dla autora motywy takie jak: śnieg/lód, klonowanie, Chiny, narkotyki, jedzenie. Ten sam styl - szokoterapia, absurd, czarny humor, materializacja metafory. Ta ostatnia szczególnie dobrze widoczna - wychodząc od prawie odwiecznego (bo obecnego od momentu pojawienia się druku) motywu palenia książek, autor materializuje czytelnictwo i "czytanie-pożeranie książek" traktuje dosłownie. Akcja rozgrywa się w "świecie po świecie" - nie istnieją państwa, narodowości, języki w kanonicznej formie (a niektóre wręcz zniknęły). Wszystko jest hybrydą, oprócz... pierwodruków dzieł literatury światowej. I tu dochodzimy do sedna problemu. Jaki będzie ten nowy świat, skoro wybujały konsumpcjonizm został doprowadzony do apogeum, a wszystkie dotychczas dominujące teorie filozoficzne zlały się w jedną absurdalną masę? Ano będzie taki sam. W obliczu powszechnej macdonaldyzacji społeczeństwa, zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie chciał na tym zarobić i dać tłumowi to, co dotąd było dostępne tylko dla nielicznych. Jaki to szatański (acz genialny w swojej prostocie) pomysł się pojawi i jak będzie zrealizowany - nie powiem. Podpowiem, że sedno problemu sprowadza się do pytania o relację oryginał-kopia, a proces realizacji będzie bliźniaczo podobny do tego, który pojawił się już wcześniej w "Błękitnym sadle" (1999). Ekspansja symulakrycznej rzeczywistości jest przemożna i o tym wiemy nie od dziś. W tej sytuacji Sorokin przygląda się światu i mówi: powoli zanikają już wszelkie granice. Można przekroczyć każdą z nich pod warunkiem, że u kogoś w głowie pojawi się taki pomysł. Pytanie tylko, czy warto?

Kto kocha Sorokina, ten się nie zawiedzie. W powieści występują wszystkie charakterystyczne dla autora motywy takie jak: śnieg/lód, klonowanie, Chiny, narkotyki, jedzenie. Ten sam styl - szokoterapia, absurd, czarny humor, materializacja metafory. Ta ostatnia szczególnie dobrze widoczna - wychodząc od prawie odwiecznego (bo obecnego od momentu pojawienia się druku) motywu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto zna i lubi Pielewina - nie zawiedzie się, bo (stety/niestety) jak zwykle znajdzie w "Miłości..." wszystkie cechy wywoławcze jego twórczości. Chwyty i motywy też. Jest między innymi labirynt, symulakryczna rzeczywistość, mity (i przekonanie, że od zarania dziejów świat kręci się wokół kilku podstawowych mitów, tyle że z upływem czasu sprzedawanych w innym, aktualnie chodliwym opakowaniu), "moderator-system" (czyli nic innego, jak "Bóg hiperrzeczywisty. Wersja 2.0"). I tak: mamy wybujały konsumpcjonizm (pięknie o tym już dawno pisał Ballard w jednym z opowiadań ze zbioru "Rzeźbiarze chmur"), dobrowolnie zapakowanych w pampersy ludzi-wraki, którzy funkcjonują praktycznie tylko w "wirtualu", samotny tłum i resztę "bonusów" postępu cywilizacyjnego w tym... totalne ubezwłasnowolnienie i inwigilację zawiniętą w celofan demokracji. Z tego choćby względu można tu pociągnąć linię od "Hełmu grozy". Tam Pielewin zakończył utwór narodzinami nowej, wyłącznie wirtualnej rzeczywistości stworzonej (i zaludnionej) przez swoich bohaterów. Tu w dużym stopniu opowiada ciąg dalszy - co się stanie, kiedy przekroczymy tę granicę? No tak, tylko... na Boga, czy musi przy okazji aż tak rozwlekać temat? Nagromadzenie truizmów podkolorowanych farbkami taniej filozofii zwala z nóg. Fakt, momentami (podkreślam: momentami) można się wciągnąć, ale zaraz potem następuje dramatyczny "spadek mocy" i zaczyna się gadulstwo. I gada, i gada, i....A powieść "puchnie" i ma się wrażenie, że głównie chodzi o nabicie stron. No i wypada się zgodzić z krytykami, którzy już od dawna wskazują, że od kiedy Pielewin podpisał umowę zobowiązującą go do regularnego wydawania książek, coraz wyraźniej dryfuje w kierunku... rzemiosła. W sumie szkoda. Ale skoro czytają, to wychodzi, że "Sorry, Winnetou - biznes is biznes" ;)

Kto zna i lubi Pielewina - nie zawiedzie się, bo (stety/niestety) jak zwykle znajdzie w "Miłości..." wszystkie cechy wywoławcze jego twórczości. Chwyty i motywy też. Jest między innymi labirynt, symulakryczna rzeczywistość, mity (i przekonanie, że od zarania dziejów świat kręci się wokół kilku podstawowych mitów, tyle że z upływem czasu sprzedawanych w innym, aktualnie...

więcej Pokaż mimo to