rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jeszcze na dobre nie wsiąkłem w świat pana Powella a już kreowana przez niego mroczna rzeczywistość Appalachów przypomina mi surowy klimat z niektórych - dajmy na z "W ciemności" - powieści Cormaca McCarthy’ego. Być może jest to porównanie na wyrost i przyjdzie mi je odwołać przy podsumowaniu całości ale na ten moment tak właśnie czuję. Przez co cykl o Hillbilly’m ląduje niemalże na szczycie tytułów od Nagle Comics, na które będę niecierpliwie czekał.

"Hillbilly" to opowieść o posępnym Rondellu, samotnym olbrzymie z gór, wędrującym po wielkich, gęstych lasach z tasakiem w ręku i podążającym tropem kolejnych ofiar. Brzmi przerażająco? Całkiem możliwe. Czytelników obawiających się jednak krwawego widowiska uspokajam: Rondell tylko z wyglądu wywołuje ciarki na plecach. W głębi duszy to poczciwy człowiek, którego bać powinny się jedynie złe czarownice i magiczne stwory zagrażające ludziom. Hillbilly poprzysiągł bowiem oczyścić wzgórza - mowa o terenach Appalachów - ze wszystkich czarownic i trzeba mu oddać, że zna się na swojej robocie.

Podobnie jak Eric Powell, który widać że lubi klimaty baśniowe i to te bardziej krwawe, czyli te najlepsze. Wypełnione istotami o surowych obliczach, morderczych zamiarach i krzywych ryjach. Może i sam album nie ocieka posoką - w posłowiu pan Powell wyjaśnia, że wziął na wstrzymanie - ale patrząc na jego rysunki nie sposób czasami się nie wzdrygnąć. Czy to na widok ogromnego tasaka czy też z zachwytu nad genialnymi planszami. Niech mnie diabli, jeśli te rysunki nie zostaną ze mną na długo! Prawdę rzekłszy to za ich sprawą pierwszy tom "Hillbilly'ego" dosłownie pochłonąłem. Sama opowieść czy też garść krótkich historii również zrobiła swoje - konstrukcja świata i dbałość o spójność fabularną to komiksowy majstersztyk - ale to rysunki Powella wiodą prym. Nawet jeżeli do kogoś nie przemówi połączenie baśniowej fantasy z horrorem to wiem, że nie pozostanie obojętny na kreskę Powella.

Także polecam ten tytuł Waszej uwadze. Prac Erica Powella nie znam ale poznam. Najpierw jeszcze raz przeczytam akt pierwszy "Hillbilly’ego" a potem łapię za "Goona".

Jeszcze na dobre nie wsiąkłem w świat pana Powella a już kreowana przez niego mroczna rzeczywistość Appalachów przypomina mi surowy klimat z niektórych - dajmy na z "W ciemności" - powieści Cormaca McCarthy’ego. Być może jest to porównanie na wyrost i przyjdzie mi je odwołać przy podsumowaniu całości ale na ten moment tak właśnie czuję. Przez co cykl o Hillbilly’m ląduje...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W0RLDTR33. Tom 1 Jordie Bellaire, Fernando Blanco, James Tynion IV
Ocena 8,3
W0RLDTR33. Tom 1 Jordie Bellaire, Fe...

Na półkach:

W gąszczu naprawdę świetnych tytułów bez problemu można przegapić album niepozorny, zdobiony okładką wydawałoby się nijaką, bez większego polotu. I tak właśnie jest w tym przypadku. Ciemny pokój rozświetlany przez ekran laptopa i naga, siwowłosa dziewczyna wpatrująca się w niego jak w obrazek. Ot, i wydawałoby się cała okładka. Jest w niej jednak coś niepokojącego. Jak się uważnie przyjrzymy na ciele postaci a także na ścianie zaczynamy dostrzegać krew a jak połączymy wszystkie kropki to zaczynamy zastanawiać się co właściwie ogląda nasza dziewczyna - z tym swoim dziwnym uśmieszmieszkiem na twarzy - że jest w stanie ignorować cały ten czerwony bajzel.

I na tego typu rozkminach wygrywa pan Jason Tynion IV. Opowiadając historie o internecie z piekła rodem, o zagrożeniach płynących z Undernetu non stop podbudowuje zainteresowanie czytelnika rzucając mu strzępki informacji, z których uważny odbiorca będzie potrafił poskładać wszystko w logiczną całość. W budowaniu teorii spiskowych, w opowiadaniu o niebezpieczeństwach - w tym przypadku o ciemnej stronie cyberprzestrzeni - pan Tynion jest mistrzem. Nie wiem czy obecnie jest inny scenarzysta tak sprawnie operujący tajemnicą jak i potrafiący w tą tajemnicę wpleść wiarygodnie wyglądające postaci. Bohaterowie to kolejny silny punkt tego albumu. To że nie są oni 'kartonowi' tylko każdy z nich dostaje swoje dłuższe pięć minut to po prostu wartość dodana. Sprawiająca, iż sama historia staje się bardziej rzeczywista, bliższa nam samym a na postaciom zaczyna nam zależeć.

Warstwa wizualna zwala z nóg. Już okładka sugeruje nam, że będzie brutalnie ale bywają plansze rozwalające system. Bijące w nas okrucieństwem - wokół niego budowana jest poniekąd fabuła - nagością, poczuciem nadciągania czegoś niesamowicie przerażającego. Choć w komiksowie jest wiele tytułów szafujących bryzgającą krwią to w przypadku "W0rldtr33" nie pojawia się ona dla samego pojawiania. Jest ona dodatkiem mającym trochę szokować a trochę podkręcać atmosferę zagrożenia, które gdzieś tam czai się i próbuje wydostać. Czy mu się uda? Zastanawiam się i czekam na kolejny album. Tytuł kupił mnie po całości.

Retro komiks
https://www.youtube.com/channel/UCKlWfXT2IZWj_SDoZ0Fg6KA

W gąszczu naprawdę świetnych tytułów bez problemu można przegapić album niepozorny, zdobiony okładką wydawałoby się nijaką, bez większego polotu. I tak właśnie jest w tym przypadku. Ciemny pokój rozświetlany przez ekran laptopa i naga, siwowłosa dziewczyna wpatrująca się w niego jak w obrazek. Ot, i wydawałoby się cała okładka. Jest w niej jednak coś niepokojącego. Jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznijmy od tego, że Scott Pilgrim nie jest chłopakiem specjalnie lubianym. Na kartach komiksu nieustannie natrafiamy na sugestie, aby dosłownie każdy o zdrowym pojmowaniu świata dał sobie spokój z nawiązywaniem bliższej znajomości z panem Pilgrimem. Byłe dziewczyny, znajomi, znajomi znajomych jednogłośnie namawiają do zerwania z nim kontaktu podając za powód jego… oderwanie od rzeczywistości? Jego nerdowską arogancję? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Scott Pilgrim to indywiduum, które ciężko scharakteryzować oraz wobec którego ciężko przejść obojętnie.

Jak wielu bohaterów przed nim także bohater pana O'Malleya emanuje bardzo silnym magnetyzmem. Intryguje, przyciąga uwagę. W świecie za oknem moglibyśmy stronić od takiej osoby - nieświadomie przeczuwając kłopoty - ale w tej opowieści Scott Pilgrim jest niemalże istotą wyższą. Będąc na studiach miałem styczność z taką osobą i była to relacja mocno skomplikowana. Pomimo dużej popularności była to 'szalona glowa', bardzo nieprzewidywalna. Bywały dni, kiedy widziała wyłącznie własne potrzeby, innym razem była prawdziwym przyjacielem. Cwaniakiem ale przyjacielem.

I taki właśnie jest Scott Pilgrim. Jego świat i on sam mogą zafascynować. Jego luzackie podejście do życia - carpe diem baby! - jego niecodzienne relacje z płcią piękną, jego urzekająca dziecinność w podejściu do spraw poważnych to wszystko nadaje tytułowi młodzieżowego blasku, od którego ciężko się oderwać. Jestem absolutnie przekonany, że część z nas chciałaby zasmakować takiego życia. Nieskrępowanego zasadami, dającego możliwość bycia nieodpowiedzialnym, trochę szalonym, etc. W roli takiego lekkoducha Scott Pilgrim wypada bowiem znakomicie.

Od strony rysunkowej dostajemy solidną kreskę czerpiącą inspiracje z mangi. Widać, że panu O'Malley'owi zależało aby komiks był lekko strawny i wpisywał się w schemat prostej przygodówki dla nastolatków. Sądzę, że z takim właśnie podejściem trafił w dziesiątkę.

Retro komiks
https://www.youtube.com/channel/UCKlWfXT2IZWj_SDoZ0Fg6KA

Zacznijmy od tego, że Scott Pilgrim nie jest chłopakiem specjalnie lubianym. Na kartach komiksu nieustannie natrafiamy na sugestie, aby dosłownie każdy o zdrowym pojmowaniu świata dał sobie spokój z nawiązywaniem bliższej znajomości z panem Pilgrimem. Byłe dziewczyny, znajomi, znajomi znajomych jednogłośnie namawiają do zerwania z nim kontaktu podając za powód jego…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami trafia się opowieść, którą trudno porównać do innej, wcześniej przez nas czytanej. Historia najzwyczajniej w świecie atakująca swoją zajebistością. Taka opowieść należy do świata komiksowych perełek, outsiderów. Są to tytuły rodzące się z silnej pasji oraz - a może przede wszystkim? - z wewnętrznej potrzeby opowiadania o tematach, które się uwielbia. I taki jest właśnie komiks pana Daniela Warrena Johnsona. Tworzony przez artystę potrafiącego dać wyraz muzycznej obsesji 🙂 I to widać. Dosłownie z każdego kadru bije energia nie pozwalająca porzucić lektury.

"Murder Falcon" to album wypełniony po brzegi metalem. Muzyką napędzającą tytułowego bohatera do dawania potężnego łupnia potworom oraz muzyką łączą ludzi. Dzięki temu dwojakiemu spojrzeniu na metal dostajemy tak naprawdę dwie opowieści. Pierwsza z nich to komiks przygodowy, czerpiący garściami z fantasy. Druga porusza tematykę bardziej poważną, pokazuje jak niezmiernie istotne jest posiadanie - zwłaszcza w trudnych momentach życia - oparcia w bliskich a także kotwicy, która nie pozwala dawać za wygraną. Być może brzmi to trywialnie, być może naiwnie ale choć "Murder Falcon" to historia dotykająca prostych tematów to mimo wszystko arcyważnych.

Trzon fabularny opowieści został osadzony na motywach znanych, ogrywanych przez różnych twórców na różne sposoby. Okropne monstrum z innego wymiaru - koszmarny potwór żywiący się ziemskim strachem, przygnębieniem i innymi takimi 'fajnymi' uczuciami - kontra ekipa kozackich bohaterów mających wypasione moce. Nic niezwykłego, gdyby nie źródło wspomnianej energii. Źródło kryjące w muzyce. Na dobrą sprawę to z niej Daniel Warren Johnson uczynił bohatera komiksu. I podobnie jak miało to miejsce w albumie "Z całej pety" uczynił to w sposób niepozostawiający żadnych złudzeń, co do prywatnych pasji autora. Wybrzmiewających z albumu niczym czaderska solówka Jake’a.

Dobra opowieść, od początku do końca wypełniona niesamowitymi rysunkami. Można uznać, że to one nadają rytm opowieści. Kiedy trzeba pan Johnson potrafi uderzyć, kiedy trzeba umiejętnie tonuje dźwięki aby czytelnik nie dostał zapaści od szybkiego tempa akcji. Zdaje to rezultat. Nie każdego taka konwencja zauroczy - krzykliwa, chwilami niezbyt precyzyjna kreska, lekko skęcająca w stronę mangi - ale mnie osobiście historia zespołu Brooticus pochłonęła całkowicie. Jestem przekonany, że przyjdzie jeszcze dzień, w którym do niej wrócę.

Retro komiks
https://www.youtube.com/channel/UCKlWfXT2IZWj_SDoZ0Fg6KA

Czasami trafia się opowieść, którą trudno porównać do innej, wcześniej przez nas czytanej. Historia najzwyczajniej w świecie atakująca swoją zajebistością. Taka opowieść należy do świata komiksowych perełek, outsiderów. Są to tytuły rodzące się z silnej pasji oraz - a może przede wszystkim? - z wewnętrznej potrzeby opowiadania o tematach, które się uwielbia. I taki jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Saint-Elme. Tom 3 Serge Lehman, Frederik Peeters
Ocena 7,8
Saint-Elme. Tom 3 Serge Lehman, Frede...

Na półkach:

Czytając drugi tom "Saint-Elme" myślałem, że weirdowy nastrój osiągnął wówczas swoje maksimum ale myliłem się. Naprawdę robi się dziwnie dopiero, gdy po miasteczku zaczyna kręcić się Philippe Sangaré. Wysokiej klasy śledczy poszukujący zaginionego brata, Francka. Mówiąc najogólniej to typ detektywa mocno wyczulonego na świat, potrafiącego łączyć kropki będące dla innych niedostrzegalne. Już samym wyglądem absorbuje uwagę czytelnika na całej linii a to jak rozmawia, jak walczy i wykonuje swoją pracę intryguje jeszcze bardziej. Ten tom niemalże w całości skupia się właśnie na nim i dobrze. Philippe Sangaré to ekstremalnie wkręcająca postać.

Historia - tak jak i w poprzednich tomach - kręci wokół dwóch fabularnych stałych. Jedną z nich są interesy wpływowej rodziny Saxów, rządzącej Saint-Elme niczym prywatnym królestwem. Saxowie, jak każda rodzina zbudowana na korupcji oraz forsie pochodzącej z nielegalnych interesów, ma rzecz jasna sekrety. Tajemnice mogące zachwiać jej podstawami, mogące zburzyć imperium Saxów, które rozpadłoby się niczym domek z kart. Przeczytawszy ten tom dochodzę do wniosku, że wątek Saxów został jeszcze bardziej podkręcony. Wyraźnie widzimy, że mieszkańcy boją się tej rodziny, unikają rozmów na jej temat i odsuwają się od obcych zadających niewygodne pytania.

Druga stała towarzysząca nam od początku to dziwadztwa Saint-Elme. Plaga żab, mówiący zagadkami właściciel oberży "Spalona krowa", otumaniony narkotykami Derwisz oraz ogólny klimat miasteczka. To wszystko tworzy bardzo oszałamiający, delikatnie hipnotyzujący obraz. W trakcie lektury czytelnikowi towarzyszy uczucie nierealności przez co historia wygląda na jeszcze bardziej pokręconą i wyjątkowo nieprzewidywalną. Omawiając tom drugi kilka raz podkreślałem, jak znakomicie jest gmatwana historia. Czytelnik może bawić się w detektywa, może próbować łączyć pewne wątki ale czy ma szansę przewidzieć finał? Może znajdą się i tacy. Ja się do nich nie zaliczam, ale nie narzekam z tego powodu. Ta aura niesamowitości wypada bardzo fajnie a trudne do odgadnięcia zakończenie intryguje.

Kolorystycznie komiks jest absolutnym hitem. Psychodeliczne barwy oraz rysunki Frederika Peetersa świetnie współgrają z fabułą Serge'a Lehmana. Podkręcają jej weird. Patrząc na nie czytelnik zastanawia się jakim właściwie słowem określić ten komiks. Dalej możemy nazywać "Saint-Elme" czarnym kryminałem? A może mamy do czynienia z jakimś nowym gatunkiem opowieści? Z ostateczną oceną wstrzymam się do końca historii a Was zachęcam do zapoznania się z tym tytułem. Świetny komiks.

Retro komiks
https://www.facebook.com/retrokomikspl

Czytając drugi tom "Saint-Elme" myślałem, że weirdowy nastrój osiągnął wówczas swoje maksimum ale myliłem się. Naprawdę robi się dziwnie dopiero, gdy po miasteczku zaczyna kręcić się Philippe Sangaré. Wysokiej klasy śledczy poszukujący zaginionego brata, Francka. Mówiąc najogólniej to typ detektywa mocno wyczulonego na świat, potrafiącego łączyć kropki będące dla innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pan Ezra Claytan Daniels nie bierze jeńców. Każdy kto próbowałby iść z "Upgrade soul" na żywioł będąc przekonanym, że w swoim życiu czytelnika z niejednego pieca jadł chleb chyba z góry jest skazany na zderzenie ze ścianą. Ta z pozoru prosta historia o konfrontacji starego z nowym zaskakuje niemalże na każdym kroku. Zmusza czytelnika do ciągłego główkowania oraz zastanawiania się nad celem, który przyświecał Hankowi i Molly Nonnarom. Jakby tego było mało autor nieustannie przypomina nam, że prędzej czy później nadejdą dni zaprezentowane w niniejszym komiksie i wówczas będziemy musieli stanąć po jednej ze stron.

Ta zagmatwana oraz pełna naukowych haseł opowieść rozpoczyna się od kuszenia. Młody, obiecujący doktor Kenton Kallose snuje wizję lepszego człowieka. Istoty pozbawionej złego bagażu genetycznego, jednostki odpowiednio doskonalszej. Zaproponowany przez niego program optymalizacji komórek kusi i skłania do zastanowienia starzejących się Nonnarów chcących uczestniczyć w tak doniosłym oraz wiele obiecującym wydarzeniu. Ostatecznie eksperyment kończy się… Sukcesem? Porażką? Historia nie dostarcza prostych odpowiedzi. Czytelnik otrzymuje zbiór faktów poddanych moralnej oraz naukowej obróbce a następnie musi samodzielnie zdecydować jaki jest jego stosunek do takich genetycznych zabaw.

Pytania o zasadność takich eksperymentów nasilają się od momentu pojawienia się na scenie Manueli i Henry’ego. Zdeformowane klony to jeszcze ludzie czy obraz naukowej klęski? Czy nowi Nonnarowie mają prawo do wspomnień swoich protoplastów? Czy ich tożsamość - ich zbiór zachowań oraz działań przez nich podejmowanych - została narzucona przez doświadczenia Hanka i Molly? W końcu: jak daleko można się posunąć w procesie udoskonalania człowieka? Gdzie przebiega granica? I ponownie: nie doszukamy się historii jasnych odpowiedzi. Ezra Claytan Daniels prowadzi nas, wskazuje pewne tropy, zarzuca pokręconymi teoriami niczym Philip Dick w swoich tekstach a potem wymaga.

Uważnej lektury, dokładnego śledzenia reakcji zachodzących na linii stare-nowe a następnie wydania wyroku. Z tym ostatnim miałem największy problem i prawdę mówiąc nie wiem czy trafnie oceniłem całą sytuację. Nie spodziewałem się tak absorbującej, tak wymagającej i zmuszającej do zastanowienia lektury. Ostatecznie udało się nie zatracić w przemyśleniach pana Danielsa i w miarę skutecznie śledzić fabułę ale czuję, że coś mi umknęło. Wydaje mi się, że szczególnie w końcówce - prawdziwie emocjonalnym thrillerze - pogubiłem się i za bardzo skoncentrowałem na fabule a za mało na próbie powiązania ze sobą wcześniejszych zdarzeń, które ostatecznie doprowadziły do takiego a nie innego końca.

Jest bardziej niż prawdopodobne, że wrócę do tego tytułu. Lubię dobre science fiction w komiksie, lubię gdy autor stawia pytania i wciąga czytelnika w dyskusję. Jedyne czego mi zabrakło w tej opowieści to trudniejszych do rozpracowania bohaterów. Przyglądając się podejmowanych przez nich decyzjom odnosiłem wrażenie, że kieruje nimi nic innego jak czysty egoizm. I mówiąc to mam na myśli nie tylko Nonnarów, ale dosłownie każdego aktora tego dramatu. Być może to mylne wrażenie i po kolejnej lekturze będę musiał odszczekać powyższe stwierdzenia; nie wykluczam i takiego obrotu spraw.

Retro komiks
https://www.facebook.com/retrokomikspl

Pan Ezra Claytan Daniels nie bierze jeńców. Każdy kto próbowałby iść z "Upgrade soul" na żywioł będąc przekonanym, że w swoim życiu czytelnika z niejednego pieca jadł chleb chyba z góry jest skazany na zderzenie ze ścianą. Ta z pozoru prosta historia o konfrontacji starego z nowym zaskakuje niemalże na każdym kroku. Zmusza czytelnika do ciągłego główkowania oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dan Brereton miał plan. Miał pomysł nie tylko na mocno dziwaczną ekipę bohaterów, ale również na bardzo pokręcony świat w jakim przyszło im działać. Zdało to egzamin. Jasne, drużyny aspołeczne, drużyny mające problem z respektowaniem ogólnie przyjętych norm trudno nazwać czymś nowym. Prawda jest taka, że o mniej lub bardziej podobnych drużynach czytamy od blisko sześćdziesięciu lat, więc wielu z nas zdążyło poznać je dobrze lub bardzo dobrze. Wydawać by się mogło, że w stopniu uprawniającym nas do stwierdzenia: żadna drużyna wyrzutków nie jest w stanie nas zaskoczyć. Nic bardziej mylnego.

Wszystko zaczęło się w styczniu 1995 roku, kiedy to poznaliśmy Doca Horrora i grupkę mocno groteskowych indywiduów działających pod jego sztandarem. Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić czy owi odmieńcy dołączyli do jego teamu z uwagi na bijącą od niego charyzmę, czy też zasilili szeregi Horror Family ponieważ nie mieli innych opcji. Na pewno od Doca bije pewność siebie i to on wyznacza kierunek działań. Jak staje przeciwko lokalnemu półświatkowi oni idą za nim. Jak rzuca wyzwanie Crimom - kosmiczne 'robale', nemezis głównego bohatera - oni go wspierają. Jest liderem i w mojej ocenie najciekawszą postacią z całego tego dziwnego panteonu halloweenowych bohaterów. Bohaterem z przeszłością. Trochę przypomina mi faceta od brudnej roboty z filmów próbujących pokazywać świat rodzin mafijnych. Nawet jego przyjaciel - dawny pracodawca? - Don Lupo Zampa kreowany jest na lokalnego ojca chrzestnego. Dobre zagranie, przynajmniej z mojej perspektywy. Lubię takie klimaty 😀

Wracając do cudacznych, groteskowych 'wyrzutków'. Mamy ich całkiem sporo. Halloween Girl dysponująca pokaźną armią szalonych istot gotowych naparzać się z każdym kogo nastolatka wskaże, Polychroma będąca duchem przepowiadającym przyszłość, ognisty Firelion przypominający trochę Johnny'ego Storma czy strach na wróble jako creepy rewolwerowiec [Gunwitch]. Oni robią wrażenie. Jest jeszcze paru innych zawodników, ale jeżeli miałbym pokusić się o wymienienie najciekawszych to wskazałbym właśnie ich. Są fajni, niecodzienni, oryginalni i źle im z oczu patrzy. Ich inność - zbudowana po części na spuściźnie opowieści z dreszczykiem - przyciąga. Może ich 'małe wojenki' nie są czymś oryginalnym, ale oni sami chociażby swoim wyglądem, dostarczają dużo czytelniczej frajdy.

Rysunki. Tutaj mamy prawdziwy sztos, wobec którego nie można pozostać obojętnym. Nie można też nie zatrzymać się nad nimi na dłuższą chwilę. Dan Brereton to artysta potrafiący malować. I to widać. Sposób w jaki konturuje postaci, jak bawi się cieniem, jak podkreśla chociażby rysy twarzy bohaterów to rzeczywiście rzecz godna naszej uwagi. Ze wstydem wyznaję, że nie słyszałem wcześniej o panu Breretonie. Szkoda wielka, gdyż to jak akcentuje halloweenową proweniencję naszej grupy robi wrażenie. Moim idolem jeśli chodzi o horrorowe klimaty w komiksie był i jest nadal Bernie Wrightson, ale od czasu do czasu na pewno znajdę chwilę, aby poznać bliżej dokonania Dana Breretona. Dokonania, za które artysta był czterokrotnie do nagrody imienia Eisnera. Wielka szkoda, że jej nie otrzymał za historie zamieszone w tym właśnie omnibusie. Prawdopodobniej byłoby o nim zdecydowanie głośniej i szybciej powitalibyśmy go na naszym polskim ryneczku.

Nagle Comics nie zwalnia tempa a doborem wydawanych przez siebie tytułów zaskakuje mnie od samego początku. Miesiąc w miesiąc otrzymuję albumy, przy których bawię się doskonale. I są to tytuły bardzo zróżnicowane tematycznie. Od czystej fantasy, przez kryminały - za chwilę kolejne spotkanie z Parkerem! - po komiks obyczajowy oraz superhero w klimatach około horrorowych. Naprawdę, fantastyczna oferta. Trzymam kciuki za kolejny rok!

Retro komiks https://www.facebook.com/retrokomikspl

Dan Brereton miał plan. Miał pomysł nie tylko na mocno dziwaczną ekipę bohaterów, ale również na bardzo pokręcony świat w jakim przyszło im działać. Zdało to egzamin. Jasne, drużyny aspołeczne, drużyny mające problem z respektowaniem ogólnie przyjętych norm trudno nazwać czymś nowym. Prawda jest taka, że o mniej lub bardziej podobnych drużynach czytamy od blisko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno będzie o czytelnika, który nie zdoła zachwycić się albumem "Scott Pilgrim i jego cudowne życie". Nie widzę innej opcji. W mojej ocenie, nie da się nie lubić tytułowego bohatera, nie da się nie ulec jego czarowi oraz przejść obojętnie wobec jego przygód. Choć Nagle Comics dało nam dopiero pierwszy zeszyt już jest dobrze. Ba! Bardzo dobrze!

Jaki jest Scott Pilgrim każdy widzi😀Basista, dwudziestoparoletni chłopak, wielkie 'ciacho' w ocenie płci pięknej. Co prawda do orłów intelektu nie należy, ale potrafi ogarnąć życie. Potrafi się ustawić i czerpać ile z niego wlezie. Ma w sobie coś z romantyka oraz dzieciaka o bardzo niezwykłych zdolnościach. Zdolnościach, dzięki którym nasz niepozornie wyglądający Scott przemienia się w prawdziwego fightera. Wojownika, za którym pójdą wszyscy. Taki właśnie jest ten cały Scott.

Bryan Lee O'Malley przedstawił go światu w połowie 2004 roku historią, którą właśnie trzymacie w ręku. Blisko dwadzieścia lat musieliśmy czekać na jego debiutancką przygodę, ale było warto. Jest zabawna, jest ciekawa, udanie prezentująca to wszystko, co do pewnego stopnia kręci dwudziestoletnich nerdów. Cisnąca bekę - jakby powiedział mój syn - z nastolatków przeżywających problemy miłosne? Chwilami. W zagrywkach Bryana Lee O'Malleya nie ma bowiem przesady, nie ma chamskiej szydery. Zastanawiam się czy ową zabawę 'zauroczeniami' w ogóle można traktować w kategoriach szydery. Czy nie jest to po prostu pewna gra kulturowymi mitami? Przerysowywanie oraz uwypuklenie tego wszystkiego, co na pewnym etapie życia towarzyszy większości z nas. Być może.

Jak popatrzeć na obrazki najbliżej im chyba do mangi oraz anime, choć specem w tej dziedzinie nie jestem. Gdzieś czytałem, że pana O'Malleya swojego czasu interesowała kultura japońska i te tony orientu są widoczne dość wyraźnie. To na plus, gdyż w ten sposób zeszyt ma szansę trafić do szerszego grona czytelników. A to też ważne. Scotta Pilgrima warto poznać, bo jakby nie było gdzieś w tej popkulturze zadomowił się już na dobre. W pewnych kręgach to bohater wręcz kultowy.

Fabularnie jest normalnie. Brak fajerwerków, ale historia nie męczy oraz nie drażni. Mamy kapelę, mamy Scotta i tajemniczą dziewczynę z jego snów. Bohater próbujący ogarnąć co to właściwie znaczy dostarcza odpowiedniej dawki humoru, co zwyczajnie popycha akcję do przodu. Nie powiem, zaskoczył mnie finał i wojownicze pląsy Pilgrima. Spodziewałem się historii twardo stąpającej po ziemi a tu proszę. Taka miła niespodzianka. Czekam na kolejne!

Retro komiks https://www.facebook.com/retrokomikspl

Trudno będzie o czytelnika, który nie zdoła zachwycić się albumem "Scott Pilgrim i jego cudowne życie". Nie widzę innej opcji. W mojej ocenie, nie da się nie lubić tytułowego bohatera, nie da się nie ulec jego czarowi oraz przejść obojętnie wobec jego przygód. Choć Nagle Comics dało nam dopiero pierwszy zeszyt już jest dobrze. Ba! Bardzo dobrze!

Jaki jest Scott Pilgrim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pod koniec listopada Nagle Comics wydało drugi tom "Parkera". Tytuł, o którym było głośno w minionym roku oraz będzie - głęboko w to wierzę - także w obecnym. O ile zdążyłem się zorientować historia tytułowego bohatera została wymieniona w bardzo wielu rankingach oraz pozytywnie zaopiniowana na różnego rodzaju portalach. Wiem, że owe zestawienia, opinie nie zawsze cieszą się dobrą sławą, ale nie biorą się one znikąd, prawda? Pomijając wartość merytoryczną internetowych tekstów jest dla mnie jasne, że "Parker" spełnił oczekiwania czytelników. Zwłaszcza czytelników lubiących gangsterskie porachunki, piękne dziewczyny oraz czarnokryminalne krajobrazy.

Nie bójcie się, nie będę w tym miejscu streszczał Wam fabularnych kulis komiksu. Sam jestem przeciwnikiem komiksowych - zresztą, nie tylko komiksowych - spoilerów i wiem, że nie tylko ja nie darzę ich sympatią. Nie lubię także zbędnych powtórzeń, więc osoby zainteresowane poznaniem klimatu historii, jak również charakterystyką głównego bohatera zapraszam do zapoznania się z omówieniem pierwszego tomu. Starałem się w nim przybliżyć klimat historii, wskazać najważniejsze jej elementy i wyjaśnić dlaczego wprawiła mnie w tak duży zachwyt. Także zaciekawionych odsyłam do tekstu o "Parkerze" z końca zeszłego maja a dzisiaj kilka słów o stronie wizualnej komiksu.

Na dzień dobry mógłbym napisać "komiks, jaki jest, każdy widzi". Potężna cegła o odpowiednich wymiarach. Robiąca wrażenie na wszystkich, nawet na osobach - mówię to z pełną odpowiedzialnością - stroniących od powieści graficznych. Pięknie prezentująca się na tle innych komiksów, nieporęczna w czytaniu oraz cudowanie... pachnąca. Za bardzo płynę? Jeżeli chodzi o ten tytuł nie mogę inaczej. Od dawna kocham porządnie wydane albumy a ten bez wątpienia do takowych się zalicza. I to z każdej strony. Papier? Offsetowy, twardy oraz przyjemnie chropowaty. Nie cierpię - tak modnego obecnie - papieru kredowego. I prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie, aby opowieść o ponurych facetach była odmalowana na papierze lśniącym, gładkim i rażącym oczy. Nie wyglądałoby to dobrze, więc duże brawa dla osób, którzy wpadli na pomysł z "The Martini Edition". Doskonała robota.

Na wielu poziomach. Na poziomie scenariusza - jeżeli chcecie poczytać o Donaldzie Westlake'u ponownie odsyłam Was do pierwszego tomu - na pozimie technicznym oraz z uwagi na rysunki. W dalszym ciągu odpowiada za nie Darwyn Cooke i w dalszym ciągu robi to dobrze. Kreska kanciasta, oszczędna, stylowa, dobrze podkreślająca ducha lat sześćdziesiątych. Do tego klimatyczna kolorystyka, którą zdominowały - niejako dzieląc album na dwie części - pomarańcz i niebieski. Całość bardzo ładnie ze sobą współgra tworząc naprawdę niesamowity, pod każdym względem, komiks. Przepiękne wydanie, świetna historia.

Wiem, że będę wracał do "Parkera". To opowieść z gatunku zachwycających za każdym razem ilekroć po nie sięgamy, więc dlaczego mam się ograniczać?😁 Podobnie mam z kryminałami pana Eda Brubakera i Seana Phillipsa. Zresztą, ci panowie także dołożyli swoją cegiełkę do wysokiej oceny tego albumu. Pierwszy z nich - do spółki z Brucem Timmem - na ponad trzydziestu stronach zafundował nam wspomnienia, wzbogacone zdjęciami, o Darwynie Cooke'u. Z kolei Sean Phillips odpowiada za projekt graficzny wydania oryginalnego. Wisienką na torcie są zaś prace Darwyna Cooke'a , które miały znaleźć się w cyklu ilustrowanych powieści Donalda Westlake'a. Naprawdę, dawno nie widziałem tak elegancko, porządnie wydanego komiksu. Nagle Comics, bardzo dziękuję.

Retro komiks https://www.facebook.com/retrokomikspl

Pod koniec listopada Nagle Comics wydało drugi tom "Parkera". Tytuł, o którym było głośno w minionym roku oraz będzie - głęboko w to wierzę - także w obecnym. O ile zdążyłem się zorientować historia tytułowego bohatera została wymieniona w bardzo wielu rankingach oraz pozytywnie zaopiniowana na różnego rodzaju portalach. Wiem, że owe zestawienia, opinie nie zawsze cieszą...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Junkyard Joe Gary Frank, Geoff Johns
Ocena 7,9
Junkyard Joe Gary Frank, Geoff J...

Na półkach:

Przed paroma miesiącami poznałem faceta, który nazywał się Geiger. Tariq Geiger. Facet potrafił całkiem sporo, to znaczy umiał nieźle przywalić, jeżeli odpowiednio się go wkurzyło. Poznawszy go lepiej od razu zrozumiałem, że to także ktoś kto postępuje słusznie ilekroć wymaga tego dana sytuacja. Przypominał dawnych bohaterów komiksów, wyglądał i zachowywał się jak jeden z tych broniących słabszych. Bez cienia strachu rzucał się na Tych Złych i wygrywał. Obserwowanie go w akcji to była niesamowita sprawa. Myślałem, że będzie to moja ulubiona postać z nowego uniwersum panów Geoffa Johnsa i Gary'ego Franka. Myliłem się.

Równie dobrze jak "Geiger" - a może nawet lepiej - prezentuje się komiks "Junkyard Joe". I nie chodzi tutaj o tytułowego bohatera, ale o pomysł na opowieść. Odnoszę wrażenie, że ma ona ciut więcej do zaoferowania niż pierwszy tytuł opowiadający o Bezimiennych. Owszem, ponownie czytamy o dobrej rodzinie potrzebującej pomocy i ponownie scena należy do dzieci. Po raz kolejny otrzymujemy także zagadkowego bohatera - praktycznie pojawiającego się znikąd - oraz Tych Złych, którzy nie cofnął się przed niczym w drodze do osiągnięcia celu. Pomimo jednak tych podobieństw fabuła wydaje się dużo bardziej rozbudowana i zwyczajnie ciekawsza.

Czy mam swoje ulubione wątki? Owszem i to kilka. Na początek pochwalę krótki - może nawet zbyt krótki - epizod wietnamski. Jak na wprowadzenie wypada bardzo dobrze; ciekawie prezentuje postawę ludzi wysłanych na front, ich obawy i tęsknoty. Nie jest to nic oryginalnego, ale jednak dobrze to wygląda, ładnie prezentuje tytułową postać oraz od razu zaznacza silną więź jaka tworzy się między Joe a panem Muddym Davisem. Twórcą komiksów, najbardziej znanym właśnie z tworzenia historyjek z udziałem robota Junkyarda Joe. Ten wątek także na plus. Lekko ckwliwy? Może troszeczkę. Mi jednak ta odrobina prostego sentymentalizmu nie przeszkadzała. Jakbym po kilkudziesięciu latach spotkał osobę, dzięki której wyszedłem cało z wietnamskiego piekła to również nie obyłoby się bez wzruszeń.

Ostatnim wątkiem - niejako zapewniającym komiksowi jego przygodowy, rozrywkowy charakter - jest starcie Junkyarda Joe z jego konstruktorem. Kim jest ów tajemniczy naukowiec? Geoff Johns i Gary Frank nie zdradzają wiele. Nasz czarny charakter pozuje na dwudziestowiecznego doktora Wiktora Frankensteina, wizjonera opętanego pragnieniem zdobycia władzy. To megaloman wyglądający jak skrzyżowanie nazisty z steampunkowym naukowcem i robi wrażenie. Jego bezwzględność w działaniu, skłonność do agresji, częste i zabójczo sprawne posługiwanie się bronią czynią z niego idealnego Szefa Tych Złych. A jego świta? Bezduszne golemy ślepo wykonujace rozkazy? Idealni antybohaterowie dla naszego Joe. Idealni do spacyfikowania.

W sumie cała historia sprowadza się właśnie do tego. "Junkyard Joe" to sprawnie napisany - i poprawnie narysowany - komiks o starciu robota-żołnierza ze swoim stwórcą. Sztampowy, przewidywalny, prosty. Zły? Niewarty uwagi? Nic z tych rzeczy. To po prostu komiks napisany aby dać czytelnikom bardzo dużą ilość szybkiej, czystej, niczym nieskrępowanej rozrywki. I w tej roli "Junkyard Joe" odnajduje się idealnie. Dostarcza fajnej zabawy na kilka godzin a przecież zawsze w ogólnym rozrachunku właśnie chodzi o dobrą zabawę i mile spędzony czas. Polecam całym serduchem!

[Retro komiks na FB]

Przed paroma miesiącami poznałem faceta, który nazywał się Geiger. Tariq Geiger. Facet potrafił całkiem sporo, to znaczy umiał nieźle przywalić, jeżeli odpowiednio się go wkurzyło. Poznawszy go lepiej od razu zrozumiałem, że to także ktoś kto postępuje słusznie ilekroć wymaga tego dana sytuacja. Przypominał dawnych bohaterów komiksów, wyglądał i zachowywał się jak jeden z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Saint-Elme. Tom 2 Serge Lehman, Frederik Peeters
Ocena 7,9
Saint-Elme. Tom 2 Serge Lehman, Frede...

Na półkach:

Jest dziwnie. Jeszcze bardziej, niż w tomie wcześniejszym. Każdy kto liczył, że druga odsłona "Saint-Elme" przyniesie znaczące rozstrzygnięcia a tajemnica miasteczka zostanie choć trochę wyjaśniona będzie musiał jeszcze poczekać. Nie jest to jednak zarzut. Nic z tych rzeczy. Opowieść wydaje się być dalej w fazie konstruowania fabuły, lecz nie należy mylić tego zjawiska z brakiem akcji czy przeciąganiem istotnych wątków. Z mojej perspektywy takie tempo wydarzeń jest jak najbardziej na plus. Nie każdy kryminał musi charakteryzować się dynamizmem, jak również nie musi nieustannie fundować twistów nie pozwalających złapać oddechu. Czasami wystarczy odrobina mystery, intrygujący, lekko oderwani od rzeczywistości aktorzy dramatu oraz czające się w ciemności szaleństwo. Groza jeszcze raz udowadniająca, że okrucieństwo ludzi nie zna granic.

Panowie Serge Lehman i Frederik Peeters zdają się doskonale rozumieć na czym polega sztuka opowiadania. Nie zdradzają wiele, od czasu do czasu rzucają jakiś fabularny kąsek - jeszcze bardziej dający do myślenia - i wydają się czekać, aż czytelnik sam zacznie składać wszystko w logiczną całość. Zakładam, że starzy wyjadacze podejrzewają jak dalej potoczy się historia, ja jednak do nich nie należę. Owa niewiara nie przeszkadza mi jednak w lekturze, wręcz przeciwnie. Lubię jak historia kluczy wokół pewnych tematów nie zdradzając zbyt wiele. Jak intryga zagęszcza się i jak świat wydający się z pozoru normalny powoli przestaje takim być. Obecny w komiksie pierwiastek weird - dość delikatnie zaznaczony w tomie pierwszym - tutaj zarysowuje się coraz wyraźniej, co jeszcze bardziej przypomina klimat serialu "Twin Peaks".

Ponury, małomiasteczkowy klimat, w którym dzieje się coś złego. Widzimy rodzinę Saxów parającą się niezbyt legalnym biznesem, widzimy niejakiego Spielmanna bezbłędnie przepowiadającego pogodę oraz młodą dziewczynę próbującą ogarnąć czym właściwie jest Saint-Elme. Każdy z tych wątków ma w sobie coś psychodelicznego. Zachowana bohaterów mają w sobie coś nienaturalnego i groźnego. Tak jakby każdy z nich działał będąc lekko zakręconym. No i jest jeszcze Derwisz. Osoba kompletnie odrealniona, żyjąca w sobie tylko znanym wymiarze. On mnie przeraża najbardziej. Z zachowania i wyglądu przypomina mi Chemika z serialu "Detektyw", tego który poznał Króla w Żółci i został jego wiernym wyznawcą. Derwisz ze swoją dziwną gadką, nerwowymi pląsami i wybałuszonymi oczami to ktoś, kto zobaczył więcej i poznał dawne sekrety.

Czy i nam będzie dane je poznać? Myślę, że tak. Można zarzucać scenarzyście zbyt powolne odkrywanie kart. Można wściekać się za podkręcanie weirdu do granic fabularnej przyzwoitości. Trzeba jednak przy tym uczciwie powiedzieć, że sposób w jaki jest to wszystko budowane zasługuje na duże brawa. Podobnie jak oprawa graficzna. Rysunki, kolory, gra światłem i cieniem, wrzucanie niejednoznacznych kadrów. Wszystko razem ładnie i fachowo podkręca poziom dziwaczności komiksu. Do tego stopnia, że ja osobiście jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tą opowieścią i z niecierpliwością czekam na jej dalszy ciąg. I tak jak zapewne spora część innych czytelników zadję sobie pytanie: kim do licha jest Philippe?!

[Retro komiks na FB]

Jest dziwnie. Jeszcze bardziej, niż w tomie wcześniejszym. Każdy kto liczył, że druga odsłona "Saint-Elme" przyniesie znaczące rozstrzygnięcia a tajemnica miasteczka zostanie choć trochę wyjaśniona będzie musiał jeszcze poczekać. Nie jest to jednak zarzut. Nic z tych rzeczy. Opowieść wydaje się być dalej w fazie konstruowania fabuły, lecz nie należy mylić tego zjawiska z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Luther Strode Justin Jordan, Tradd Moore
Ocena 7,3
Luther Strode Justin Jordan, Trad...

Na półkach:

Siadając do skreślenia paru zdań o komiksie Justina Jordana miałem dylemat od czego zacząć. Nie dlatego, że nie wiedziałem na co chciałbym zwrócić Waszą uwagę. Z tym nie miałem problemu. Każdy kto choć trochę słyszał o serii "Luther Strode" mniej więcej wie czego się spodziewać. Nie wiedziałem jednak jak przekazać Wam, że z mojej perspektywy ten komiks to jedno z większych rozczarowań tego roku. Dlaczego?

Zacznę od tego, że historia kreślona przez pana Justina Jordana najpewniej przeszłaby bez echa gdyby nie prace towarzyszącego mu rysownika i współtwórcy serii, Tradda Moore'a. Od razu wyjaśniam: jestem typem czytelnika, który potrafi unieść bardzo wiele fabularnego niedopracowania. Będąc fanem komiksowych ramotek sprzed kilkudziesięciu lat nie mam problemu, gdy historia to właściwie zbiór plansz, na których bohater w mniej lub bardziej efektowny sposób siłuje się z tymi złymi, dybiącymi na życie jego lub jego bliskich. Mam jednak problem z historiami, które niemalże w całości sprowadzają się do schematycznej prezentacji morderczych predyspozycji tytułowego bohatera. Nie mam kłopotu z komiksową brutalnością, nawet tą bardzo dosadnie wyrażoną i mogącą wywoływać u czytelników obrzydzenie. Musi jednak za tymi kadrami w klimatach gore iść fabuła. Historia potrafiąca w przekonywujący sposób podać powódy, dla którego tak a nie inaczej zostało to wszystko zaprezentowane. Jeżeli tego nie ma to końcowy produkt trudno nazwać udanym.

"Luther Strode" to komiks, w którym zabrakło mi konkretnego motywu spinającego całość. Nie kupuję tej wydumanej paplaniny złego Bibliotekarza, jego misji znalezienia ‘tego jedynego’, jego puszenia się swoją super zajebistością. Nie kupuję i oczekuję więcej. W czasie lektury odniosłem wrażenie, że pomysł na opowieść był a później został pochłonięty przez potężnie zbudowanego chłopczyka prężącego muskuły i bełkoczącego na widok ładniej dziewczyny. W dodatku ten chłopak przypomina mi kujona Petera Parkera. Brak popularności w szkole, problemy z lokalnym ciemiężycielem słabszych, nieśmiałość w stosunku do kobiet. Nie wiem czy Justin Jordan faktycznie czerpał z Marvela, ale w zasadzie nie jest to istotne. Wygląda na to, że Jordan wiedział jakiego chce mieć bohatera, lecz nie potrafił zrobić z niego prawdziwego człowieka. Kogoś z ciekawym życiorysem, kogoś z prawdziwymi problemami. Tego 'kogoś' mi zabrakło. Na wyrywaniu kończyn oraz miażdżeniu głów żadna postać daleko nie zajedzie. Jeśli chcemy na dłużej związać ją z czytelnikiem musimy dać owemu czytelnikowi coś z czym mógłby się w jakiś sposób utożsamić. Nie wystarczy zrobić z postaci współczesnego rębajłę, różniącego się od Conana tylko tym, że zamiast miecza używa rąk.

Jak zatem należy podejść do albumu "Luther Strode"? Jak do komiksu mającego dostarczać dużo zabawy w stylistyce brutalnego superhero. Nie chciałbym w tym miejscu na siłę porównywać pracy pana Tradda Moore'a - on z pewnością zasługuje na największe brawa - do innych tytułów, ale nawet jak miałem do czynienia z bardzo krwawym komiksem to mimo wszystko zawsze istniał odpowiedni balans między ową brutalnością a scenariuszem. W tej historii zabrakło mi właśnie tej równowagi. Co nie musi oczywiście oznaczać, że ten komiks nie znajdzie swoich odbiorców. Wiem, że tacy będą i bardzo dobrze. Różnorodność komiksowa jest bardzo wskazana. Od siebie jednak dodam, że jedynymi historiami utrzymanymi w stylistyce gore, historiami troszeczkę specjalnie unikającymi rozbudowanych fabuł są krótkie historyjki drukowane w takich seriach jak chociażby "House of Mystery" czy "Creepshow".

[Retro komiks na FB]

Siadając do skreślenia paru zdań o komiksie Justina Jordana miałem dylemat od czego zacząć. Nie dlatego, że nie wiedziałem na co chciałbym zwrócić Waszą uwagę. Z tym nie miałem problemu. Każdy kto choć trochę słyszał o serii "Luther Strode" mniej więcej wie czego się spodziewać. Nie wiedziałem jednak jak przekazać Wam, że z mojej perspektywy ten komiks to jedno z większych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Carlos Portela i José Antonio Godoy o poważnych tematach.

Ostatnio tak się składa, że komiksowy kryminał jest dość blisko mnie. Nie szukam go, nie wypatruje w zapowiedziach polskich wydawców a i tak okazuje się, że trafia on na regał, cierpliwie czekając na swoją kolej. W takich niejasnych okolicznościach zawędrował do mnie chociażby "Morderca znad Green River" - opowiem o nim w swoim czasie - który nagle i po prostu pojawił się. Naturalnie ta zagadka nie była problemem na trzy fajki. Wspomniany album znalazł się u mnie, gdyż wrzuciłem go do niedawnego zamówienia a zapomniałem o nim, ponieważ był jedynie dodatkiem do zamówienia głównego. Dopiero niedawno zrozumiałem, jak niesprawiedliwe go potraktowałem. Zamierzam do tego, że bardzo łatwo w szumie wydawniczym przeoczyć pozycję naprawdę warte przeczytania. Dlatego też dzisiaj piszę o "Contrition" duetu Portela-Keko. Aby przypomnieć Wam, że taki komiks został niedawno u nas wydany i aby powiedzieć Wam, że warto po niego sięgnąć.



Dlaczego mam takie a nie inne zdanie o tym tytule? Odpowiedź jest prosta: gdzieś w połowie lektury "Contrition" doszedłem do wniosku, że na naszym komiksowym podwórku mamy bardzo mało tytułów z pogranicza kryminału i dramatu, które swoją treścią podejmowałyby tematy naprawdę ważne, trudne i wymagające zastanowienia. Owszem, nie możemy narzekać na brak komiksowych kryminałów - weźmy chociażby wydanego niedawno "Mordercę znad Green River", ale mimo wszystko są to opowieści kuszące, przyciągające w dużej mierze jedynie dość tanią sensacją. Naturalnie, historie w nich prezentowane także należy zaliczyć do opowieść opatrzonych etykietką 'poważne', niemniej ich autorzy rzadko silą się na coś więcej.

"Contrition" Carlosa Portela oraz José Antonio Godoy to album innego kalibru. Już po pierwszych kilku planszach dostrzegamy, że jest to historia smutna, życiowo brutalna i poruszająca niełatwy temat winy i kary. Jej bohaterami nie są znane osobistości - na jej kartach nie padają nazwiska słynnych amerykańskich psychopatów, morderców - wręcz przeciwnie. Role pierwszoplanowe grają zwyczajni ludzie, którzy dopuszczali się rzeczy złych, potwornych oraz osoby, którzy zostali przez owych złych pokrzywdzeni. To opowieść o pedofilach, gwałcicielach oraz o jednym ze sposobów ich odizolowania od reszty społeczeństwa. To opowieść o Contrition Village, getcie dla przestępców seksualnych. To historia o ojcu, który postanowił odwiedzić owe getto i wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.

Czym różni się "Contrition" od innych kryminałów? Wspomniane przeze mnie czyny złych ludzi nie stanowią wątku przewodniego - jeżeli ktoś liczy na szybką, drastyczną historię przedstawiającą działania pedofilów to będzie rozczarowany - ale są jedynie punktem wyjścia do znalezienia odpowiedzi na ważne i wymagające odpowiedzi pytania. Co kieruje zachowaniami pedofilów? Jak zareagowałbyś, gdyby twoje dziecko było ofiarą przemocy seksualnej? Czy osoby dopuszczające się zbrodni seksualnych mogą liczyć na przebaczenie i czy po odbyciu kary mają prawo żyć obok nas?

"Contrition" nie jest ani komiksem wybitnie emocjonalnym, ani przesadnie pogmatwanym w swoim przekazie. Autorzy próbują zadawać powyższe pytania, ale ich odpowiedzi na pewno nie wyczerpują tematu. A może nie da się na te pytania odpowiedzieć? Może "Contrition" swoją tematyką - której dramatyzm i powagę podkreśla zarówno kolorystyka komiksu, jak i sama kreska - miał jedynie sasygnalizować problem? Nie potrafię jednoznaczenie powiedzieć jakie cele przyświecały twórcom niniejszego komiksu ale mogę Was zachęcić - albo chociaż spróbować to zrobić - abyście przeczytali ten komiks.

Zapraszam na fanpage Retro komiks
https://www.facebook.com/retrokomikspl

Carlos Portela i José Antonio Godoy o poważnych tematach.

Ostatnio tak się składa, że komiksowy kryminał jest dość blisko mnie. Nie szukam go, nie wypatruje w zapowiedziach polskich wydawców a i tak okazuje się, że trafia on na regał, cierpliwie czekając na swoją kolej. W takich niejasnych okolicznościach zawędrował do mnie chociażby "Morderca znad Green River" - opowiem...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Friday. Księga druga: W zimową mroźną noc Ed Brubaker, Marcos Martin
Ocena 7,8
Friday. Księga... Ed Brubaker, Marcos...

Na półkach:

W poszukiwaniu dziewczyny za drzewami

Nie spodziewałem się, że będę aż tak bardzo zadowolony z lektury drugiego tomu "Friday". Pan Ed Brubaker zna się na swojej robocie i wie jak kreślić scenariusz w taki sposób, aby opowieść z jednej strony trzymała tempo, z drugiej aby nie skręcała w kierunku sztampowej i bazującej na prostej sensacji przygodówki. Z posłowia możemy wyczytać, że historia Friday Fitzhugh to historia przemyślana i bardzo mocno ową scenariuszową planowość można odczuć w trakcie lektury. Wątki zarysowane w tomie pierwszym są umiejętnie rozwijane, wzbogacane a przy tym nie popadające w przesadę.

No dobrze, końcówka drugiego albumu lekko mnie zaskoczyła. Przypuszczałem, że wątek magiczny - określmy go słowem 'magiczny' dla uproszczenia; gdyż ten wątek tak naprawdę wykracza poza zwykłą magię - będzie miał znaczenie dla fabuły, ale nie sądziłem, że będzie aż tak mocno eksponowany. Z finalną oceną tego fabularnego posunięcia wstrzymam się do zakończenia serii, lecz na dzień dzisiejszy jest zadowolony. Lubię historie zahaczające o tematykę okultystyczną. Prastare rytuały, zakazane księgi, tajne stowarzyszenia, etc. Te tematy zawsze podkręcały moją wyobraźnię. Mam nadzieję tylko, że ekipa odpowiedzialna za "Friday" nie przeszarżuje. Nie chciałbym, aby komiks przerodził się w jakieś mroczne fantasy. Niech zostanie kryminałem z elementami nadprzyrodzonymi.

Kryminałem? Tak, dokładnie. Jak patrzę na postać dociekliwej Friday przypomina mi się Frances McDormand z "Fargo" braci Coen. Nie wiem czy owe podobieństwo wynika z zaciętości obu bohaterek czy może z faktu, że obie wydają się takie zwyczajne, normalne. A może to ta małomiasteczkowa atmosfera? Naprawdę nie wiem, ale w sumie nie ma to chyba większego znaczenia. Najważniejsza jest tytułowa bohaterka, jej godna podziwu determinacja i droga, którą musiała przejść, aby zmusić się do działania. Pamiętajemy, że historia zamieszczona w tym albumie rozpoczyna się w momencie, gdy najlepszy przyjaciel Friday - dla przypomnienia: Lancelot Jones - zginął w tajemniczym pożarze. Na szczęście do tej pory nie doświadczyłem takiej straty ale zakładam, że nie jest łatwo po czymś takim stanąć na nogi a tym bardziej prowadzić śledztwo. Ok, w komiksie takim jak "Friday" wiele rzeczy idzie łatwo - w końcu ma to być pozycja dla nastolatków, jak pisze wydawca - ale mimo wszystko znajdzie się w nim kilka naprawdę poważnych kadrów. I za nie również panu Brubakerowi należą się brawa.

Od strony wizualnej komiks także wypada dobrze. Marcos Matrin [rysunki] i Muntsa Vicente [kolory] zadbali o odpowiednią oprawę graficzną oraz postarali się, abyśmy nie czuli się zbyt zagubieni podażąjąc za Friday. Biorąc pod uwagę charakter historii - jej okultystyczne ciągoty - pewnie mogli trochę bardziej zaszaleć i dać się ponieść fantazjom rodem z tekstów Lovecrafta, ale tego nie zrobili. I dobrze. Jak już powiedziałem: dla mnie niniejszy album to cały czas kryminał i wobec tego wymagam, aby opowieść była odpowiednio prowadzona, malowana, normalna. Przedstawiana krok po kroku. Od szczegółowej prezentacji bohaterki - uwzględniającej malujące się na jej twarzy emocje i przemyślenia - po jej zmagania z nieoczekiwanymi niebezpieczeństwami.

Podtytuł komiksu brzmi "W zimową, mroźną noc". Tak. Uważam, że ten komiks to doskonała lektura na czekające nas jesienne wieczory. Na tyle dobra, że na dniach wracam do albumu pierwszego. Teraz, kiedy wiem na co zwracać uwagę jego lektura może się okazać jeszcze wartościowsza. Nie wiem czy wyłapię wszystkie brubakerowe smaczki, ale spróbuję. Na trzeci tom "Friday" trochę poczekamy - z tego co widziałem w maju 2023 powstał dopiero siódmy zeszyt serii zatytuowany "What Really Happened That Night" - więc mam czas na przemyślenia.

Zapraszam na mojego fanpage Retro komiks
https://www.facebook.com/retrokomikspl

W poszukiwaniu dziewczyny za drzewami

Nie spodziewałem się, że będę aż tak bardzo zadowolony z lektury drugiego tomu "Friday". Pan Ed Brubaker zna się na swojej robocie i wie jak kreślić scenariusz w taki sposób, aby opowieść z jednej strony trzymała tempo, z drugiej aby nie skręcała w kierunku sztampowej i bazującej na prostej sensacji przygodówki. Z posłowia możemy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Róża: Nie śpij już Christopher Cantwell, German Garcia, Matheus Lopes
Ocena 7,3
Róża: Nie śpij... Christopher Cantwel...

Na półkach:

Witajcie w znanej bajce. To znaczy znanej do połowy a konkretnie do momentu, w którym piękna księżniczka kłuje się w palec i zapada w przepowiedziany sen. Jakiś czas później wszystko bierze w łeb. Narrator umiera w męczarniach, książę z bajki pojawia się ale nie zamierza budzić śpiącej a piękne królestwo popada w ruinę. Tak to przynajmniej widzą Christopher Cantwell oraz German Garcia, którzy na planszach albumu "Róża" opowiadają swoją wersję wydarzeń. Wersję fantastycznie inną od tej oficjalnej. Wersję obdartą z wszystkich ugrzecznionych pierdół. Wersję, która na pewno znajdzie swoich fanów.

Czy znajdziecie wśród nich piszącego te słowa? Nie wiem. Lektura pierwszego tomu okazała się miłym zaskoczeniem i dobrą rozrywką na parę godzin, ale na ten moment brakuje mi czegoś nowatorskiego w samej fabule. Jakiegoś wątku wychodzącego poza schematy fantasy znane nam z szeregu innych opowieści. Na dzisiaj mamy zdezorientowaną bohaterkę próbującą ogarnąć swoje przeznaczenie i zadziwiająco szybko uczącą się podwórkowej łaciny. Wokół niej powoli zaczynają się gromadzić inni wykolejeńcy; każdy z nich reprezentujący inną fantastyczną profesję. Jest także potężna czarownica - Grendrida - polująca na Różyczkę przy pomocy demonicznego Łowcy. Brzmi ciekawie?

Christopher Cantwell faktycznie potrafi do pewnego stopnia zaskoczyć i tak jak powiedziałem: jego historia na pewno znajdzie fanów. Swojego czasu był prawdziwy boom na wszelkiego rodzaju alternatywne wersje znanych bajek i ludzie brali je w ciemno. Podejrzewam, że tym razem będzie podobnie. To znaczy, bardzo chciałbym aby wydawca sięgnął po kolejne części "Róży". Pomimo braku oryginalności - poszczególne rozdziały opowieści to po prostu obraz kolejnych modyfikacji znanych bajkowych motywów oraz rzucanie w czytelnika coraz bardziej wymyślnymi wulgaryzmami - historia dostarczyła mi sporo dobrej zabawy.

Zniszczony świat, mieszkańcy bajek będący karykaturami samych siebie, upiorne zaklęcia, prastare przepowiednie, upadłe królestwo, wredna czarownica marzącą o władaniu światem. I jeszcze ta kreska, która - mówcie co chcecie - chwilami przypominała mi prace Mike'a Mignoli. Faceta, którego artystyczne dokonania trafiają w moje gusta więc myślę, że czas przyjrzeć się bliżej twórczości pana Garcii. A Wam polecam przyjrzeć się "Róży".

https://retroopowiesci.blogspot.com/

Witajcie w znanej bajce. To znaczy znanej do połowy a konkretnie do momentu, w którym piękna księżniczka kłuje się w palec i zapada w przepowiedziany sen. Jakiś czas później wszystko bierze w łeb. Narrator umiera w męczarniach, książę z bajki pojawia się ale nie zamierza budzić śpiącej a piękne królestwo popada w ruinę. Tak to przynajmniej widzą Christopher Cantwell oraz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Foligatto Alexios Tjoyas, Nicolas de Crécy
Ocena 7,0
Foligatto Alexios Tjoyas, Nic...

Na półkach:

Na wstępie wyjaśnijmy jedno: "Foligatto" to jedna z tych historii, do których wypadałoby podejść z dużym zapasem czytelniczej cierpliwości. Nie jest to bowiem historia łatwa w odbiorze i to zarówno z poziomu samej fabuły, jak i rysunków ją obrazujących. Jak nie będziecie uważać, jak podejdziecie do tego albumu jak do pierwszego lepszego komiksu to może się okazać, że pomysły Alexiosa Tjoyasa - niestety wydawcy przydarzyła drobna literówka - i artystyczne wizje Nicolasa De Crécy'ego zwyczajnie Was zniesmaczą, wręcz odrzucą. Odłożycie "Foligatto" na komiksową kupkę wstydu i tam zostawicie popełniając tym samym duży błąd.

Czy ja go popełniłem? Cóż, na szczęście znałem na tyle zarys historii, iż wiedziałem, że nie jest to historia na plażę. Stąd też cierpliwie czekała, aż wrócę do rzeczywistości - dla niewtajemniczonych: odpoczywałem nad Bałtykiem - oraz na nowo zacznę się taplać w codziennym syfie. Nie, nie jestem pesymistą. Po prostu uważam, że "Foligatto" należy czytać w odpowiednich do tego warunkach. Jak wspomniałem nie jest to lektura łatwa i przyjemna. I to z kilku powodów.

Jednym z najważniejszych jest brak bohatera, który byłby dla nas przewodnikiem w tym dziwnym, zakręconym mieście Eccenihilo. Miejscu - jak sugeruje sama jego nazwa - gdzie nie obowiązują normalne, moralnie uwarunkowane prawa lub te prawa zostały tak bardzo wypaczone, że już dawno zatraciły pierwotny wydźwięk. Wędrując jego uliczkami możemy dojść do wniosku, że oto albo źle skręciliśmy i trafiliśmy do surrealistycznego koszmaru albo do świata rodem z tekstów Thomasa Ligottiego. Nie jest to przyjemna wycieczka. Raczej powiedziałbym, że to ostra jazda bez trzymanki. Obserwując zachowanie mieszkańców miasta, patrząc na wykrzywione budynki, przedmioty - od razu przypomniała mi się rzeczywistość z "Gabinetu dr Caligari" - można dostać zawrotów głowy.

Czytając "Foligatto" trzeba także przywyknąć do brzydoty. Brzydoty zarówno fizycznej - przejawiającej się w grotesce, tętniących szaleństwem twarzach, powykrzywianych oraz zdeformowanych ciałach - jak i tej niewidocznej na pierwszy rzut oka a wyrażonej przez ordynarne zachowanie ludzi taplających się w brudzie wspomnianego miasta. Do tego dochodzi okrucieństwo możnych i ich pogarda wobec maluczkich, którzy - żeby było jasne - także do świętych nie należą i swoje za uszami mają.

Kiedy jednak przebrniemy przez tę warstwę fizycznej i nie tylko fizycznej degeneracji możemy dostrzec komiks oryginalny i daleko różny od większość tytułów obecnie wydawanych na naszym podwórku. Jasne jest dla mnie, że siła tego komiksu wynika po części z otwartego drażnienia czytelnika - ciskania w niego coraz to bardziej odpychajacymi obrazami - ale i tak obu twórcom należą się duże brawa. Wydaje mi się, że decydując się na "Foligatto" ryzykowali wiele. Śmiem twierdzić, że i dzisiaj wiele osób odbije się od tego tytułu. Niemniej, osobiście uważam, że warto do niego zajrzeć. Właśnie z uwagi na ową INNOŚĆ.

I na koniec ciekawostka. Komiks opowiada o karnawale zorganizowanym przez włodarzy miasta Eccenihilo. Karnawale, podczas którego każdy będzie miał okazję oddać się swawolnemu rozpasaniu - jak ładnie to zostało określone w opowieści - oraz rozerwać na każdy możliwy sposób. Organizacja takiej zabawy ma pomóc rozładować społeczne napięcie, ograniczyć przemoc, jak również przywrócić względny porządek. Przyznam, że przeczytawszy ten fragment przypomniał mi się jeden z epizodów "Star Trek: The Original Series" - konkretnie "The Return of the Archons" - w którym załoga statku jest świadkiem ciekawego eksperymentu społecznego. Zarządzający planetą niejaki Landru organizuje Festiwal charakteryzujący się rozpustą i całkowitym bezprawiem na ulicach. Jak nie oglądaliście to polecam. Jeden z fajniejszych odcinków.

https://retroopowiesci.blogspot.com/

Na wstępie wyjaśnijmy jedno: "Foligatto" to jedna z tych historii, do których wypadałoby podejść z dużym zapasem czytelniczej cierpliwości. Nie jest to bowiem historia łatwa w odbiorze i to zarówno z poziomu samej fabuły, jak i rysunków ją obrazujących. Jak nie będziecie uważać, jak podejdziecie do tego albumu jak do pierwszego lepszego komiksu to może się okazać, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Saint-Elme"? Bardzo intrygujące wprowadzenie do ciekawie zapowiadającej się historii. Dobrze poukładane, konkretne i uświadamiające czytelnikowi jak niewiele on wie na temat samego tematu opowieści, jej bohaterów oraz miejsca będącego areną zaprezentowanych wydarzeń. Może nieładnie to zabrzmi, ale pierwszy tom "Saint-Elme" przypomina trochę komiksowy trailer. Wiele obiecuje, wzbudza zainteresowanie i zachęca do czekania na ciąg dalszy historii.

Po lekturze tych zaledwie osiemdziesięciu stron wnioskuję, że opowieść nie będzie z gatunku tych prostolinijnych. Pomimo mocno oczywistego wątku przewodniego z tomu pierwszego nie jestem przekonany czy śledztwo prowadzone przez niejakiego Francka Sangaré będzie motorem napędzającym kolejne części cyklu. Może się zdarzyć, że wspomniane dochodzenie zostanie ostatecznie zdominowane na przykład przez dziwne obrzędy miasteczka albo tajemnice skrywane przez małomównego Arthura Speilmanna. Opcji jest wiele i naprawdę nie mogę się doczekać dokąd twórcy komiksu nas zaprowadzą.

Słówko o bohaterach. Niestety nie odnajduje w opowieści postaci, która w moich oczach wybijałaby się ponad przeciętną. Może to zabieg celowy, mający jeszcze bardziej zdekoncentrować czytelnika. Może dopiero później pojawi się bohater z prawdziwego zdarzenia. Choć z drugiej strony nie wiem czy bohaterem nie będzie po prostu MIASTECZKO. Jego przeszłość i sekrety ludzi w nim żyjących. Takie spojrzenie na Saint-Elme jak na żywy organizm. To mogłoby być nawet ciekawe.

Kreska na plus. Sporo plansz bez tekstu, co także oceniam pozytywnie. Ostatnio Mateusz z Migawek Literackich wspominał o sile komiksów niemych i choć "Saint-Elme" daleko do nich to momentami rysunki Frederika Peetersa mówią więcej niż tysiąc słów. Takie podejście daje czytelnikowi przestrzeń do tego, aby mógł sam wysnuć wnioski i mocniej odczuć aurę dziwności otaczającą historię. Co w moim przekonaniu zdecydowanie pomaga przy lekturze tego albumu.

https://retroopowiesci.blogspot.com/

"Saint-Elme"? Bardzo intrygujące wprowadzenie do ciekawie zapowiadającej się historii. Dobrze poukładane, konkretne i uświadamiające czytelnikowi jak niewiele on wie na temat samego tematu opowieści, jej bohaterów oraz miejsca będącego areną zaprezentowanych wydarzeń. Może nieładnie to zabrzmi, ale pierwszy tom "Saint-Elme" przypomina trochę komiksowy trailer. Wiele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzisiaj o nowym tytule od Nagle Comics. Nie wiem dla kogo jest ta historia a owe 'nie wiem' piszę z pozycji czterdziestolatka. Faceta, który dorastając z dwiema młodszymi siostrami miał szansę poznać podobne bohaterki, mierzące się z podobnymi problemami. Wydawać by się mogło zatem, że bakcyla "Flavor Girls" złapię od razu, bez szukania dziury w całym. Lektura komiksu dostarcza bowiem wielu skojarzeń z "Sailor Moon" i to skojarzeń na tyle silnych, że nawet taki starszawy samiec jak ja przejdzie przez nią bezboleśnie i z pewną nostalgią. Gdzie więc leży problem?

Zdecydowanie nie po stronie bohaterek, bo akurat one dostarczają komiksowi to coś dzięki czemu mocno on zyskuje. Mówię o humorze, głupiutkich wkrętach, śmieszkach heheszkach celujących nie tylko w odbiorcę nastoletniego, ale także starszego i bardziej wymagającego. Dzięki nim płyniemy przez historię. Obserwujemy nieporadność nowej super dziewczyny, przerysowaną wyniosłość innej i akcja przyspiesza. Nabiera kolorów i odsuwa widmo fabularnej nudy, które pojawia się - co tu ukrywać - zdecydowanie za często.

I w związku z tym pojawia się pytanie: o czym właściwie Loïc Locatelli-Kournwsky opowiada? Czy to kolejna czysto rozrywkowa przygoda czerpiąca - ku uciesze konkretnej grupy docelowej - z czaru anime? Chwilami odnosiłem wrażenie, że dla Loïca Locatelli-Kournwsky'ego nie tyle jest ważna walka Strażniczek Świętych Owoców z okrutnymi Agarthinami, co po prostu inteligentna zabawa motywami charakterystycznymi dla Japonii, mangi oraz wszystkich elementów z nimi powiązanych. Nie ośmielę się jednak nazwać "Flavor Girls" wielkim hołdem złożonym historiom o japońskich nastolatkach niespodziewanie obdarzonych mocą. A to dlatego, że sama opowieść - te wszystkie bajania o Mamrei aka Drzewnej Matce - była mi zaskakująco obojętna. Traktowałem ją jako dodatek, skupiając się na rzeczach bardziej istotnych, tj. na zabawie twórców komiksu konwencją anime.

Tak jak zaznaczyłem na początku: nie wiem dla kogo jest ten komiks. Czy tylko dla nastolatków szalejących za mangą i anime? A może dla fascynatów kulturą japońską? Przeszedłem przez niego śmiejąc się i szukając motywów zaczerpniętych z anime. Specem od Japonii nie jestem, więc na pewno nie wyłapałem wszystkich, ale nie czynię sobie z tego powodu wyrzutów. Ten komiks to nie moja bajka choć czuję, że znajdzie uznanie w oczach młodszych czytelników.

https://retroopowiesci.blogspot.com/

Dzisiaj o nowym tytule od Nagle Comics. Nie wiem dla kogo jest ta historia a owe 'nie wiem' piszę z pozycji czterdziestolatka. Faceta, który dorastając z dwiema młodszymi siostrami miał szansę poznać podobne bohaterki, mierzące się z podobnymi problemami. Wydawać by się mogło zatem, że bakcyla "Flavor Girls" złapię od razu, bez szukania dziury w całym. Lektura komiksu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Parker. Tom 1 Darwyn Cooke, Richard Stark
Ocena 8,4
Parker. Tom 1 Darwyn Cooke, Richa...

Na półkach:

Do najnowszego tytułu od Nagle Comics podchodziłem ze sporą dozą zaufania. Winę za to ponosi Donald Westlake, którego zbiór opowiadań z lat sześćdziesiątych robi za podstawę scenariusza komiksu Darwyna Cooke'a. Jeżeli nazwisko wspomnianego pana nic Wam nie mówi to pozwólcie, że przywołam inne, które powinny rzucić na "Parkera" nieco więcej światła. Dashiell Hammett, Raymond Chandler, John MacDonald. Nawet jeżeli nie czytaliście niczego ich autorstwa to zakładam, że terminy czarny kryminał oraz powieść kryminalna kojarzycie. Bohater wyjęty z tego typu opowieść to z reguły postać męska, jednostka o bardzo silnym charakterze, nie pozwalająca robić z siebie durnia. Bohater często działający na granicy prawa lub otwarcie je łamiący. Dla niego wielkomiejski krajobraz to urbanistyczna dżungla, gdzie aby przeżyć trzeba być okrutnym i reagować w sposób szybki, zdecydowany. I Parker Westlake'a/Cooke'a właśnie na takiego typa wygląda a to znaczy, że odpowiada też moim dawnym, czytelniczym gustom. I zapewne dlatego tak szybko go polubiłem.

Szybkie wtrącenie. Jakbyście zapytali mnie na co wydawałem studenckie zaskórniaki to odpowiedź byłaby jedna: na horror, filmy Alfreda Hitchcocka i stare kryminały zalegające na regałach dyskontów książkowych. I choć przez ostatnie piętnaście lat moje zainteresowania uległy delikatnej modyfikacji to lektura retro kryminałów nadal dostarcza mi wiele przyjemności a "Sokół maltański" w dalszym ciągu mieści w topce ulubionych produkcji. Tak, nie miałem problemu z odbiorem komiksu Cooke'a.

Więcej na https://retroopowiesci.blogspot.com/

Do najnowszego tytułu od Nagle Comics podchodziłem ze sporą dozą zaufania. Winę za to ponosi Donald Westlake, którego zbiór opowiadań z lat sześćdziesiątych robi za podstawę scenariusza komiksu Darwyna Cooke'a. Jeżeli nazwisko wspomnianego pana nic Wam nie mówi to pozwólcie, że przywołam inne, które powinny rzucić na "Parkera" nieco więcej światła. Dashiell Hammett, Raymond...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Geiger Gary Frank, Geoff Johns
Ocena 7,3
Geiger Gary Frank, Geoff J...

Na półkach:

No dobra. Zakładam, że postapokaliptyczne klimaty są Wam znane, ale dla właściwego porządku rzeczy wyjaśnię na czym polega cała zabawa. Rzeczywistość odmalowana w komiksie nie należy do najciekawszych. Nieznana Wojna nie pozostawiła wiele a to co zostało przykryła spora warstwa niczego. Wszędzie brud, piach i wyschnięte kości. Jeżeli widzieliście "Aleję potępionych" to powinniście wiedzieć jak to mniej więcej wygląda. Tam gdzie przetrwało życie wykiełkowały dziwne, niewielkich rozmiarów państwa-miasta - np. Las Vegas, gdzie każde kasyno to oddzielne minipaństewko - rządzone przez groźnych choleryków mających o sobie dość wysokie mniemanie. Przeciętni 'obywatele' nie mają z nimi łatwo - delikatnie mówiąc - ale trudno im coś zmienić. Dokład też mieliby pójść? Porzucając ten substytut dawnego społeczeństwa zostaliby postawieni pod ścianą i zdani na łaskę jeszcze gorszych niespodzianek. Bo choć świat poszedł naprzód to pewne sprawy dalej wyglądają tak samo. Słabsi są wykorzystywani przez elity, silniejszych przekonanych o własnej sile a na drodze grasują Łowcy Organów. Życie.

W tym jakże nieprzyjaznym środowisku krążą podania o wielkim oraz złym Świecącym Człowieku. Potworze w ludzkiej skórze; istocie poruszającej się - o zgrozo! - bez ochronnego kombinezonu, z dwugłową bestią u boku. Straszy się nim dzieci i tych bardziej niepokornych poddanych. Kim jest ów legendarny dręczyciel ludzi? Najprościej powiedzieć, że zwykłym facetem, któremu przytrafiły się przykre rzeczy, np. znalazł się w pobliżu wybuchającej bomby atomowej. Ups. Geoff Johns próbuje nadać mu wyrazistości poprzez ubieranie w dramatyczne szaty, ale szczerze powiedziawszy ten wątek nie specjalnie mi podszedł. Zbyt płytki i oklepany aby być czymś więcej niż próbą nadania bohaterowi bardziej przyjaznych rysów. Z drugiej strony, czy może być lepszy kandydat na Jedynego Sprawiedliwego niż osoba, która rozumie czym jest ból i potrzeba pomagania innym?

Dalsza część recenzji na https://retroopowiesci.blogspot.com/2023/05/geiger.html

No dobra. Zakładam, że postapokaliptyczne klimaty są Wam znane, ale dla właściwego porządku rzeczy wyjaśnię na czym polega cała zabawa. Rzeczywistość odmalowana w komiksie nie należy do najciekawszych. Nieznana Wojna nie pozostawiła wiele a to co zostało przykryła spora warstwa niczego. Wszędzie brud, piach i wyschnięte kości. Jeżeli widzieliście "Aleję potępionych" to...

więcej Pokaż mimo to