-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2023-06
2023-06
Lubię poznawać historie ku przestrodze. Są jak machający palec ostrzegawczy przed niepożądanymi skutkami decyzji. Szczególnie tych podejmowanych na szybko, pod impulsem, gdzie racjonalność przykrywają dawno skrywane pragnienia, a podążanie za zachciankami zaciera obraz konsekwencji. Najnowszy thriller Wojciecha Chmielarza "Za granicą", oprócz przyjemnego klimatu Chorwacji, ukazuje złożoność ludzkich relacji, ukrytych fantazji, ale i mrocznych ścieżek, do których mogą prowadzić przypadkowo poznane osoby.
Za granicą zabiera nas na chorwacki urlop Darii i Marka, na który wybierają się wraz ze swoim synem. Na miejscu oprócz pięknych krajobrazów, upału głaszczącego skórę i zadziwiająco błękitnej wody, spotykają na swojej drodze małżeństwo Szwedów. Verę, młodą, energiczną, seksowną i dziko ekscytującą dziewczynę oraz jej męża, dużo starszego i majętnego Johana. Niestety ta na pozór zwykła znajomość szybko pokaże swoje pazury, które mogę poważnie nadszarpnąć sielankowy urlop Polaków.
Chmielarz skupił się w tej historii na bohaterach i o ile sama Chorwacja woła z oddali, to jednak na pierwszym planie stoją ludzie. Ich charaktery, podejście do reguł związkowych, jak i ich zagubienie we własnych potrzebach. Autor daje do myślenia, ukazując, że pomimo szczęścia, zrozumienia i miłości, czasem może brakować iskier. Ale czy warto ich szukać, gdzie indziej niż obok ukochanej osoby?
Z pewnością udało się autorowi opisać rozbudzające się pożądanie, zazdrość beztroski związkowej, zbudować napięcie erotyczne, którego nie spodziewałam się w takim natężeniu. To powodowało, że naprawdę czekało się na kulminację tych wszystkich emocji bohaterów. Co ciekawe, nie polubiłam żadnego z nich. Irytowali mnie swoim podejściem do wielu spraw, drobiazgowością, wyolbrzymianiem, jak i ślepym dążeniem za własną satysfakcją. W "Za granicą" nie zabrakło również wątku kryminalnego, który przyjemnie dopełnił tę obyczajową, pełną lata warstwę. A sam finał dodał delikatnego dreszczu, którego po tych wszystkich namiętnościach bardzo potrzebowałam.
"Za granicą" to lekki, wakacyjny thriller w chmielarzowym stylu, który pokazuje, że naprawdę lepiej czasem nie szukać przygód, a szczególnie z obcymi ludźmi, bo tak jak film "Goście" w reżyserii Christiana Tafdrupa skutecznie zwraca uwagę, jak ważna jest asertywność, tak Wojciech Chmielarz w swojej nowej powieści pokazuje, że czasami fantazje lepiej by pozostały tylko w naszej wyobraźni.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Lubię poznawać historie ku przestrodze. Są jak machający palec ostrzegawczy przed niepożądanymi skutkami decyzji. Szczególnie tych podejmowanych na szybko, pod impulsem, gdzie racjonalność przykrywają dawno skrywane pragnienia, a podążanie za zachciankami zaciera obraz konsekwencji. Najnowszy thriller Wojciecha Chmielarza "Za granicą", oprócz przyjemnego klimatu Chorwacji,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05
A gdyby tak wasze wszystkie kredyty zniknęły? Każda pożyczka na dom, samochód, naukę rozpłynęły się wraz z wierzycielem? Ulga, konsternacja, wyrzut sumienia? Wiktor Mrok w swojej najnowszej książce „Bohater" dał nam mściciela żądnego krwi pośredników finansowych, który w jednych oczach budzi paraliżujący strach przez swoje mocno brutalne czyny, ale w oczach społeczeństwa jest poniekąd wybawcą. Czy w tym wypadku zło, można nazwać dobrem ogółu?
„Bohater" z miejsca wrzuca nas w akcje. Mamy seryjnego mordercę, nieuchwytnego, działającego jakby w amoku, przebiegle i z sukcesem dla swoich planów. Po drugiej stronie stoi załoga śledczych pod dowództwem pułkownik Alony Nikisziny, która zmuszona jest pędzić od jednej ofiary do drugiej, starając się rozwikłać, kto i dlaczego w takim szalonym tempie odbiera życie nieuczciwym pożyczkodawcom. Nie ma czasu na oddech, krew zalewa moskiewskie biura, a w tym my czytelnicy obgryzający paznokcie z niecierpliwości, co do finału tego makabrycznego widowiska.
Wiktor Mrok potrafi szarpać emocjami. Jego „Bohater" to dowód na to, że nadal można zrobić ciekawy, brutalny kryminał, pozbawić go obyczajowej otoczki, a skupić całą uwagę na działaniach wydziału zabójstwa od czasu do czasu przeskakując do głowy mordercy, którego zimna krew nie opuszcza nawet na moment. Do tego autor potrafi w sugestywne opisy. Czuje się lepkość krwi pod butami, siłę uderzenia młota, który łamie kolejne kończyny i ten niewyobrażalny strach w oczach ofiar, gdy sekunda dzieli ich od ramion śmierci. Styl nazwałabym prostym i konkretnym, dialogi dopasowane do bohaterów dopieszczone humorem i uszczypliwościami potrafiły wywołać uśmiech. Podobało mi się to tempo, podział na krótkie rozdziały opisane datą, godziną i miejscem sceny. Aż chciało się, jeździć palcem po mapie. W dodatku nie pierwszy raz kibicowałam bardziej zabójcy. Intrygujący, skomplikowany antagonista, ze swoją misją, ze swoją przeszłością, która domaga się przelania krwi. Fani makabry przepadną w tej historii bez wątpienia.
Na uwagę zasługuje też nieoczekiwany, skręcony jak precel finał. Tu było moje spore zaskoczenie i podobało mi się dodatkowe wyjaśnienie kierunku tej historii w posłowiu autora. Cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę i bawiłam się wybornie, tropiąc wraz z zespołem śledczych tego przebiegłego sadystę, a was zachęcam, jeśli lubicie historie tak mocno skupienie na działaniu policji i jeśli nie straszne są wam okrutne opisy morderstw. A ja tymczasem będę wypatrywać kolejnej powieści spod pióra Mroka.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
A gdyby tak wasze wszystkie kredyty zniknęły? Każda pożyczka na dom, samochód, naukę rozpłynęły się wraz z wierzycielem? Ulga, konsternacja, wyrzut sumienia? Wiktor Mrok w swojej najnowszej książce „Bohater" dał nam mściciela żądnego krwi pośredników finansowych, który w jednych oczach budzi paraliżujący strach przez swoje mocno brutalne czyny, ale w oczach społeczeństwa...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05
Cienistość. Każdy z nią przychodzi na świat. Często nieświadomi jej istnienia, kroczymy z nią przez nasze splątane życie. A ona cicho mieszka pod naszą cienką, zaróżowioną warstwą skóry i przybiera różne odcienie szarości. Każdy moment, każda decyzja, niespodziewana sytuacja dostarcza jej kolorytu lub pogrąża w coraz większym mroku. To ona może decydować o tym, czy będziemy zbaczać z utartej, bezpiecznej ścieżki, czy będziemy oddani, czuli, kochający lub czy będziemy w stanie skrzywdzić drugą osobę. A może będziemy na tyle silni, by tę cienistość uciszyć na zawsze i nie dać jej prawa głosu w naszej głowie i sercu. Ale co jeśli to ona wygra? Tego możecie się dowiedzieć z debiutu literackiego Jacka Kalinowskiego "Miejsca cieniste".
"Miejsca cieniste" to zaskakująco oryginalny thriller psychologiczny, który bezczelnie wżera się w umysł. Powoli, dokładnie, nieśpiesznie rozsiewając dyskomfort, odbierając poczucie bezpieczeństwa, uderzając bezlitosną prawdą o nas samych. Mamy tu splecione historie dwóch rodzin i ich dzieci, jak również przypadkowych osób, które w tę kałużę zależności wpadają. Autor nie bał się rozsypać wielu wątków i obdarować każdego bohatera swoim własnym uwierającym duszę cieniem. I ten rozmach fabularny, pomimo iż tak bardzo przyziemny, ludzki i realny uzależnia od siebie od pierwszych stron.
W centrum "Miejsc cienistych" stoją właśnie bohaterowie. Dawno nie doświadczyłam tak mocnego wejścia w portrety psychologiczne postaci. Każdy dostał złożoną osobowość, dla każdego autor poświęcił chwilę i nawet jeśli nie został dopuszczony do głosu (naprzemienna narracja pierwszoosobowa), to wybijał się spomiędzy liter i nie dawał o sobie zapomnieć. Mam poczucie, że autor chciał dać nam szansę identyfikacji ze swoimi postaciami. A przy tym potęgować potrzebę dyskusji na temat ludzkich zachowań w obliczu różnych tragedii doświadczanych w różnym wieku.
Kalinowski pokazał, że tajemnice bliskich bolą najbardziej. Strach przed najbliższymi rani najmocniej, bo za fasadą uśmiechów i gestów kryje się ostrze, którego cios za ciosem, na zawsze pozbawia zaufania. Autor ciekawie przedstawił również, jak bardzo telefon będący obecnie oknem na świat dla wielu z nas, staje się obok rozrywki bronią, której pole rażenia jest zdecydowanie silniejsze od granatu. Już sam prolog wrzuca czytelnika w labirynt pełen niewiadomych, by później dokładać na swoich zakrętach multum ludzkich przywar i dobitnie dając nam odczuć echa, jakie ze sobą niosą. Warto również zauważyć, że obok ponurych, bolesnych i smutnych momentów, które dominują treść, Kalinowski postarał się o drobne łyki świeżego, ciepłego powietrza, dając wytchnienie, chociaż na parę chwil swoim bohaterom, ale i czytelnikom, bo wiedzcie, że nerwy będziecie mieć spięte bezustannie, bo te drobne manipulacje, ślepe zaułki wyśmienicie budują zarówno ciekawość, jak i niepokój.
Ten nieoczywisty thriller to też zasługa oryginalnego stylu autora. Mocne akcentowanie pojedynczych zdań, lekko gawędziarskie opisy scen zmieszane z gonitwami myśli, a do tego niesamowita ekspresyjność dialogów. Słychać te nerwy, krzyki, ciepło lub gorycz, doskonałe oddanie naturalności reakcji bohaterów, dające poczucie jak byśmy nie byli tylko obserwatorami, ale uczestnikami stojącymi pośrodku każdej ze scen.
Zakochałam się w "Miejscach cienistych". Najpierw powoli, a potem nagle i bez reszty. Bo co może być wspanialszego niż książka, która po przeczytaniu nie opuszcza naszej wyobraźni, tylko podgryza cały czas serce i przypomina o sobie na każdym kroku. Ja nie mogę i nie chcę się otrząsnąć z tej historii. A ten psychologiczny bałagan, jaki ze mną zrobiła, długo ze mnie nie zniknie.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Cienistość. Każdy z nią przychodzi na świat. Często nieświadomi jej istnienia, kroczymy z nią przez nasze splątane życie. A ona cicho mieszka pod naszą cienką, zaróżowioną warstwą skóry i przybiera różne odcienie szarości. Każdy moment, każda decyzja, niespodziewana sytuacja dostarcza jej kolorytu lub pogrąża w coraz większym mroku. To ona może decydować o tym, czy będziemy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05
Człowiek cierpiący w niewiedzy, pragnący skrawka dawnych odgłosów bliskiej osoby. Człowiek bez pamięci gubiący się we własnych myślach. I w końcu człowiek niestrudzony pragnący odkryć prawdę skrytą pod płaszczem białych oparów. Izabela Janiszewska w "Ludziach z mgły" dała nam ich wszystkich. Tych skrzywdzonych, ale i tych kochających. Rodzinę, która cierpi przez utratę. Młodych ludzi potrzebujących akceptacji oraz zrozumienia. I w końcu mgłę, która obrosła legendą, która stanowi w małej mieścinie wygodny argument dla nieopisanego zła. Zabłądziłam w tych mglistych terenach. Poczułam dreszcze, gdy postawiłam pierwsze kroki w tej wielowątkowej historii, a potem dałam sobie wbić emocjonalną drzazgę, której do samego końca nie mogłam się pozbyć z mojej głowy.
"Ludzie z mgły" to tak naprawdę trzy główne wątki dziejące się w różnym czasie. Mamy zaginięcie Alicji Jarosz, ukochanej córki, będącej w oczach rodziców ideałem, kolejno mamy mężczyznę, który po dwóch miesiącach od zaginięcia dziewczyny wychodzi z lasu, z jej naszyjnikiem w kieszeni i amnezją, która utrudnia z nim kontakt. Jest również trzeci wątek, w tym wypadku najmocniejszy i który najbardziej mnie sponiewierał na płaszczyźnie emocjonalnej, a o którym lepiej dowiedzieć się sięgając po książkę. Wszystko, co Janiszewska postanowiła zawrzeć w swojej opowieści, jest znakomicie posplatane i o ile lubicie mieć totalny blender w głowie, po łyknięciu kolejnego rozdziału, to ta historia was zachwyci, bo autorka nie szczędziła składników w tym kryminalnym koktajlu.
Zachwycił mnie sam pomysł, punkt wyjścia od mgły, błądzący przez hermetyczną społeczność, a w końcu dochodzący do ludzi tak pogmatwanych w swoich życiowych postawach, że ciężko ich jednoznacznie ocenić. Przy tym Janiszewska pisze bardzo sensualnie, jej poetycki mrok wnika w skórę, a niewiedza przyjemnie drapie wyobraźnię, która musi pracować na wysokich obrotach, by te wszystkie nici połączyć w całość. Bo "Ludzie z mgły" to angażująca powieść. To nie jest książka, przy której robicie przerwę na kawę lub w międzyczasie pozmywacie naczynia, ona domaga się waszej całkowitej uwagi i swoim finałem wynagradza wasze oddanie.
Autorka dała nam również obraz wielu odmian miłości, ale nie tych romantycznych, pełnych uniesień, czy opiekuńczych i ciepłych. Tu uczucia bywają bolesne, toksyczne, wyniszczające. Były momenty, że chciałam płakać i krzyczeć z bezsilności. A przecież to kryminał, a jednak tak mocno szarpiący uczuciami, dający punkt wyjścia do rozważań o rodzicielstwie, o opiekuńczości, jak i o samoakceptacji, w świecie tak mocno narzucającym ideały postępowań. Zwieńczenie tej śledczej podróży rozbiło mnie na tysiąc elementów, które na próżno sklejać. Takich emocji oczekuje od powieści. Nieścieralnych plam fabularnych, psychicznego dyskomfortu, refleksji o ludzkiej naturze. Tu dostałam wszystko, skrupulatnie związane, szokujące a jak przyjemnie logiczne. Wejdźcie z otwartą głową w "Ludzi z mgły", dajcie się pochłonąć w jej wielowątkową intrygę i pamiętajcie „[…] mgła nie oddaje tego, co uznała swoje”.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Człowiek cierpiący w niewiedzy, pragnący skrawka dawnych odgłosów bliskiej osoby. Człowiek bez pamięci gubiący się we własnych myślach. I w końcu człowiek niestrudzony pragnący odkryć prawdę skrytą pod płaszczem białych oparów. Izabela Janiszewska w "Ludziach z mgły" dała nam ich wszystkich. Tych skrzywdzonych, ale i tych kochających. Rodzinę, która cierpi przez utratę....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05
Świeże podejście do kryminału zmieszanego z thrillerem. Dynamika, zaskakujące twisty i niewymuszony humor. Tak w skrócie określiłabym moje uczucia po przeczytaniu "Czerwonej królowej" Juana Gómeza-Jurada. Ta treść już mogłaby być przeniesiona na duże ekrany, a Pedro Pascal idealnie pasowałby do roli inspektora policji. Rozmach fabularny, wciągający styl i bohaterowie, którym ma się ochotę postawić piwo, by tylko posłuchać, jak potrafią sobie dogryzać, ale gdy trzeba, łączą siły i starają się ufać sobie bezgranicznie. To jest książka, która zdecydowanie pochłania uwagę na wiele godzin i pobudza apetyt na więcej. Ale po kolei.
"Czerwona królowa" skupia się na madryckim śledztwie związanym z bogatą socjetą, gdzie jest trup, a nie ma śladów, nim policja dojdzie do jakichkolwiek poszlak, zostaje porwana kolejna osoba. Sprawą zajmuje się inspektor Jon Gutiérrez, zawieszony w swoich czynnościach, gej, który zdecydowanie nie jest gruby, co lubi podkreślać oraz nienawidzi schodów jak ja. Zostaje wciągnięty do współpracy z Antonią Scott, kobietą o uprzywilejowanym umyśle, nazywaną najinteligentniejszą kobietą na świecie, która widzi więcej, analizuje głębiej i myśli nieszablonowo. Zdecydowanie bardziej polubiłam Jona, mimo iż myślenie Antonii mnie niesamowicie hipnotyzowało. Ale to inspektor tryskał sarkazmem i błyskotliwością, którą lubię i która potrafi rozbawić, nieco łagodząc intensywność akcji.
Ten filmowy rozmach, przeskoki scen, drobne retrospekcje, ciekawie scharakteryzowane poszczególne postacie. Do tego trafione porównania, których kreatywność wywołuje szeroki uśmiech. To się wszystko przyjemnie spina, nie uwiera w żadnym aspekcie, a krótkie rozdziały powodują to, że tekst ucieka jak dni urlopu, szybko i niepostrzeżenie. Zachwycam się tym, że przyjdzie mi się jeszcze spotkać z Jonem i Antonią, bo to dopiero pierwszy tom serii. Cieszę się, że mogłam wraz z nimi śledzić tę nietypową sprawę, a jak im poszło i czy się nie pozabijali, to musicie sprawdzić już sami.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Świeże podejście do kryminału zmieszanego z thrillerem. Dynamika, zaskakujące twisty i niewymuszony humor. Tak w skrócie określiłabym moje uczucia po przeczytaniu "Czerwonej królowej" Juana Gómeza-Jurada. Ta treść już mogłaby być przeniesiona na duże ekrany, a Pedro Pascal idealnie pasowałby do roli inspektora policji. Rozmach fabularny, wciągający styl i bohaterowie,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
A gdyby tak wrzucić kryminał w stylu Agathy Christie do ciemnego, gęstego lasu, otoczonego mrocznymi bagnami, gdzie pośród niego stoi skrzypiący pensjonat „Strzygoń", a w nim ludzie pragnący spokoju i gospodyni, która wierzy w gusła? Artur Żurek podjął się tego wyzwania i zgotował ludziom istne piekło zamiast wypoczynku, a mnie przyprawił o bałagan w głowie od ilości ich tajemnic, grzechów i pokręconych charakterów.
Tytułowy „Strzygoń" to pensjonat położony na wschodzie Polski we wsi Przybagnie. Urzęduje tam gospodyni Polina i Roman będący konserwatorem. Na pobyt tam zdecydował się pisarz Henryk Zamroz, który stara się ukończyć książkę oraz małżeństwo Markowskich. Dni mijają spokojnie, aż pojawia się trup, a nawałnica odcina dojazd do pensjonatu. Bohaterowie zostają skazani na siebie i na mordercę, którym może być każdy z nich.
Historia od początku mnie porwała, za sprawą mocnego prologu, ale co ciekawe pomimo mnogości bohaterów, raczej większości nie polubiłam. Ale ten brak sympatii, wypadł bardzo dobrze przy odbiorze tej historii, bo w każdym widziałam winnego. Każdego czyny i myśli rozkładałam na czynniki pierwsze i śledziłam uważnie każdy ruch. Autor umiejętnie prowadził poszczególne wątki związane z konkretnymi bohaterami. Nie dało się nic przewidzieć ani niczego być pewnym. Twisty robiły wrażenie, a wmieszanie w fabułę słowiańskich wierzeń i tajemniczych bagien wprowadzało przyjemny element grozy dla całej tej kryminalnej intrygi.
Żurek wie jak pobudzić strach, jak ubrać w słowa emocje i jak nadać odpowiedni ton wypowiedzi swoim nietuzinkowym bohaterom. Klimat powieści zbudowany fantastycznie, a mrok lasu i wilgoć z ulewy można było poczuć na każdej stronie. W pewnym momencie złapałam się na tym, że bardziej byłam ciekawa, co ukrywa każdy z przyjezdnych, niż kto faktycznie dokonał mordu z zimną krwią. Intrygowały mnie ich relacje, wspólne wywieranie wpływu na siebie i mierzenie się z tak ekstremalną sytuacją, na którą nikt nie jest gotowy. Wszystkie te elementy wypadały naturalnie i przede wszystkim realnie. I o ile w „Strzygoniu" wszystko zostało ładnie spięte spójną klamrą logiczności, to w przypadku rozwiązania jednego z wątków liczyłam na nieco większy szok, po tak budowanym napięciu, niemniej nie odebrało mi to przyjemności z lektury.
„Strzygoń" to bez wątpienia lektura warta niezmrużenia oka. Te zawiłości fabularne, ograniczona ilość bohaterów i te piętrzące się podejrzenia, gdzie nie wiadomo komu ufać, kto jest bez winy, a kto dobrze gra na zwłokę. Autorowi udało się to wszystko okiełznać, dając naprawdę ciekawy kryminał z nutą grozy płynącej z natury i słowiańskich wierzeń, ale pachnący śmiercią i ludzkimi grzechami, za które niektórym przyjdzie w końcu słono zapłacić.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
A gdyby tak wrzucić kryminał w stylu Agathy Christie do ciemnego, gęstego lasu, otoczonego mrocznymi bagnami, gdzie pośród niego stoi skrzypiący pensjonat „Strzygoń", a w nim ludzie pragnący spokoju i gospodyni, która wierzy w gusła? Artur Żurek podjął się tego wyzwania i zgotował ludziom istne piekło zamiast wypoczynku, a mnie przyprawił o bałagan w głowie od ilości ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
Miłość, zdrowie, bezpieczeństwo. Te trzy słowa tak ważne w życiu rodziny, tak potrzebne i pierwsze, które przyszły mi na myśl, gdy myślę o bliskich. Jednak czy sumienie może wygrać z rodzicielską miłością? Czy gdy się kogoś kocha najbardziej na świecie, tuli do serca, uczy świata, stawiając jego potrzeby przed swoimi to, czy może się pojawić zwątpienie w słuszność swoich działań, czy jednak bezgraniczność uczucia jest silniejsza? Nad tymi zagadnieniami rozmyślałam po lekturze czwartego tomu serii o Janie Berzelius "W imię syna" autorstwa Emelie Schepp.
Telefon z domu od przestraszonego syna. Na miejscu zwłoki matki w kałuży krwi, a po dziecku ani śladu. Z takim tragicznym scenariuszem spotyka się ojciec rodziny Sam Witell tuż po dotarciu do domu. A to dopiero początek koszmaru, z jakim będzie musiał się zmierzyć. Fabuła "W imię syna" skupia się na poszukiwaniach zaginionego Jonathana i wyjaśnieniu zabójstwa matki Felicii. Brak śladów, poszlak, czegokolwiek, co mogłoby pomóc. Czas nie sprzyja śledczym, a ojciec straumatyzowany wydarzeniami, których doświadczył, zapętla się w rozpaczy i złości, nie ułatwiając pracy policji.
"W imię syna" to przede wszystkim szeroko ukazany portret rodzinnych relacji, pełnej niedopowiedzeń, żalu, radości mieszanej z dogłębnym smutkiem, który skrywa się za wymuszonym uśmiechem. Pozory radości, pozory szczęścia, pozory miłości aż po grób. Aż dochodzi do wstrząsu, który tę wyidealizowaną fasadę, cegła po cegle burzy, odkrywając szarości życia. Schepp potrafi w emocje i tu bez wątpienia znajdziecie na to mnóstwo dowodów. Do tego dochodzi wyśmienita kryminalna uczta, czyniąca tę książkę nieodkładalną. Szantaże, kłamstwa, zastraszanie i ten drażniący w nos odór śmierci unoszący się nad główną bohaterką. Rzetelnie poprowadzona akcja i napięcie fabularne wybijające ponad skalę, powodowało, że wręcz zapominałam mrugać, śledząc kolejne słowa zbliżające mnie do prawdy. Drżałam za każdym razem, słysząc rozpacz ojca, jego wściekłość na nieudolność policji, na jego krzyczaną bezsilność. Czułam, jak jego serce pęka, pali od środka, z bólu, strachu i tej dojmującej niewiedzy.
Autorka nie zapomniała o wątku samej Jany, który niczym cień podąża za nią przez wszystkie tomy. Dla mnie ta niekonwencjonalna prokuratorka i jej historia jest jedną z najciekawszych, i najoryginalniejszych, z jakimi miałam do czynienia. Nie wychodzę z podziwu dla precyzyjności, szczegółowości i dopracowania tego wątku, który prowadzony jest na równi z innymi tematami, a tak dobrze spina się w logiczną całość. W czwartym tomie nie zabrakło skrótów z poprzednich części, które dla osób, które zaczęły przygodę z Janą i jej załogą od "W imię syna" ułatwią zrozumienie poczynań bohaterów. Ja jednak zachęcam, by poznawać tę serię po kolei, bo jest tego warta.
"W imię syna" to znakomity kryminał, gdzie emocjonalny rollercoaster rozpędza się niepostrzeżenie i nie zwalnia aż do finału. To opowieść, która roztrzaska rodzicielskie serca, która wyzwala jednocześnie smutek i nadzieję, a przede wszystkim uzmysławia, że bezgraniczna miłość do dziecka to coś niesamowitego, ale i najgorszego jednocześnie. Bo gdy straci się pociechę, można popaść w obłęd, z którego trudno będzie znaleźć wyjście.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Miłość, zdrowie, bezpieczeństwo. Te trzy słowa tak ważne w życiu rodziny, tak potrzebne i pierwsze, które przyszły mi na myśl, gdy myślę o bliskich. Jednak czy sumienie może wygrać z rodzicielską miłością? Czy gdy się kogoś kocha najbardziej na świecie, tuli do serca, uczy świata, stawiając jego potrzeby przed swoimi to, czy może się pojawić zwątpienie w słuszność swoich...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
Gdy tata zabijał babcię, w białym pokoju panowała cisza” – tak rozpoczyna się niewinnie wyglądająca książka Ane Riel „Żywica". Ale w jej treści na próżno szukać niewinności. Za to spojrzycie oczami dziewięcioletniej Liv na jej życie na małej wyspie. Na terenie, na którym oprócz niej i jej rodziny nie ma nikogo. Odizolowani, samowystarczalni, bezgranicznie kochający siebie. A obok tego duszny mrok, wykorzystywanie zaufania i strach przed utratą kontroli. "Żywica" to krótka powieść, przy której momentami ma się ochotę zacisnąć powieki ze złości, a wewnętrznemu krzykowi dać ujście, bo takie rzeczy mogą się dziać w prawdziwym życiu.
„Żywica" od początku wciąga nas w życie rodziny Haarderów. Wiodą na pozór spokojny żywot na odludnej wyspie nazywanej Głową, tworząc bezpiecznie miejsce na własnych zasadach. Liv swoim dziecięcym, rezolutnym głosem opowiada nam o kolejnych wydarzeniach, których doświadcza, a które wręcz momentami powodują odrętwienie przez jej postrzeganie pewnych zachowań, ślepego wierzenia w słowa ojca, nieświadomego ubezwłasnowolnienia. Obok jej narracji, dotykamy również fragmentów w narracji trzecioosobowej z młodości jej rodziców oraz listów pisanych przez jej matkę, która ze względu na otyłość nie opuszcza łóżka (przypominała mi ona Bonnie z "Co gryzie Gilberta Grape’a?"). To wszystko składa się na przygnębiającą historię dysfunkcyjnej rodziny, gdzie na pozór obyczajowa treść miesza się z dramatem i thrillerem jednocześnie. Przez całą lekturę czułam, że to wszystko prowadzi w złą stronę. Bo ten psychologiczny chaos po prostu musiał przejąć kontrolę. I pomimo momentami poetyckiego języka, jak i sugestywnego ukazania piękna natury, czułam się brudna, zagłębiając się w kolejne grzechy tej rodziny. Nie spodziewałam się takiego fabularnego wstrząsu.
„Żywica" to powieść, przy której ustaje dopływ tlenu, a w głowie robi się emocjonalny bałagan. Tutaj pozornie dobre intencje mieszają się z szaleństwem. A obsesyjna kontrola pod przykrywką bezwzględnej miłości miesza się z psychodelicznym amokiem. To była mocna, bolesna i przejmująca lektura, o której z pewnością długo nie zapomnę.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Gdy tata zabijał babcię, w białym pokoju panowała cisza” – tak rozpoczyna się niewinnie wyglądająca książka Ane Riel „Żywica". Ale w jej treści na próżno szukać niewinności. Za to spojrzycie oczami dziewięcioletniej Liv na jej życie na małej wyspie. Na terenie, na którym oprócz niej i jej rodziny nie ma nikogo. Odizolowani, samowystarczalni, bezgranicznie kochający siebie....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
Moja kolejna wizyta w Norrköpingu oczami Emelie Schepp przyniosła ogrom zaskoczeń. To szwedzkie miasto nie może spać spokojnie, bo w "Po pierwsze nie szkodzić" na arenę życia mieszkańców wkracza seryjny morderca lubujący się w sadyzmie. Makabra nie do opisania. Motyw ciężki do zinterpretowania. I przerażenie, które pada na ekipę śledczą, która musi odrzucić problemy prywatne i zacząć szukać sprawcy, nim dorwie kolejną osobę. Tym razem autorka sponiewierała doszczętnie zarówno niewinnych bohaterów powieści, jak i moje serce sprzedane dawno temu brutalnym kryminałom.
W "Po pierwsze nie szkodzić" to już kwintesencja tego, co najbardziej lubię w gatunku. Czyli śledztwo związane z seryjnym mordercą, który w bestialski sposób traktuje swoje ofiary, a droga do odnalezienia sprawcy jest pełna dziur, które ciężko załatać. Oprócz tego nadal jak zahipnotyzowana obserwowałam poczynania Jany, która pomimo traum i krzywd nadal jest skupiona, działa instynktownie, pozostając chłodną i surową dla otaczających ją ludzi. W tym tomie na dalszy plan zeszły rozterki i zakręty życiowe pozostałych członków załogi, co uważam, że tylko zaplusowało dla treści, która w porównaniu z poprzednimi tomami, jest zdecydowanie bardziej dynamiczna i wręcz zaskakuje z każdym rozdziałem. Dodatkowym atutem są fragmenty pamiętnika, które wprowadzają jeszcze większe zamieszanie i rodzą kolejne pytania.
Schepp pozostała jednak wierna swojemu schematowi fabularnemu, ale jej pióro w tej całej surowości typowej dla szwedzkiej literatury nabrało soczystości, wyostrzył się sarkazm i mocniej są zaakcentowane emocje poszczególnych postaci. Ujęło mnie jej niestereotypowe podejście do kreacji postaci, które już w pierwszym tomie zaowocowało moją sympatią do śledczych, a w tej części oprócz samego zabójcy, zaintrygował mnie ratownik medyczny o przerośniętym ego Philip Engström. Dzięki jego wątkowi możemy się dowiedzieć, jak wyglądają akcje ratunkowe oraz jak ten zawód wpływa na psychikę i do czego może to prowadzić. Historia w "Po pierwsze nie szkodzić" powodowała, że czułam się, jak w wannie z przyjemnie ciepłą wodą i nie miałam zamiaru z niej wychodzić, dopóki nie dojdzie do finału. Autorka ciekawie posplatała wątki, napięcie ściskało mi trzewia, a rozwiązania sprawy nie mogłam się domyślić na żadnym etapie.
Po "pierwsze nie szkodzić" to powieść o odpowiedzialności za swoje czyny, o bólu, stracie i winie. A jeśli dodatkowo lubicie brutalne kryminały, to ta intensywność akcji was zadowoli i nie da wam się wyspać. Ja jestem zachwycona i już patrzę w stronę czwartego tomu, bo nie chce opuszczać tego pełnego jeszcze wielu nieodkrytych tajemnic miasta.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Moja kolejna wizyta w Norrköpingu oczami Emelie Schepp przyniosła ogrom zaskoczeń. To szwedzkie miasto nie może spać spokojnie, bo w "Po pierwsze nie szkodzić" na arenę życia mieszkańców wkracza seryjny morderca lubujący się w sadyzmie. Makabra nie do opisania. Motyw ciężki do zinterpretowania. I przerażenie, które pada na ekipę śledczą, która musi odrzucić problemy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
Gęste błoto lepi się do podeszwy, drzewa szumią intensywnie nad głową, a gęsto rosnące gałązki kłują boleśnie przy każdym zetknięciu. Mrok spowija coraz bardziej puszcze, rozlewa się po niebie, wdziera się pomiędzy krzewy, by dotrzeć wprost do wyobraźni niczego niespodziewającego się wędrowcy i paraliżując go z każdym kolejnym stawianym przez niego krokiem. Tak właśnie czułam się już po pierwszych zdaniach książki „Otulina" autorstwa Klaudiusza Szymańczaka. Książki gatunkowo różnorodnej, wielowarstwowej, pełnej przesłań, która mocno ociera się o psychologiczną płaszczyznę, rozbudowując wiedzę i wpływając na empatię czytelnika, który nie był gotowy na tak obszerne wejście w tematy tak ważne obecnie, a od których ludzie wolą odwracać oczy i spłaszczać ich znaczenie. To nie był po prostu thriller, to jest powieść, w której wielu może zaleźć zrozumienie.
W „Otulinę" wchodzimy z marszu, obserwując nastolatków na nocnej wyprawie po Puszczy Kampinoskiej, by zaraz dostać informację o śmierci jednej z nich i mnóstwem pytań, na których odpowiedzi tylko się komplikują. A odkryciem prawdy zajmuje się komisarz dość świeżo przeniesiona do dochodzeniówki oraz aspirant, który żyje w Kampinosie od lat i ma bogatą wiedzę o nim, jego legendach, jak i o jego mieszkańcach. Duet idealny, dopełniający się, z ciekawą chemią doprawioną drobnymi złośliwościami i lekkim sarkazmem, ale zbudowaną na obustronnej spostrzegawczości i logicznym myśleniu. Bardzo trafione połączenie bohaterów.
Oczywiście nie tylko osoby związane z rozpracowaniem sprawy śmierci powodowały u mnie iskrzenie. Autor zadbał ze szczegółami o każdego bohatera bez względu na jego rolę i ilość w całej fabule. Robiło to na mnie wrażenie i zdecydowanie uniknął tym niedopowiedzeń, a wręcz pobudzał ciekawość, z każdą odkrytą, nawet niewielką tajemnicą lub kłamstwem danego mieszkańca. A właśnie kłamstwa i milczenie rozrastały się tu niczym korzenie pod ziemią, których nikt nie chciał wyrwać. I tak obok tragedii nastolatki Szymańczak oblewa czytelnika sensem psychoterapii, próbą zrozumienia osób wysoko wrażliwych, problemem depresji, a nawet ocierając się o działanie schizofrenii, czy zaburzeń seksualnych. Autor robi to nienachalnie, buduje swoją fabułę zgrabnie, wplatając tak ważne społecznie tematy zdrowia psychicznego, angażując w pełni myśli czytelnika wokół tych tematów. Jest to zdecydowanie ważny głos, potrzebny i niepiętnujący, a podany, tak by zaciekawić, poszerzyć wiedzę, a przy tym doskonale opowiedzieć historię różnych ludzi, którzy wokół tej jednej, ciężkiej do zrozumienia zbrodni krążyli nawet czasem nieświadomie.
Z „Otuliny" wypływa wiele istotnych spraw, rozważań, ale nie osądów. To sztuka wyważyć tak powieść, której początki raczej kierowały w stronę kryminalną, by potem rozbudować się w zajmujący thriller psychologiczny dopełniony mrocznym klimatem Puszczy Kampinoskiej, do której czytając, aż pragnęłam się przenieść i samej oglądać kolejne jej budzące dreszcz zakamarki. Przy całym rozbudowaniu fabularnym, książkę czyta się dość lekko, a strony uciekają same, co jest również zasługą zwięzłej kompozycji rozdziałów i przyjemnego pióra autora.
Jestem zdecydowanie usatysfakcjonowana lekturą „Otuliny" i w środku aż krzyczą we mnie emocje, jakie we mnie wywołała. Jednak jeśli zaburzenia i choroby natury psychicznej, o których wspomniałam, dotyczą was i nie czujecie się bezpiecznie z nimi, lepiej odpuścić lekturę, w innym wypadku zachęcam do zagłębienia się w puszczę oczami Szymańczaka i poczucia jej siły na własnej wyobraźni.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Gęste błoto lepi się do podeszwy, drzewa szumią intensywnie nad głową, a gęsto rosnące gałązki kłują boleśnie przy każdym zetknięciu. Mrok spowija coraz bardziej puszcze, rozlewa się po niebie, wdziera się pomiędzy krzewy, by dotrzeć wprost do wyobraźni niczego niespodziewającego się wędrowcy i paraliżując go z każdym kolejnym stawianym przez niego krokiem. Tak właśnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
Niektórzy chcieliby swoją przeszłość wymazać. W szczególności tą tragiczną, pełną rozpaczy, przypominającą o wyrządzonych krzywdach. Ale nawet te bolesne wspomnienia czasami są potrzebne, by zrozumieć swoje własne ja. Jana Berzelius, główna bohaterka serii kryminalnej od Emelie Schepp pomimo strachu i wewnętrznego rozerwania dąży do prawdy bez względu na konsekwencje. A drugi tom cyklu o prokuratorce jeszcze bardziej rozdrapuje rany, z których sącząca się prawda może niebezpiecznie uderzyć w teraźniejszość.
Od "Białego tropu" bije szczypiącym chłodem, jego treść spowija mrokiem czytelniczą wyobraźnię i niepokoi realnością kolejnych wątków, z którymi mierzy się główna bohaterka oraz jej zespół. Obok intrygi związanej z Janą, razem z ekipą śledczych badamy sprawę martwej, nastoletniej dziewczyny znalezionej w pociągu, a której towarzysząca w podróży przyjaciółka zniknęła bez śladu. I tak poruszamy się w kręgu niedopowiedzeń podsycanych bladymi tropami, ale niekiedy rozbijanych szerszą warstwą obyczajową, która zaskakująco angażowała mnie w równym stopniu, co warstwa kryminalna. Nadal jestem pod wrażeniem samej historii Jany, inspirowanej prawdziwymi zdarzeniami, co czyni ją niezwykle intrygującą i nieszablonową.
Emelie Schepp w "Białym tropie" pisze już pewniej. Dialogi są ciekawsze i bardziej zróżnicowane, a pomimo surowości i niewdawania się przez autorkę w rozległą opisowość, czyta się tę książkę przyjemnie i bez zastojów. Wątek kryminalny dość mocno uderzył w moje emocje, bo to jak dużo i pomimo dogłębnego strachu ludzie są gotowi zrobić dla pokaźnego zastrzyku pieniędzy, przeraża za każdym razem, a szczególnie gdy dotyczy to małoletnich osób. Smutek, złość i zaskoczenie zdecydowanie rządziły mną w tym tomie i nakręciły mnie skutecznie na sięgnięcie po kolejny. A seria o prokuratorce Janie Berzelius dowodzi, że szwedzkie kryminały są nadal wyjątkowe i hipnotyzujące.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Niektórzy chcieliby swoją przeszłość wymazać. W szczególności tą tragiczną, pełną rozpaczy, przypominającą o wyrządzonych krzywdach. Ale nawet te bolesne wspomnienia czasami są potrzebne, by zrozumieć swoje własne ja. Jana Berzelius, główna bohaterka serii kryminalnej od Emelie Schepp pomimo strachu i wewnętrznego rozerwania dąży do prawdy bez względu na konsekwencje. A...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
„Przekroczyć własne ograniczenia” – te słowa z niewielkiej powieści "Paradajs" Fernandy Melchor szumiały mi w głowie, jeszcze długo po lekturze. Bo oto autorka daje nam obraz meksykańskiej społeczności, stawiając przed nami dwóch nastoletnich chłopców, którzy żyjąc z dnia na dzień podczas spotkań pełnych mocnych trunków, rozmawiają o swoich pragnieniach. Od początku ta historia uderza goryczą, nienawiścią i brudnymi myślami nakręcanymi nastoletnim popędem. I w tej obsceniczności czytelnik musi się odnaleźć sam, grzebiąc pomiędzy słowami, doszukując się symboliki i analizując rozterki beznadziei życia, w której tkwi Polo i jego pełen obsesji na punkcie sąsiadki kolega od picia Franco.
Od początku lektury czułam, że te eskalacja złości powinna w końcu znaleźć ujście. Autorka jednak bardzo skupiła się na rozległym wprowadzeniu w życie Pola, chłopca z biednej rodziny, który pracuje na luksusowym osiedlu Paradajs. Pozbawiła przy tym opowieść klasycznych dialogów, oddając głos narracji wulgarnej, pełnej mocnych kontrastów i niesprawiedliwości. Pod przykrywką tej całej złości wobec stanu życia bohatera czuć zaogniony ból nie tylko wobec wyglądu jego życia, ale również wobec relacji z bliskimi. A jego kolega od flaszki jakby nie ułatwia mu wylania swoich emocji, bo przy każdym spotkaniu Polo staje się bierny wobec świńskich fantazji Franco. Staje się cichym słuchaczem, a powiernikiem jego gonitw myśli staje się jedynie czytelnik, przez co jeszcze bardziej ta powieść uwiera i staje się trudna w odbiorze.
"Paradajs" to książka, która kontrowersyjnością swojej formy uderza ze zdwojoną siłą i nie każdy czytelnik może wytrzymać tą eskalującą złość, zapętlenie w marazmie i krzyk rozczarowania, którymi karmi czytelnika bohater. Błąkałam się w tym mule życia pełnego zgryzoty, klas społecznych, nierówności rasowych i strachu, który nawet niewypowiadany głośno szeptał pomiędzy krótkimi zdaniami. To była dziwna lektura, która namieszała mi w uczuciach. Z pewnością pochłonęła mnie swoimi mackami nieprzyzwoitości i zaangażowała w życie bohaterów, a zakończeniem wbiła w smutek, ale jeszcze potrzebuje czasu, by ją w pełni przetrawić. Sprawdźcie, czy bezwzględna rzeczywistość meksykańskiego życia was wciągnie. Nawet jeśli was kompletnie przetrzepie emocjonalnie, to finalnie myślę, że nie będziecie tego żałować.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
„Przekroczyć własne ograniczenia” – te słowa z niewielkiej powieści "Paradajs" Fernandy Melchor szumiały mi w głowie, jeszcze długo po lekturze. Bo oto autorka daje nam obraz meksykańskiej społeczności, stawiając przed nami dwóch nastoletnich chłopców, którzy żyjąc z dnia na dzień podczas spotkań pełnych mocnych trunków, rozmawiają o swoich pragnieniach. Od początku ta...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04
Poznawanie autorki, o której wiele się słyszało, ale ciągle to głębsze poznanie odkładało się w czasie, było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nim doszło do premiery „Pomornicy" Ewy Przydrygi, miałam wrażenie, że opinie o niej atakowały mnie z dużym natężeniem, za każdym razem gdy tylko odpalałam internet. Był szum, było wiele zachwytów, aż w końcu się ugięłam i weszłam w ten poetycki mrok, w te obłędne myśli, trapiące koszmary i dałam się pochłonąć thrillerowi, który jest tak przyjemnie gęsty od pytań i brudny od kłamstw, że niepokój nie opuszczał mnie aż do ostatniej strony.
„Pomornica" już na wstępie uderza mocnym akcentem w postaci oskarżenia o brutalny gwałt Wiktora – świeżo upieczonego męża głównej bohaterki Julii. Jest to próba dla ich związku i ich zaufania wobec siebie, ale dla zszokowanej żony jest to również powrót do nieznośnie zgrzytającej przeszłości, która pomimo upływu lat domaga się uwagi. I to w najbardziej okrutny sposób.
Ewa Przydryga bez wątpienia hipnotyzuje swoim stylem pisarskim. Jej klimatyczne, plastyczne opisy mogłabym ssać jak cukierka, który nigdy się nie rozpuści, a tylko zmienia swój smak, zaskakując za każdym razem czymś nowym i nieodgadnionym. Do tego buduje swoją opowieść dwutorowo, pokazując nam przeszłość, która niesie swoje echa do teraźniejszości. Tą drugą widzimy oczami Julii, słyszymy jej myśli, poznajemy jej uczucia i razem z nią analizujemy każdy krok, którego się podejmuje. Wciągnęła mnie ta ponura tajemnica, która na każdym kroku przypomina o sobie, oblepia bohaterkę i tym samym czytelnika prowokując go do rozmyślania nawet po przerwaniu lektury. Jestem pod wrażeniem wiwisekcji umysłu Julii i tego, jak bardzo zaangażowałam się w jej los i duszące ją uczucia.
„Pomornica" to przykład thrillera psychologicznego z absorbującą intrygą, która błąka się po wyobraźni ze swoim psychodelicznym mrokiem. Tu niewinność miesza się z niezrozumieniem, a grzechy przeszłości depczą poczucie bezpieczeństwa. Bo zło kiełkuje niepostrzeżenie, potrafi zniewolić i wykorzystać, a na koniec pozostawia cię z tym bagnem konsekwencji zupełnie samego. I dopiero wówczas zaczynasz się bać.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Poznawanie autorki, o której wiele się słyszało, ale ciągle to głębsze poznanie odkładało się w czasie, było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nim doszło do premiery „Pomornicy" Ewy Przydrygi, miałam wrażenie, że opinie o niej atakowały mnie z dużym natężeniem, za każdym razem gdy tylko odpalałam internet. Był szum, było wiele zachwytów, aż w końcu się ugięłam i weszłam w ten...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03
Każdy z was ma zapewne w pamięci jakieś wydarzenie, które miało większy lub mniejszy wpływ na wasze dorosłe życie. Zdarzenie bolesne i traumatyczne, a może dobre i wzruszające lub szokujące, ale pouczające. Wszystko, co spotykamy na swojej drodze życia, zostawia swoje skrawki w odmętach pamięci. Jednak niekiedy przeszłość przykrywa mgła zapomnienia i to właśnie spotkało Jane Berzelius, główną bohaterkę "Naznaczeni na zawsze" autorstwa Emelie Schepp.
"Naznaczeni na zawsze" to pierwszy tom serii o prokuratorce Janie Berzelius. Głównym wątkiem jest śledztwo związane ze śmiercią dyrektora Urzędu Emigracyjnego, gdzie na miejscu zdarzenia zostają znalezione nietypowe dla dorosłego człowieka ślady. Obok tego wątku mamy okazję lepiej poznać samą główną bohaterkę oraz zespół śledczy, który z nią współpracuje. Ta książka to debiut autorki, który jest zdecydowanie mocny, surowy i pachnący szwedzkim klimatem tak jak lubię najbardziej. Krótkie rozdziały, brak przeciągania scen i różnorodność postaci zachęca oraz angażuje w powieść od pierwszych stron. Schepp dba o napięcie, zwroty akcji, a szeroki wachlarz osobowości dostarcza odpowiedniej rozrywki.
Jana Berzelius to tajemnicza bohaterka, silna, konkretna kobieta, ale o zimnym usposobieniu, która mierzy się ze swoimi tajemnicami z przeszłości. Cieszę się, że autorka nie postawiła na schematyczność i nie nadała jej cech oraz żadnego typu uzależnienia często powielanego w tego rodzaju literaturze. Ja kupiłam bez reszty jej niezależność, surowość w ocenie, ale i potężną determinację. Oprócz szeroko rozpisanego śledztwa autorka zadbała o charakterność swoich bohaterów, przy czym nie każdego obdarzyłam tą samą sympatią. Z reguły początki serii starają się jak najbardziej przybliżyć nam postaci, które mają się pojawiać w kolejnych tomach, dlatego Schepp zatroszczyła się o każdego z grupy śledczej i przedstawiła, chociaż ogólnie ich życie i to, co ukształtowało ich charaktery. Na uwagę zasługują też dopracowane fragmenty z badań patologicznych, które zachęciły mnie do poszerzenia wiedzy na ten temat. Autorka nie ustrzegła się drobnych błędów debiutującej pisarki i o ile mogłabym nieco przyczepić się co do niektórych dialogów pozbawionych emocji, to w ogólnym rozrachunku absolutnie nie wpłynęły one na przyjemność czytania.
Zaskoczyło mnie, że jeden z ważniejszych wątków został zainspirowany prawdziwymi zdarzeniami, o których Schepp wspomniała w jednym z wywiadów i miało to na nią tak mocny wpływ, że postanowiła poruszyć ten ważny temat w swojej literackiej wizji. Nie chcę wspominać o szczegółach, bo warto poznać je z książki i dać się im poturbować emocjonalnie, tak jak to się stało ze mną. Dlatego zachęcam was do sięgnięcia po "Naznaczonych na zawsze" i dajcie szansę Janie Berzelius, bo zarówno jej przeszłość, jak i główny wątek uderzy mocno w wasze wrażliwe serca.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Każdy z was ma zapewne w pamięci jakieś wydarzenie, które miało większy lub mniejszy wpływ na wasze dorosłe życie. Zdarzenie bolesne i traumatyczne, a może dobre i wzruszające lub szokujące, ale pouczające. Wszystko, co spotykamy na swojej drodze życia, zostawia swoje skrawki w odmętach pamięci. Jednak niekiedy przeszłość przykrywa mgła zapomnienia i to właśnie spotkało...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03
Jakie negatywne słowo, potrafi was zranić? A gdyby to słowo było jak granat i oprócz was, uderzyłoby we wszystkich waszych bliskich, czy nadal mielibyście ich wsparcie pomimo jego siły rażenia? Powieść „Oskarżony" Karine Tuil stara się na te pytania odpowiedzieć, skupiając uwagę czytelnika na idealnej rodzinie, której złota bańka perfekcyjnego życia nagle pęka za sprawą oskarżenia o gwałt. Ale to nie sam czyn i nie ofiara są w tej powieści najistotniejsze.
„Oskarżony" to w głównej mierze historia rodziny Farelów: Claire uznanej eseistki i feministki, Jeana popularnego dziennikarza politycznego oraz ich uzdolnionego syna Alexandra, który jest studentem na Uniwersytecie Stanforda. Rodzina inteligencka, majętna, dobrze znana przez społeczeństwo ze względu na medialność obu rodziców. Rozpoznawalność daje im możliwości, z czego zdecydowanie korzystają zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. W końcu na tym nieskazitelnym płótnie beztroski pojawia się ciemna plama za sprawą oskarżenia o gwałt. A ofiarą jest nieśmiała, wrażliwa dziewczyna (pochodząca z biednej, konserwatywnej, żydowskiej rodziny), która, co może niektórych zszokować, jest w tej książce tylko cieniem, a cała uwaga skupia się na tytułowym oskarżonym.
Powieść Tuil nazwałabym mocnym dramatem sądowym, który na każdym kroku zmusza do refleksji i potrafi mocno drażnić się z czytelnikiem. Autorka używa przy tym pięknego języka, każda rozmowa bohaterów podkreśla ich erudycję, a używane słownictwo zachwyca nawet przy dialogu o prostych rzeczach. Każdy bohater dostał tutaj swoją główną rolę i został uzbrojony w ciekawie rozbudowaną osobowość. Podoba mi się ta spójność, naturalność każdej z postaci. Autorka nie ucieka w slogany, podkręcanie na siłę napięcia, podkoloryzowanie dla lepszego efektu. Jest to powieść wielowarstwowa, gdzie krzywda jednostki, zderza się z osądem społecznym. Gdzie ruch Me Too dochodzi do głosu i mierzy się z męskim ego. I ta realność ludzkich reakcji, wypowiedzi, prób wyjścia z bagna złudzeń. Nie sądziłam, że ten rodzaj prozy tak zaangażuje moje myśli i będzie krzyczeć we mnie jeszcze przez długi czas po lekturze.
„Oskarżonego" polecam każdemu nie tylko ze względu na jego kontrowersyjne skupienie uwagi na oskarżonym, ale na poruszane ważne tematy kulturowo-społeczne, spojrzenia obu płci na tragedię, która może dotknąć każdego z nas, jak również na poznanie konsekwencji wypowiadanych słów. Chciałabym byście z otwartymi głowami, zmierzyli się z tymi dwoma spojrzeniami, dwoma prawdami, jak i dwoma krzywdami. Sprawdźcie, czy osąd przyjdzie wam z łatwością.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Jakie negatywne słowo, potrafi was zranić? A gdyby to słowo było jak granat i oprócz was, uderzyłoby we wszystkich waszych bliskich, czy nadal mielibyście ich wsparcie pomimo jego siły rażenia? Powieść „Oskarżony" Karine Tuil stara się na te pytania odpowiedzieć, skupiając uwagę czytelnika na idealnej rodzinie, której złota bańka perfekcyjnego życia nagle pęka za sprawą...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03
Czego najbardziej się boicie? Utraty pracy, choroby, samotności, a może śmierci? Ta ostatnia od wielu lat budzi dyskomfort psychiczny, bo czy jesteśmy osobami wierzącymi, czy nie, tak naprawdę nie wiemy, co faktycznie nas czeka, gdy nasze serce przestanie bić. A gdyby tak móc zapanować nad czynnikami wpływającymi na koniec życia? O takiej dystopii postanowił opowiedzieć Neal Shusterman w swojej serii "Żniwa śmierci", której pierwszy tom „Kosiarze", miałam przyjemność niedawno pochłonąć. Nie ma głodu, nie ma chorób, nie ma biedy, ani wojen, a skoro nie umieramy, to ktoś musiał zapanować nad przeludnieniem i tu pojawiają się oni, tytułowi kosiarze.
„Kosiarze" to historia dwójki młodych bohaterów Citry i Rowana, którzy rozpoczynają szkolenie w tytułowej profesji. Oboje tego nie chcą, bo wykazują się dużą wrażliwością i empatią, co w ich mniemaniu nie pasuje, a wręcz kłóci się z byciem kimś, kto odbiera życie. Ale obok losów tych szczególnych nastolatków mamy okazję poznać pełną strukturę nowego świata, którym steruje zaawansowana sztuczna inteligencja. I właśnie już sama budowa i opis funkcjonowania tej wizji rzeczywistości kupiły moją uwagę już na samym początku. Autor doskonale rozpisał swój pomysł, na każde pytanie rodzące się w kolejnych rozdziałach, dostajemy odpowiedź. Nie ma luk i pominiętych szczegółów, dzięki temu dostajemy kompletnie wymyślony, lecz dopracowany świat, w którym wszystko dobrze współgra i na każdym kroku budzi zainteresowanie, jak np. centra ożywiania, czy możliwość odmłodzenia. Do tego jest cała gałąź zasad działania kosiarzy i ich podejścia do czynów, do których zostali wyszkoleni. A sposobów na zbiory jest wiele, co również może grozić niebezpiecznym zatraceniem w ich codziennej misji.
Podoba mi się, że oprócz samej głównej linii fabularnej, dostajemy również zapisy z dzienników różnych kosiarzy, gdzie opisują swoje spostrzeżenia związane z profesją, które jeszcze bardziej przybliżają czytelnika do tej emocjonalnej strony tego zawodu. Niektórzy z was mogą pomyśleć, że od taka tam młodzieżowa fantastyka, ale tu obok wątku bohaterów dostajemy wiele ciekawych przemyśleń, które pobudzą do refleksji również dorosłego czytelnika. Tematy moralności, empatycznych zachowań, stosunku do śmierci. Ale i strachu, bo pomimo doskonałości świata przedstawionego i jego usprawnień, strach przed przybyciem kosiarza jest nieodłącznym czynnikiem społecznym, bo jednak nikt nie jest w pełni nieśmiertelny. Zatem z jednej strony uderza nas wciągająca historia pełnych niepewności nastolatków, uczących się na kosiarzy, z drugiej ciekawe rozważania filozoficzne dające punkt wyjścia do rozmyśleń o istnieniu, wewnętrznym bólu po utracie, o naszych życiowych decyzjach i ich konsekwencjach. To wszystko czyni tę książkę wartościową. Z przesłaniem, które znajduje swoje miejsce w rzeczywistości.
„Kosiarze" ujęli mnie pomysłem i sposobem jego poprowadzenia. Polubiłam bohaterów i zaangażowałam się w pełni w ich los. Autor warsztatowo wypada bardzo przyjemnie. Zgrabne zdania, dialogi dobrze nacechowane charakterami poszczególnych bohaterów, mocniejsze sceny bez epatowania nadmierną brutalnością, ale nie pozbawione jej całkowicie i jak już wspomniałam, znakomicie rozpisany świat z jego zasadami, które tworzą logiczną całość. Dla mnie to była prawdziwa rozkosz dla wyobraźni i już nie mogę się doczekać, gdy sięgnę po kolejny tom.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Czego najbardziej się boicie? Utraty pracy, choroby, samotności, a może śmierci? Ta ostatnia od wielu lat budzi dyskomfort psychiczny, bo czy jesteśmy osobami wierzącymi, czy nie, tak naprawdę nie wiemy, co faktycznie nas czeka, gdy nasze serce przestanie bić. A gdyby tak móc zapanować nad czynnikami wpływającymi na koniec życia? O takiej dystopii postanowił opowiedzieć...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02
Gdy myślisz, że jak zaczytywałeś się po nocach książkami Edwarda Lee, a na śniadanie zapętlasz wszystkie części "August Underground", to jesteś już odporny na każdy porąbany horror ekstremalny, to znaczy, że nie czytałeś jeszcze Simona McHardy’ego i jego "Australijskich psycholi". Opowieści o brutalnej drodze dwóch braci Caleba i Sunny’ego do bycia legendarnymi mordercami, tak jak podziwiany przez nich wujek Red. Splatterpunk na sterydach, ekstrema na pokręconym krwawym haju, najbardziej spektakularne morderstwa, o których nawet nie śnicie po alkoholu wymieszanym z LSD. Zapraszam na najbardziej hardcore’ową jazdę, gdzie zabawy ekskrementami, wyrywanie narządów i seksualne dewiacje to tylko przystawka.
"Australijscy psychole" to była dla mnie szalona rozrywka, która naprawdę namieszała mi zarówno w głowie, jak i w trzewiach. Podziwiam McHardy’ego za pomysłowość, za szczegółowość opisów, za obrzydliwość, która wylewa się tu na każdym możliwym kroku. Ja jestem twardym zawodnikiem, oglądam slashery, jak komedie romantyczne, a nawet mnie potrafiła ta książka wykręcić na każdą stronę, a kwas żołądkowy odbijał mi się, jakbym się go za dużo opiła. Ta krótka historia drogi, ku byciu sławnym i zobaczeniu uznania w oczach podziwianego wuja, wymiętosiła mnie potężnie. Czułam ohydę oraz rozbawienie jednocześnie. I pomimo iż książka opiera się na kolejnych aktach przemocy, wywołując niekiedy mdłości, to czyta się ją z zaciekawieniem, bo cholera ci bracia potrafią być naprawdę kreatywni w tej całej bestialskiej rzezi. Czy czegoś mi zabrakło? Nie sądzę, tu wszystkiego jest wręcz w nadmiarze, poczynając od krwi, narzędzi do okaleczenia i samych morderczych rytuałów, gdzie naprawdę dowiecie się, jak można przeprowadzić skuteczną zemstę, uatrakcyjnić seks lub po prostu sprawdzić, do czego może służyć kaktus. Ale oczywiście nie zalecam stosowania się do pomysłów braci, bo finał może być śmiertelny.
"Australijscy psychole" to smród makabry, brutalność nie do opisania, a wszystko owinięte bezpardonowym, czarnym humorem z antypodów. Ja zdecydowanie zostaje fanką autora i liczę, że więcej jego ekstremalnych powieści zagości na naszym rynku.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Gdy myślisz, że jak zaczytywałeś się po nocach książkami Edwarda Lee, a na śniadanie zapętlasz wszystkie części "August Underground", to jesteś już odporny na każdy porąbany horror ekstremalny, to znaczy, że nie czytałeś jeszcze Simona McHardy’ego i jego "Australijskich psycholi". Opowieści o brutalnej drodze dwóch braci Caleba i Sunny’ego do bycia legendarnymi mordercami,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02
Pamiętam, jakby to było wczoraj, gdy pierwszy raz sięgnęłam po "Dziewczynę z sąsiedztwa" Jacka Ketchuma. To on zainteresował mnie sprawą Sylvii Likens, na której podstawie stworzył swoją własną opowieść, która później została zekranizowana przez Gregory’ego Wilsona. Był to dla mnie emocjonalny nokaut pod każdym możliwym względem. A prawda o tej sprawie dobiła mnie jeszcze bardziej. Historia Sylvii i jej siostry Jenny przekracza wszelkie granice brutalności i odczłowieczenia. Jest wypełniona po brzegi obleśną ludzką nienawiścią, której nie da się pojąć i dla której nie ma wytłumaczenia. Gdy wydawnictwo Wielka Litera zapowiedziało swoją nową serię True Crime, którą właśnie rozpoczyna ta trudna sprawa, a w opisie zostało zaznaczone, że będziemy mieć do czynienia z „Prawdziwą historią uwięzienia, okaleczenia i mordu” byłam przekonana, że w końcu ktoś da nam obszerny reportaż z tych wydarzeń od młodości oprawczyni i jej dzieci, po makabryczne wydarzenia, wieńcząc to głośnym procesem na podstawie zapisu zeznań oskarżonych. Tak się nie stało.
"Mama od tortur" Ryana Greena jest opowieścią, ale tylko i wyłącznie opowieścią zbudowaną na podstawie prawdziwych zdarzeń, w dodatku ubarwioną przez autora. Owszem autor zaczął od młodości Gertrude Baniszewski, próbując ukazać wszystko, co mogło wpłynąć na jej charakter i późniejsze okrutne działania, ale nie wiadomo niestety, jak bardzo jego słowa są bliskie prawdy. Autor stara się przekazywać emocje według własnego uznania zarówno w przypadku Gertrude, jak i później w przypadku sióstr Likens, ale są to nadal jednak tylko domysły. Jak wspomniałam, to tylko historia oparta na faktach i to powinno być zaznaczone w opisie promującym książkę. Owszem historia przeraża, a fragmenty przemocy fizycznej i psychicznej powodują wstrzymywanie oddechu. Jednak ja sugerując się opisem okładkowym, nastawiłam się na reportaż, bo tego rodzaju przeżycia dał mi już Ketchum w swojej powieści, a ja liczyłam na poszerzenie swojej wiedzy w zakresie tej sprawy.
Warto też zaznaczyć, że w książce widać momenty nieporadne językowo i składniowo, co może niekiedy utrudniać lekturę. Zabrakło też cytatów, przypisów i źródeł, stąd na całość wykreowaną przez Greena należy patrzeć przez bardzo przymrużone oko, a przede wszystkim traktować jako jedynie historię na faktach. Do tego bardzo skrócona wersja procesu i w moim odczuciu niepotrzebna analiza psychologiczna Gertrude w wykonaniu autora niepodparta kompletnie niczym.
Jeśli ktoś nie znał i nie czytał o tej sprawie wcześniej, może ją w "Mamie od tortur" poczuć dogłębnie, bo to ciężka historia pełna eskalowania zła, kipiąca nienawiścią, pokazująca bestialskie czyny, a autor głównie na tych aktach przemocy się skupił. Ale mnie ta książka niestety zawiodła, a jeśli ktoś chce poznać sprawę Sylvii Liknes od reporterskiej strony, to zdecydowanie odsyłam do książki "Wokół zbrodni" Marioli Kłodawskiej, gdzie autorka krok po kroku, na podstawie oznaczonych źródeł i zeznań z procesu opowiedziała tę historię w dość szczegółowy sposób.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Pamiętam, jakby to było wczoraj, gdy pierwszy raz sięgnęłam po "Dziewczynę z sąsiedztwa" Jacka Ketchuma. To on zainteresował mnie sprawą Sylvii Likens, na której podstawie stworzył swoją własną opowieść, która później została zekranizowana przez Gregory’ego Wilsona. Był to dla mnie emocjonalny nokaut pod każdym możliwym względem. A prawda o tej sprawie dobiła mnie jeszcze...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02
Dyskretna bohema, jazzowe improwizacje, okultystyczne wierzenia. William Hjortsberg potrafił to wszystko połączyć w całość i stworzyć kultowy kryminał noir. "Harry Angel" to powieść idealnie oddająca lata 50, dająca rozrywkę w postaci detektywistycznej sprawy, która prowadzi w oblepiający mrok. Znienacka uderzająca grozą, rytuałami voodoo i tajemnicami, które nie chcą wypłynąć na wierzch. A pośrodku tego stoi główny bohater, który zachwyca swoją bezczelnością. Wsiąknijcie w te nowojorskie zakamarki i nie bójcie się ubrudzić krwią.
"Harry Angel" to historia tytułowego bohatera, który przyjmuje od enigmatycznego Luisa Cyprhe’a zlecenie na poszukiwanie niegdyś znanego muzyka Johnny’ego Favourite’a. Od samego początku autor wprowadza nas w klimat dawnych lat, nie szczędzi opisów kolejnych lokalizacji, jednak pozostając przy krótkich scenach, nierozbudowanych rozdziałach, za to nadrabiając mnogością postaci. I o ile historia przebiega raczej w wolnym tempie, to autor umiarkowanie dawkował krwawe zdarzenia, których sugestywność i pomysł na nie intrygował mnie za każdym razem. Warsztat pisarski Hjortsberga po prostu zachwyca, to budowanie tła, dialogi i opisy choćby zadymionych pokoi, gdzie powietrze przecina dźwięk saksofonu. Czułam się jakbym tam była, zapach cygar wsiąkał w moje włosy, a pod stopami czułam tą wilgotną od nie raz rozlanej whisky drewnianą podłogę.
Sama ekranizacja "Harry’ego Angela" w reżyserii Alana Parkera do dziś jest w grupie moich ukochanych filmów, a poznanie źródła tej historii w tym uwielbieniu jeszcze mnie utwierdziło. O ile książka bardziej rozwija poszczególne postacie, ich relacje i całą otoczkę horrorową, to w samym filmie nie zmieniłabym kompletnie nic, a scena z jajkiem niezmiennie mnie zachwyca. Wracając do książki, to jestem pod wrażeniem, jak bardzo angażuje ta powieść, jak mocno z kolejnym bladym śladem odczuwałam zagubienie, jak również rozjuszenie głównego bohatera. To jest noir pełną gębą, który pragnę bezwzględnie chłonąć.
Jeśli lubicie powieści Chandlera, to "Harry Angel" z automatu powinien wskoczyć na wasze półki. To jest niezwykła powieść detektywistyczna, z jeszcze bardziej niezwykłym zakończeniem. A gdy już ta oniryczna atmosfera złapie was w swoje sidła, nie będziecie chcieli się z niej uwolnić.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
Dyskretna bohema, jazzowe improwizacje, okultystyczne wierzenia. William Hjortsberg potrafił to wszystko połączyć w całość i stworzyć kultowy kryminał noir. "Harry Angel" to powieść idealnie oddająca lata 50, dająca rozrywkę w postaci detektywistycznej sprawy, która prowadzi w oblepiający mrok. Znienacka uderzająca grozą, rytuałami voodoo i tajemnicami, które nie chcą...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Do strzelanin na terenie Neapolu dochodziło każdego dnia i na nikim nie robiło to już wrażenia” – niby zwykłe stwierdzenie faktu, a mimo iż jestem już dawno po lekturze najnowszej książki Piotra Rozmusa "Próba sił", odbija mi się echem w głowie. Bo to pokazuje, jak strach przed utratą życia, staje się przyzwoleniem na szerzenie zła i to nie byle jakiego. Mafii. Włoskiej camorry, która swoją przebiegłością, siłą, zastraszaniem i wykorzystywaniem niewinnych przejmuje władze na neapolitańskich terenach. Czasem jako cień, czasem jako cwany udziałowiec, a tym którzy szerzą niewygodną prawdę na ich temat lub co gorsze sprzeciwiają się, czeka cicha kulka w głowę, która zamyka usta na wieki. Bo w świecie rządzonym przez mafijne rodziny, tylko oni mają ostatnie słowo.
"Próba sił "to wielowątkowa powieść sensacyjna nasiąknięta mafijnym światem. Autor nie bał się wprowadzić wielu bohaterów, do tego dać obraz działań mafijnych klanów, dopieszczając to postaciami polskiego pochodzenia. Rozmus podjął się trudnego zadania, które nie jednemu czytelnikowi zamiesza w głowie, bo dzieje się dużo, wszędzie i wszystko na raz. Sporo przeskoków miejsc, sytuacji i dialogów. Dlatego zalecam skupienie, by odnaleźć się kto, komu i dlaczego. Ta wytrwałość jest wynagradzana. Bo o ile na polskim rynku literackim, jeśli słyszmy książka mafijna, z założenia jest to erotyk, tutaj to rasowy mafijny walec, który pokazuje siłę działań krwawych rodzin. Ich konszachty z prawem, polityką, biznesami dużymi, ale i tymi mniejszymi. To jak nawet na rękę jest dla mafii czas pandemii i jak sprytnie wykorzystują to dla własnych zysków. Przerażające, ale niestety możliwe.
Poza tymi dynamicznymi wątkami autor dopieścił opowieść historiami bohaterów, pokazał ich odczucia względem sytuacji, w które zostają wrzuceni i doprawił to wszystko sugestywnymi opisami, by jak najbardziej dać poczucie bycia w środku wszystkich zdarzeń. Oprócz silnej strony męskich postaci są również kobiety. Dociekliwe, skrzywdzone, ponętne, ale i zuchwałe. Z tej historii mogłyby spokojnie powstać trzy tomy, bo tak dobrze czułam się, poznając każdy zakamarek tej powieści. Widać, że autor odrobił lekcję i naprawdę mocno wsiąkł w kuluary życia włoskich mafiozów. Dzięki temu książka, która jest fikcją, wybrzmiewa paraliżującą realnością. Daje poczucie strachu, przestrogi, a także jednocześnie fascynuje, bo jednak takich rządów bez inteligencji i błyskotliwości z pewnością nie byłoby w takiej zatrważającej skali.
"Próba sił" to genialna powieść mafijna o rodzinach, zaufaniu, miłości i przede wszystkim władzy, bo to ona daje prawo bycia najważniejszym i która nie znosi sprzeciwu. Intrygująca, szalenie uzależniająca i bezkompromisowa. A kto wygra starcie na neapolitańskiej ziemi i zgarnie wszystko, a kto będzie gryźć piach, tego musicie już dowiedzieć się sami.
Justyna Dudkiewicz
www.zaciesz.com
„Do strzelanin na terenie Neapolu dochodziło każdego dnia i na nikim nie robiło to już wrażenia” – niby zwykłe stwierdzenie faktu, a mimo iż jestem już dawno po lekturze najnowszej książki Piotra Rozmusa "Próba sił", odbija mi się echem w głowie. Bo to pokazuje, jak strach przed utratą życia, staje się przyzwoleniem na szerzenie zła i to nie byle jakiego. Mafii. Włoskiej...
więcej Pokaż mimo to