rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Ponowne spotkanie z Szekspirem na studiach pozwoliło mi na odnalezienie w jego utworach wartości, których wcześniej nie dostrzegałam. Niebagatelną rolę odegrał w tym także przekład pióra mistrza Barańczaka.
Urzekł mnie żywy humor, gry słowne i żarty momentami o mocno erotycznym charakterze. Te dramaty są doskonałym orężem do walki z wciąż pozostającym gdzieś w mojej świadomości przekonaniem o rzekomej pruderyjności ludzi z ubiegłych stuleci.
Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć u Szekspira pewnej powtarzalności motywów czy upodobania do stereotypów, a także dostrzegalnych z punktu widzenia współczesnego czytelnika seksizmu i mizoginii.
Z pewnością nie można jednak narzekać na estetykę wydania. Potężny tom w twardej oprawie i z obwolutą, piękna okładka, drobne ornamenty, wprowadzenie elementów szarości w środku oraz układ tekstu, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam, są niezaprzeczalną zaletą publikacji. Zabrakło tu jednak wnikliwszej korekty – w treści pozostało kilka literówek.

Ponowne spotkanie z Szekspirem na studiach pozwoliło mi na odnalezienie w jego utworach wartości, których wcześniej nie dostrzegałam. Niebagatelną rolę odegrał w tym także przekład pióra mistrza Barańczaka.
Urzekł mnie żywy humor, gry słowne i żarty momentami o mocno erotycznym charakterze. Te dramaty są doskonałym orężem do walki z wciąż pozostającym gdzieś w mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Historia życia i śmierci psa Karusia, choć stanowi tu tylko wątek poboczny, moim zdaniem jest szczególnie cenna, ponieważ jego przykład może służyć do tłumaczenia, dlaczego kastracja naszych domowych pupili jest tak ważna.

Historia życia i śmierci psa Karusia, choć stanowi tu tylko wątek poboczny, moim zdaniem jest szczególnie cenna, ponieważ jego przykład może służyć do tłumaczenia, dlaczego kastracja naszych domowych pupili jest tak ważna.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Słowniki frazeologiczne są szczególnie cenne, ponieważ zawierają wiedzę, której próżno szukać w internecie. Korzystając z tej publikacji warto jednak brać pod uwagę, że powoli staje się ona słownikiem historycznym (tzn. przestaje odwzorowywać współczesny zasób frazeologiczny), została bowiem ukończona już ponad 50 lat temu (wydawano ją w latach 1967-1968), a jej autor był jednym z prekursorów badań nad polską frazeologią i jako pierwszy opracował jej teoretyczne podstawy.
Stanisław Skorupka w swoim słowniku zaproponował m.in. klasyfikację związków frazeologicznych ze względu na kryterium semantyczne. Dzieli on frazeologizmy na związki luźne (co ciekawe niektórzy badacze w ogóle nie włączają tego rodzaju związków wyrazowych w obręb frazeologii), łączliwe i stałe, i w takiej też kolejności umieszcza je w hasłach słownikowych. Jednak trudno wyznaczyć wyraźną granicę między związkami luźnymi i łączliwymi, nie jest ona także zaznaczona w haśle, co utrudnia korzystanie ze słownika.

Słowniki frazeologiczne są szczególnie cenne, ponieważ zawierają wiedzę, której próżno szukać w internecie. Korzystając z tej publikacji warto jednak brać pod uwagę, że powoli staje się ona słownikiem historycznym (tzn. przestaje odwzorowywać współczesny zasób frazeologiczny), została bowiem ukończona już ponad 50 lat temu (wydawano ją w latach 1967-1968), a jej autor był...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Antoniemu Malczewskiemu w 170 rocznicę pierwszej edycji Marii Józef Bachórz, Marek Bieńczyk, Krzysztof Biliński, Jacek Brzozowski (historyk literatury), Tadeusz Bujnicki, Andrzej Fabianowski, Grażyna Halkiewicz-Sojak, Marian Jurkowski, Halina Krukowska, Jarosław Ławski, Stanisław Makowski, Elżbieta Nowicka, Sławomir Rzepczyński, Waldemar Skrzypczak, Zbigniew Sudolski, Włodzimierz Szturc
Ocena 7,0
Antoniemu Malc... Józef Bachórz, Mare...

Na półkach: , ,

Pod względem treści pozycja bardzo ciekawa, szczególnie dla miłośników i pasjonatów „Marii” Antoniego Malczewskiego oraz czarnego romantyzmu, natomiast jej poziom edytorski pozostawia wiele do życzenia. Nieestetyczny skład (szczególnie ze względu na zdecydowanie zbyt duże wcięcia akapitowe; książka wygląda jak wydrukowana bezpośrednio z pliku Worda), literówki, brak jednolitości w zapisie na przestrzeni publikacji, miejscami językowe niezręczności – wszystko to świadczy o słabej korekcie lub jej braku. Z pewnością nie jest to poziom, jakiego można by się spodziewać po serii wydawanej przez środowisko uniwersyteckie.

Pod względem treści pozycja bardzo ciekawa, szczególnie dla miłośników i pasjonatów „Marii” Antoniego Malczewskiego oraz czarnego romantyzmu, natomiast jej poziom edytorski pozostawia wiele do życzenia. Nieestetyczny skład (szczególnie ze względu na zdecydowanie zbyt duże wcięcia akapitowe; książka wygląda jak wydrukowana bezpośrednio z pliku Worda), literówki, brak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabawny fakt: książka zawiera błąd w spisie treści.

Zabawny fakt: książka zawiera błąd w spisie treści.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od kilku lat nieczęsto zdarza się, żebym czytała książki obyczajowe, można zatem powiedzieć, że wypadłam z tego obiegu. Mimo to mam nadzieję, że nadal jestem w stanie rozpoznać fatalną lekturę niezależnie od gatunku, a tutaj mój radar piszczał dość głośno przy przewracaniu kolejnych stron. Posłanie na karnego jeżyka w postaci wystawienia „Domowi przy Hope Street” niskiej oceny już jest, warto więc dorzucić do suchych liczb uzasadnienie. Zapraszam zatem do subiektywnego zestawienia tego, co tym razem poszło nie tak.

1. Dzieci.
Gromadka pięciorga pociech państwa Sutherlandów nie była żadną wpadką, dzieciaki to oczko w głowie Liz. Kobieta wielokrotnie nadmienia jak bardzo je kocha i jak są dla niej ważne, ale jednocześnie nic o nich nie wie i mało z nimi rozmawia (może poza Jamiem, ale on ma swoje specjalne potrzeby). Potomstwo jej i Jacka to grupa wykreowana bardzo stereotypowo i bezpłciowo, niewiele wnosząca do powieści. Dziewczęta ciągle rozmawiają przez telefon, a w międzyczasie oglądają, mierzą i wymieniają się ciuszkami, Peter zazwyczaj chodzi do swojej dziewczyny i popisuje się przed kumplami, wszyscy głośno słuchają „szalonej młodzieżowej muzyki”, która jednocześnie nie może podobać się matce, przecież dzieci i rodzice nie mogą słuchać i lubić tych samych utworów. Wszyscy najchętniej jedzą hamburgery. W dodatku świetnie się uczą i nie sprawiają żadnych problemów wychowawczych. Nie wiadomo nic o zainteresowaniach czy zdolnościach Petera, ale to nie przeszkadza mu rozmyślać o studiowaniu (czego?) na Harvardzie czy Yale.

2. Jack.
Odejście Jacka, żałoba i wychodzenie na prostą po przeżytej traumie były osią fabularną całego utworu. Niestety, jego śmierć miała miejsce już w drugim rozdziale, po krótkim przedstawieniu postaci. Nie zdążyłam ani trochę związać się z nim przez ten moment od zawiązania akcji do jej punktu kulminacyjnego. Z tego powodu jego odejście nie wywołało we mnie żadnych emocji, nie byłam w stanie wczuć się w sytuację Liz i dzieci. Na (nie)szczęście cała reszta też bardzo szybko pozbierała się po tej traumie, a przynajmniej takie odnosi się wrażenie, ponieważ autorka nie zagłębia się zbytnio w przeżycia Liz, a o dzieciach wspomina naprawdę bardzo mało.

3. Peter.
Liz wielokrotnie wspomina, iż siedemnastoletni Peter bardzo wydoroślał po śmierci ojca, stał się mężczyzną, został głową rodziny, zastąpił rodziciela itp. Ta dojrzałość jednak w niczym się nie przejawia (może to znów wina tego, że autorka wątki dzieciaków porusza bardzo pobieżnie, chociaż najstarsza latorośl Sutherlandów i tak dostała więcej „czasu antenowego” niż inni), nie wspominając już jak bardzo niewłaściwe i niezdrowe jest wymaganie od nastolatka, żeby stał się ojcem dla swojego młodszego rodzeństwa.

4. Jamie.
Babcia uważa go za zakałę rodziny, Liz podkreśla, że jest nieco opóźniony w rozwoju. Czym się to upośledzenie przejawia? Tylko Bóg raczy wiedzieć.

5. Liz.
Och, kobieta idealna. Wykształcona, póki mąż żył to on prowadził najtrudniejsze sprawy, ale kiedy tylko umarł, wszyscy twierdzą, że to ona była z ich dwojga lepszą specjalistką. Urodziła piątkę dzieci (w tym dwukrotnie rodziła maluchy rok po roku), ale jako czterdziestolatka ma doskonałą, szczupłą i kuszącą figurę. Aha, no i jest piękna. Mało śpi, dużo pracuje, po śmierci męża jest w stanie zaoferować swoją pomoc większej liczbie klientów niż przyjmowała wraz z nim. Intensywny tryb życia nie przeszkadza jej w kochaniu dzieci, o których nic nie wie, i spędzaniu z nimi całego wolnego czasu. Kiedy zostawia całą resztę potomstwa, by warować niemal całe dnie i noce przy łóżku kontuzjowanego Petera, jest postrzegana jako niezwykle oddana matka. Taka, jakich niewiele. Przeciwwagą dla tej góry cukru niech będzie spostrzeżenie, że ma skłonności do tłumaczenia i usprawiedliwiania ewidentnie niewłaściwych i okrutnych zachowań swojej matki.

6. Bill.
W jego wieku i z jego doświadczeniem można by spodziewać się po nim pewnej dojrzałości, ale to tylko pobożne życzenie. Po pierwszym weekendzie spędzonym z Liz oświadcza jej, że chce się z nią pobrać po sześciu miesiącach znajomości. W takich sytuacjach (w książkach i życiu) nigdy nie wiem czy się śmiać, czy płakać. Trudno uwierzyć, że Bill nie jest naiwnym nastolatkiem. Fakt, że zakochuje się błyskawicznie i chce związać się z matką pięciorga dzieci, chociaż wielokrotnie zaznacza, iż długotrwałe relacje i stabilizacja nie są dla niego tylko go pogrąża. Jego histeryczna reakcja na zrozumiały gniew dzieci Liz podczas kolacji w Święto Dziękczynienia kolejny raz uwypukliła jego infantylność. Dokonał poważnych deklaracji i wyborów nie przewidując ich skutków i mając pojęcia w co się pakuje. Byłam bardzo szczęśliwa, gdy zerwał z Liz – chyba nigdy dotąd nie zdarzyło mi się tak pragnąć rozstania głównej pary. Do samego końca prosiłam tylko opatrzność, żeby do siebie nie wrócili. Wizyta Billa w domu Sutherlandów na ostatnich stronach „Domu przy Hope Street była ostatnim i ostatecznym błędem, jaki w moich oczach autorka tu popełniła.

Będę w przyszłości bardzo szczęśliwa, jeśli moja opinia choć jednego literackiego smakosza uchroni przed stratą cennego czasu na czytanie tej pozycji.

Jestem już teraz troszkę szczęśliwa, mogąc publicznie dać książce złośliwego prztyczka w nos, w końcu pochwały, zachwyty i peany to nuuuda.

Od kilku lat nieczęsto zdarza się, żebym czytała książki obyczajowe, można zatem powiedzieć, że wypadłam z tego obiegu. Mimo to mam nadzieję, że nadal jestem w stanie rozpoznać fatalną lekturę niezależnie od gatunku, a tutaj mój radar piszczał dość głośno przy przewracaniu kolejnych stron. Posłanie na karnego jeżyka w postaci wystawienia „Domowi przy Hope Street” niskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy zaczynałam czytanie tej wydanej przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą w 1969 roku książki, zastanawiało mnie, jak bardzo okroiła ją cenzura (przeświadczenie, że w Polsce pod jakimkolwiek obcym zwierzchnictwem pisarze zawsze byli w kontrze do władzy zostało mi z doświadczeń zdobytych na lekturach szkolnych). Teraz już wiem, że cenzor płakał, jak czytał. Oczywiście ze wzruszenia. Sporo tu haseł o wolności, równości, walce z panami i stworzeniu cywilizacji, w której każdy być może ma niewiele, ale sam się o to stara i osobiście posiada wszystko, co wypracuje. Jak najbardziej pasuje to do przedstawionej sytuacji, w końcu niczym dziwnym nie są takie marzenia wśród niewolników-powstańców, ale w kontekście czasu powstania utworu są dla mnie zabawnym smaczkiem.

Zaś bardziej na poważnie – język utworu jest dość przyjemny. Brak tu czasem oczywistego oddzielenia wątków (wydarzenia następujące po sobie bezpośrednio czasem są w obrębie rozdziału oddzielone wyraźną przerwą w ciągłości tekstu, a wydarzenia rozgrywające się w zupełnie innych miejscach i przy obecności dwóch różnych grup bohaterów dzieli zaledwie to, że są w osobnych akapitach). Być może nie była to książka, od której nie mogłam się oderwać, ale miała w sobie coś, co ogromnie cenię – choć z pewnością ubogaconą o fikcyjne elementy – wiedzę, w tym przypadku historyczną, dotyczącą powstania Spartakusa, zgrabnie przemyconą w fabule.

Kiedy zaczynałam czytanie tej wydanej przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą w 1969 roku książki, zastanawiało mnie, jak bardzo okroiła ją cenzura (przeświadczenie, że w Polsce pod jakimkolwiek obcym zwierzchnictwem pisarze zawsze byli w kontrze do władzy zostało mi z doświadczeń zdobytych na lekturach szkolnych). Teraz już wiem, że cenzor płakał, jak czytał. Oczywiście ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem szczerze zachwycona.

I choć głównie nie o tym chcę mówić w tej opinii, nie mogę nie wspomnieć jak rozwijającym doświadczeniem było poznanie Ginny, dziewczynki z autyzmem, z perspektywy pierwszej osoby, a także jak przyjemna była ta lektura. Choć wiele tam trudnych, tragicznych miejscami, wydarzeń, książkę czyta się z ogromną łatwością. Lekkość pióra pisarza zdumiewa i sprawia, że pochłonęłam ją nawet nie wiadomo kiedy!

Jednak głównym celem, dla którego piszę tę opinię jest ostrzeżenie dla każdego, kto chce przeczytać tę pozycję.

Uwaga czytelnicy!
Podczas czytania miałam kilka chwil zwątpienia, czasem lekkiej irytacji. Jeśli Wam też się zdarzą – nie rezygnujcie z czytania, nie odkładajcie książki. Nawet jeśli w pewnym momencie dla uspokojenia zaczniecie liczyć. Nawet jeśli będziecie chcieli krzyczeć „Cholera!”. Nawet jeśli po głowie ciągle będą kołatały się „Po co?”, „Jak?”, „Dlaczego, dlaczego, dlaczego?”, a to więcej niż jedno pytanie, więc nikt Wam na nie nie odpowie od razu, nie zrażajcie się. To tylko chwilowe wrażenia wyjaśnione i ustępujące za kilka stron. Nie warto z tego powodu rezygnować z dalszego czytania i stracić szansy na poznanie wyjątkowej historii.

Jestem szczerze zachwycona.

I choć głównie nie o tym chcę mówić w tej opinii, nie mogę nie wspomnieć jak rozwijającym doświadczeniem było poznanie Ginny, dziewczynki z autyzmem, z perspektywy pierwszej osoby, a także jak przyjemna była ta lektura. Choć wiele tam trudnych, tragicznych miejscami, wydarzeń, książkę czyta się z ogromną łatwością. Lekkość pióra pisarza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem głęboko rozczarowana tą pozycją. Miałam nadzieję na słodki, uroczy romans, dostałam historię, która w serce bodła nielogicznością.

Jednym z najważniejszych (i koncertowo zepsutych) wątków w książce jest trauma głównej bohaterki. Powoduje ona, że dziewczyna źle znosi dotyk każdego poza mamą, bratem i chłopakiem, który zakradał się do niej przez okno. Choć kwestia ta utrudnia życie bohaterki od dzieciństwa, nigdy nie została rozwiązana z pomocą specjalisty. Aż do chwili, kiedy nagle, nagle wśród pokazu padły słowa „Kocham Cię, Liam.”. Bo oto ten cudowny chłopak, nieznanym sposobem, wyleczył swoją ukochaną w tydzień! Osobiście jednak wysnułam teorię, że to wszystko za sprawą terapeutyczno-atletycznej klaty (to chyba jakiś rodzaj dyskryminacji, jeśli w takich książkach pojawiają się tylko chłopcy z idealnymi sylwetkami!), którą bohaterka gładziła z oddaniem i nabożną czcią. Klata, która leczy!

Uważam też, że sam romans dotarł do punktu kulminacyjnego za szybko, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że główna bohaterka powinna źle reagować na dotyk, jeszcze gorzej na dotyk podszyty erotyzmem. Tymczasem nic bardziej mylnego, bo nasza główna pokrzywdzona w pewnym momencie rozmyśla: „Przypuszczam, że było mu ciężko czekać na seks cały tydzień...”.

Jak widać zatem, mimo wszystko Amber nie była zbyt trudna do zdobycia, jednak w porównaniu do swoich znajomych ze szkoły jest niczym prawdziwa żelazna dziewica! Dzieje się tak, ponieważ kreacja bohaterów jest bardzo płytka. Jake i Liam są, w zamyśle autorki, po prostu idealni, a wszystkie (naprawdę wszystkie) dziewczyny z ich szkoły chodzą tam wyłącznie po to, aby jak rój bezlitosnych robaczków obsiadać po kolei każdego przystojnego chłopaka, nakłaniając go, by się z nimi przespał. Szkoła jak dom publiczny – tego jeszcze nie było.

Nie mogę też pominąć jednego dużego zastrzeżenia do książkowych „w zamyśle ideałów”, bo powielają niepokojącą tendencję w literaturze romansowej. Mianowicie od kiedy mężczyzna, który uważa przemoc za świetny sposób na rozwiązanie (albo może nawet pozbycie się) problemów jest pociągający, zachwycający i uznawany za najlepszy możliwy model…?

I na koniec jeszcze jeden, techniczny minus. Nie należy po tej książce spodziewać się magicznej poetyckości. Opisy sprowadzają się tylko do tego, co założyli na siebie bohaterowie i co czuli podczas swych niesamowicie nieziemskich pocałunków, a autorka stchórzyła i wycofała się w kluczowym momencie.

Wybrednym oraz tym, którzy przeczytali już kilka naprawdę pięknych romansów nie polecam, w trosce i z szacunku do czasu, którego czytelnik nigdy nie ma wystarczająco dużo.

Jestem głęboko rozczarowana tą pozycją. Miałam nadzieję na słodki, uroczy romans, dostałam historię, która w serce bodła nielogicznością.

Jednym z najważniejszych (i koncertowo zepsutych) wątków w książce jest trauma głównej bohaterki. Powoduje ona, że dziewczyna źle znosi dotyk każdego poza mamą, bratem i chłopakiem, który zakradał się do niej przez okno. Choć kwestia ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Kształt demona” nie jest książka długą, zatem i opinii nie należy niepotrzebnie rozwlekać.

Choć jestem pod wrażeniem odwagi i telnetu młodej autorki, nie zostałam urzeczona tą historią. Złożyły się na to drobniejsze problemy takie jak irytująca główna bohaterka oraz bardzo nieśmiały, nierozwinięty i ubrany w niewłaściwe słowa wątek miłosny, a także jedna, w moim odczuciu, niewybaczalna kwestia – cała książka zdaje się być fan fiction, gdzie autorka samą siebie pod postacią kilkunastoletniej, notabene, pisarki Jessiki włącza do akcji w swym wymarzonym, pełnym wampirów, czarownic i łowów, wykreowanym w poprzedniej książce, świecie. A ze względu na moje przykre doświadczenia, tego typu utwory omijam szerokim łukiem i jestem przeciwna wydawaniu ich na papierze.

Polecam młodym czytelnikom, którzy darzą opowiadania fanowskie sympatią i chcą się przekonać, jak utalentowani mogą być ich rówieśnicy. Odradzam wytrawnym czytelnikom, gdyż przypuszczalnie nie znajdą tu nic wyrazistego. Brak pieprzu czy słodyczy, rzec można: bezsmak pozostał.

„Kształt demona” nie jest książka długą, zatem i opinii nie należy niepotrzebnie rozwlekać.

Choć jestem pod wrażeniem odwagi i telnetu młodej autorki, nie zostałam urzeczona tą historią. Złożyły się na to drobniejsze problemy takie jak irytująca główna bohaterka oraz bardzo nieśmiały, nierozwinięty i ubrany w niewłaściwe słowa wątek miłosny, a także jedna, w moim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bracia i siostry czytelnicy, szanowni recenzenci, przygodni przeglądacze opinii, przybyłam tu, by uratować pierwszy tom „Kronik Ellie” od złej sławy nużącej lektury!

W pewnym sensie, „Kroniki…” bronią się same. Bardzo mocny początek, przystępny język, moi ulubieni bohaterowie – Homer i Gavin – zaczęli odgrywać w utworze bardziej znaczącą rolę, a ja nie zaznałam nudy, ponieważ nareszcie miałam do czynienia z problemami innymi niż przeżycie w okupowanym kraju, bo ten jeden zdążyłam dobrze poznać w poprzednich siedmiu książkach.

Dla równowagi, w książce nie do końca spodobał mi się wspomniany wstrząsający początek, ponieważ ogromnie zasmuciło mnie to, co się wtedy stało i zdecydowanie nie chciałabym tego dla kogoś, kto właśnie otrząsa się z tragicznych przeżyć wojennych. Mimo wszystko mam świadomość, że bez tego nie byłoby sensu w kontynuacji JUTRA. Niezbyt przypadło mi do gustu również rozdzielenie paczki bohaterów, które spowodowało, że zdecydowanie mniej tam Lee, Fiony i Kevina, z czego ten ostatni został potraktowany najbardziej po macoszemu. Szkoda, bo według mnie to ciekawa, wciąż niezgłębiona postać.

Lecz to, co wymieniam powyżej nie jest powodem, który kazał mi napisać tę opinię. Ale zanim przejdę do clou, poprzedzić je należy krótkim wstępem.

Otóż najbardziej w książkach lubię, że czasem czytając zwykłą powieść fabularną, epikę (która przecież przede wszystkim ma zapewnić rozrywkę dla umysłu, oderwanie od rzeczywistości, przeżycie wyjątkowych emocji), mogę dowiedzieć się czegoś nowego, prawdziwej ciekawostki, wcale nie musząc sięgać po, dla mnie, zazwyczaj trudną w odbiorze literaturę naukową czy popularnonaukową. Bardzo dobrze jest, kiedy książka uczy, wspaniale, gdy uczy czegoś przydatnego, niesamowicie – gdy wzbogaca wiedzę w temacie, który tak naprawdę nie jest ściśle związany z tym, o czym opowiada.

Przechodząc do meritum: coś takiego spotkać można w „Kronikach Ellie”, co jest dla mnie naprawdę gigantycznym plusem. Oczywiście rozumiem, że czytelnikom przyzwyczajonym do szaleńczego tempa akcji i wielkich wybuchów może się nie spodobać opis tego, co należy zrobić, aby pomóc cielącej się krowie, ale ja z największą ciekawością śledziłam właśnie tego typu fragmenty. Być może bierze się to stąd, że niecierpliwie czekałam na odrobinę spokoju w życiu bohaterów, a w momencie, kiedy Ellie dowiedziała się o końcu wojny, triumfalnie uniosłam ręce w górę (naprawdę!). Bo ile można żyć skradając się, w ciągłym strachu i z widmem śmierci nad sobą…? A być może bierze się to z głodu każdej, nawet tej specyficznej wiedzy, która dla zwykłego australijskiego farmera i jego rodziny jest oczywista, gdyż od lat przekazywana z pokolenia na pokolenie w sposób bardzo naturalny i prezentowana na żywych przykładach. Zaś do kogoś innego, mieszczucha jak ja, nigdy by nie dotarła, gdyby nie ta książka.

Właśnie za to poszerzenie moich horyzontów cenię ją ogromnie.

Bracia i siostry czytelnicy, szanowni recenzenci, przygodni przeglądacze opinii, przybyłam tu, by uratować pierwszy tom „Kronik Ellie” od złej sławy nużącej lektury!

W pewnym sensie, „Kroniki…” bronią się same. Bardzo mocny początek, przystępny język, moi ulubieni bohaterowie – Homer i Gavin – zaczęli odgrywać w utworze bardziej znaczącą rolę, a ja nie zaznałam nudy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W życiu podobno najtrudniejsze są początki. Odczuwam to nawet teraz, pisząc tę opinię. Jednak w przypadku książki „Ta dziewczyna” Colleen Hoover, kończącej trylogię Pułapka Uczuć, to zakończenia mogą okazać się dla czytelnika najcięższe, choć wcale nie dlatego, że trzeba pożegnać ulubionych bohaterów…

Dlaczego zatem nie podobał mi się tom kończący serię o miłości silniejszej, niż przeciwności?

Po pierwsze – tak zwany odgrzewany kotlet. Poprzednie dwa tomy czytałam już jakiś czas temu i wspominam je dobrze, choć nie były to książki, które zmieniły moje życie. Po prostu miło było poznać uroczą, zakończoną happy endem, historię miłości Layken i Willa. Tom trzeci zaś w 98-99% składa się z wydarzeń, które już dobrze znamy, lecz przedstawionych z nowej perspektywy – oczami Willa. I o ile samo w sobie nie jest to złym pomysłem (choć nie wyjątkowym, gdyż spotkać się można z tym u kilku innych autorek powieści młodzieżowych), to staje się nim w momencie, gdy nie wnosi nic nowego do akcji. Pod tym względem uważam „Tę dziewczynę” za książkę całkiem zbędną, ponieważ jak na lekarstwo mamy tam informacji o teraźniejszości bohaterów, a jeszcze mniej wspomnień z wydarzeń, których jeszcze nie znałam z poprzednich tomów.

Po drugie – kwestia perspektywy. Z ogromnym zaciekawieniem podchodzę zarówno do książek od początku napisanych, jak i, wzorem tej, przepisanych na męską perspektywę. Chyba przygodą życia byłoby dla mnie na jakiś czas znaleźć się w głowie mężczyzny, lecz ja i autorka możemy się tylko domyślać, jak tam jest. Może to kwestia różnicy wyobrażeń, ale według mnie pani Hoover niezbyt dobrze sobie poradziła i stworzyła, zamiast faceta z krwi i kości, kobietę o aparycji maczo i imieniu Will. Delikatny, wciąż myśli o uczuciach i tym, jak by chciał całować ukochaną lub być częścią jej ciała, tylko dlatego, że będąc kawałkiem Lake mógłby cały czas dotykać Lake (sic!). Jednocześnie przez całą książkę ani razu nie przychodzi mu do głowy myśl o tym, jak namiętnie mógłby kochać się z miłością swojego życia, co jest dość nienaturalne biorąc pod uwagę, że ów główny męski bohater nie jest już małym chłopcem przeżywającym pierwszą przedszkolną platoniczną miłość.

Ponadto, mam wrażenie, że o męskości Willa świadczyć (lub, według mnie, ratować ją – nieudolnie) miały jego małe napady agresji, kiedy we wściekłości uderzał bądź kopał różne przedmioty. To tak naprawdę szczegół, ale zapadł mi w pamięć, robiąc bardzo złe wrażenie, ponieważ osobiście przywiązuję dużą wagę do takich zachowań, jako że oznaczają dla mnie brak dojrzałości i powiązany z nim brak umiejętności panowania nad gniewem. Stanowi to dużą rysę na obrazie postaci, którą w zamyśle czytelnicy powinni pokochać (lub chociaż polubić!) tak, jak główna bohaterka.

Nie mogę jednak powiedzieć, że nic mi się w tej książce nie spodobało. Ciesze się ze szczęśliwego zakończenia trudnej z początku historii, a epilog to najsłodszy miód na moje miękkie serce.

W życiu podobno najtrudniejsze są początki. Odczuwam to nawet teraz, pisząc tę opinię. Jednak w przypadku książki „Ta dziewczyna” Colleen Hoover, kończącej trylogię Pułapka Uczuć, to zakończenia mogą okazać się dla czytelnika najcięższe, choć wcale nie dlatego, że trzeba pożegnać ulubionych bohaterów…

Dlaczego zatem nie podobał mi się tom kończący serię o miłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ju z od pierwszych stron autor „wkręca” nas w akcję, a to za sprawa małej zemsty pana Hidalfa na... własnym synu. Matt z trudem podnosi rzuconą mu rękawicę, a pani Hidalf próbuje ratować sytuację.

Prawie w tym samym czasie przerażające wydarzenie na polanie adeptów skłania do rzucenia Klątwy Cierni na Akademię Elity.

Czy Mattowi uda się rozwikłać zagadkę, obejść Klątwę Cierni, a do tego zniweczyć podstępne plany swego ojca?

Ju z od pierwszych stron autor „wkręca” nas w akcję, a to za sprawa małej zemsty pana Hidalfa na... własnym synu. Matt z trudem podnosi rzuconą mu rękawicę, a pani Hidalf próbuje ratować sytuację.

Prawie w tym samym czasie przerażające wydarzenie na polanie adeptów skłania do rzucenia Klątwy Cierni na Akademię Elity.

Czy Mattowi uda się rozwikłać zagadkę, obejść Klątwę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatni tom przygód młodocianego geniusza - czyli troszkę refleksji. Tym razem refleksja na temat bohaterów książki, w szczególe rodzinki tytułowego bohatera.

Hidalfowie. Z pozoru rodzina taka jak wszystkie stereotypowe bogate rodzinki. Mają swoje dziwactwa i obyczaje, ale nadal wyglądają na normalną rodzinę. Jeśli jednak zagłębić się w to i ocenić ich od wewnątrz, przeżylibyśmy niemałe zaskoczenie.

Ile razy zdarza się, że jeśli mamy więcej niż dwójkę dzieci, mylimy ich imiona? Zapobiegawczy pan Hidalf, posiadający czworo dzieci (troje płci żeńskiej i jedno płci męskiej), nadał wszystkim swym córkom imię Julita. Sprytnie.

Zazwyczaj ojca uważa się za głowę rodziny, ponieważ do niego respekt mają dzieci i żona. Wyżej wspomniany Rigor Hidalf, to raczej nie jest wzór do naśladowania. Gubi swoje peruki, jest surowy, chociaż tak wysoko stawia honor całego rodu, że jest gotowy oszukiwać i pomóc synowi w knuciu spisku...

Pan Hidalf uważa się za mózg rodu Hidalfów, a prawdziwą szarą eminencją jest jednak pani Hidalf. Jak dobrze, że istnieje w tej rodzinie choć jedna osoba, która przejmuje stery, kiedy „głowa rodziny” zawodzi, a jednocześnie czuwa, by rodzina zawsze funkcjonowała w granicach szeroko pojętej normalności.

Na koniec największa sława i czarna owca w rodzinie. Matt Hidalf. Najmłodsza latorośl trzymająca wszystkich w szachu, śledząca swą najstarszą siostrę, wyczulona na wszystkie małe grzeszki dwóch pozostałych, wiedząca o wszystkich przestępstwach podatkowych ojca i potrafiąca te wiedzę wykorzystać...

Ostatni tom przygód młodocianego geniusza - czyli troszkę refleksji. Tym razem refleksja na temat bohaterów książki, w szczególe rodzinki tytułowego bohatera.

Hidalfowie. Z pozoru rodzina taka jak wszystkie stereotypowe bogate rodzinki. Mają swoje dziwactwa i obyczaje, ale nadal wyglądają na normalną rodzinę. Jeśli jednak zagłębić się w to i ocenić ich od wewnątrz,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wzruszająca, przyciągająca, elektryzująca, wyjątkowa, romantyczna. Już nie pamiętam książki, która wywoływała we mnie taką burze emocji jak ta.

Naprawdę niewiele jest książek, które przedstawiałyby tak wiarygodną historię. Callie i Kayden są, jak na bohaterów książkowych niezwykle prawdziwi.

Historia ma mocny początek, raczej statyczny środek i druzgoczący, nieprzewidywalny koniec. Nie daje mi spokoju, gdzieś ciągle uwiera i gryzie... „Przypadki Kaydena i Callie” to nie typowe love story z happy endem. Nie ma tam „i żyli długi i szczęśliwie”, choć nikt nie zasługiwał na to tak, jak tytułowa para. Jak widać, autorka posiada tę magiczną umiejętność zaskakiwania czytelników, zarówno tych z mniejszym, jak i większym rozeznaniem w literaturze.

Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że autorka na „Przypadkach...” nie poprzestanie. Obawiam się tylko, czy w części drugiej utrzyma wysoki poziom, jaki zaserwowała nam w tej pierwszej...

Mimo wszystko kontynuacja z pewnością wpadnie w moje rączki.

Wzruszająca, przyciągająca, elektryzująca, wyjątkowa, romantyczna. Już nie pamiętam książki, która wywoływała we mnie taką burze emocji jak ta.

Naprawdę niewiele jest książek, które przedstawiałyby tak wiarygodną historię. Callie i Kayden są, jak na bohaterów książkowych niezwykle prawdziwi.

Historia ma mocny początek, raczej statyczny środek i druzgoczący,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Matt Hidalf. Arogancki, pewny siebie, pomysłowy. Nie ma dla niego rzeczy nie do zrobienia. Potrafi umrzeć na cztery minuty, targować się z Bezzębną Staruchą, obudzić się z kilkuletniego snu w kilka miesięcy, a także oszukać wszystkich, którzy już spisali go na straty.

Jeśli do tej pory czegoś w Akademii Elity jeszcze nie było, Matt Hidalf jest zobowiązany zmienić ten fakt.

Matt Hidalf. Arogancki, pewny siebie, pomysłowy. Nie ma dla niego rzeczy nie do zrobienia. Potrafi umrzeć na cztery minuty, targować się z Bezzębną Staruchą, obudzić się z kilkuletniego snu w kilka miesięcy, a także oszukać wszystkich, którzy już spisali go na straty.

Jeśli do tej pory czegoś w Akademii Elity jeszcze nie było, Matt Hidalf jest zobowiązany zmienić ten fakt.

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak moje kochane panie bibliotekarki dobrze znają mnie i mój gust...:)

Serii o Mattcie Hidalfie od razu postawiłam wysoką poprzeczkę, bo jeśli to następca Harry'ego Pottera, to musi to być na poziomie.

Czy to następca Harry'ego? Nie powiedziałabym, poznałam wielu różnych bohaterów książkowych noszących to miano. Niezaprzeczalnie, były to warte uwagi książki fantastyczne, ale przyrównywanie wszystkich dobrych powieści z tego gatunku do Pottera zaczyna mnie męczyć...

Kiedyś wpadł mi w oko fragment tekstu mówiącego ze w powieści występuje dużo elementów zaczerpniętych z powieści J.K. Rowling. Nieprawda. Przynajmniej ja sama takowych nie wyśledziłam. Autor miał kilka naprawdę świetnych oryginalnych pomysłów!

Jak na razie Hidalf nie zawodzi. Czekam na ciąg dalszy.

Jak moje kochane panie bibliotekarki dobrze znają mnie i mój gust...:)

Serii o Mattcie Hidalfie od razu postawiłam wysoką poprzeczkę, bo jeśli to następca Harry'ego Pottera, to musi to być na poziomie.

Czy to następca Harry'ego? Nie powiedziałabym, poznałam wielu różnych bohaterów książkowych noszących to miano. Niezaprzeczalnie, były to warte uwagi książki fantastyczne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsza lektura w pierwszej klasie gimnazjum - swoisty kamień milowy.

No właśnie, lektura. Nie znam osoby, która skacze z radości na myśl o lekturach szkolnych. Nawet ja, potworek książkożerny, który kiedy się nudzi potrafi czytać nawet podręcznik od matematyki nie zawsze jestem pozytywnie nastawiona do lektur.

Bo nudne.
Bo poprawne.
Bo prezentują jedynie ideały i szlachetność.
Bo mają przede wszystkim uczyć...

Patrząc jednak na „Antygonę” rzeczywiście było czasem nudno, poprawnie, szlachetnie i wzorcowo oraz pouczająco. I język był trudny, i bohaterowie byli trudni, ponieważ najlepiej wychodziło im umieranie. Dodatkowo dla mnie było w tym mało naturalności. Nie mówię tu o akcji książki, ona była ciekawa, ale fakt, że mamy (z początku) zwykły dzień, a wszyscy mówią do siebie czasem wierszem, czasem pieśnią...(dlatego nie lubię musicali, bo kto normalny zrywa się nagle i zaczyna śpiewać i tańczyć w idealnej synchronizacji ze wszystkimi, którzy akurat są w pobliżu?)

Jednak tym, co uwiodło mnie w „Antygonie” jest to, że żeby cokolwiek zrozumieć, trzeba uważnie czytać tekst, najlepiej kilka razy, trzeba się nad nim skupić, żeby wszystko przyswoić.

To zdecydowało, że czas poświęcony tej książce nie do końca był czasem straconym.

Pierwsza lektura w pierwszej klasie gimnazjum - swoisty kamień milowy.

No właśnie, lektura. Nie znam osoby, która skacze z radości na myśl o lekturach szkolnych. Nawet ja, potworek książkożerny, który kiedy się nudzi potrafi czytać nawet podręcznik od matematyki nie zawsze jestem pozytywnie nastawiona do lektur.

Bo nudne.
Bo poprawne.
Bo prezentują jedynie ideały i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ocena, która wyraża więcej niż tysiąc słów i zarazem świetnie pasuje do tej książki. 2/10.

Wartości, które czytelnikowi przekazuje (chociaż lepszym określeniem byłoby „usiłuje przekazać”) ta pozycja z pewnością docenią dorośli, a mozoł i trud, jaki sprawia brnięcie poprzez kolejne strony tej cieniutkiej książeczki sprawiają, że idealnie pasowałaby do kanonu lektur szkolnych. Bo grunt to wartości, nie przyjemność z czytania, w wielu przypadkach.

Akcja książki toczy się ociężale i od razu przychodzi mi do głowy porównanie do słonia. Nie użyję go jednak, słonie wbrew pozorom potrafią być rącze! Lepszym wyborem będzie porównanie jej do ukwiału, ukwiały poruszają się z (zawrotną) prędkością około 2 centymetrów na godzinę - ot, ciekawostka, element dydaktyczny (zapewne ciekawszy niż te zawarte w „Dniu kolibra”)! A dialogi zaś w niewielkim tylko stopniu ustępują reszcie tekstu nudnego jak mecz golfa czy rozgrywka szachowa (oczywiście nie obrażając golfistów i szachistów! Podziwiam Was, po prostu te sporty wychodzą poza moje kompetencje). Przecież to nic, że są tak chaotycznie skonstruowane, że można się było w nich naprawdę zgubić. To nic, że pędziły na złamanie karku. To nic! Pewnie w dobrzej wierze, by nieco przyspieszyć akcję.


Ale wszyscy wiedzą, co jest wybrukowane dobrymi chęciami, prawda?

Ocena, która wyraża więcej niż tysiąc słów i zarazem świetnie pasuje do tej książki. 2/10.

Wartości, które czytelnikowi przekazuje (chociaż lepszym określeniem byłoby „usiłuje przekazać”) ta pozycja z pewnością docenią dorośli, a mozoł i trud, jaki sprawia brnięcie poprzez kolejne strony tej cieniutkiej książeczki sprawiają, że idealnie pasowałaby do kanonu lektur...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść o poszukiwaniu siebie, swojego własnego „JA”.
Powieść o dziewięcio-, no prawie dziesięcioletnim Kaju, chłopcu, który zmuszony jest odnaleźć się w Singapurze, miejscu tak różnym od jego rodzinnej Polski.
Powieść o zawiłej kulturze krajów azjatyckich i o mieszance całkiem różnych religii, które wbrew pozorom mają ze sobą coś wspólnego...
W zrozumieniu tego fascynującego świata pomaga Kajowi sympatyczne rodzeństwo, które niczym kameleony potrafi się wpasować w każdą religię i sprawić, ze Singapur nie będzie dla chłopca zagadką.

Powieść o poszukiwaniu siebie, swojego własnego „JA”.
Powieść o dziewięcio-, no prawie dziesięcioletnim Kaju, chłopcu, który zmuszony jest odnaleźć się w Singapurze, miejscu tak różnym od jego rodzinnej Polski.
Powieść o zawiłej kulturze krajów azjatyckich i o mieszance całkiem różnych religii, które wbrew pozorom mają ze sobą coś wspólnego...
W zrozumieniu tego...

więcej Pokaż mimo to