Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Mniej więcej dwa lata temu oglądałam w szkole film "Szkoła Uczuć" (na którym beczałam jak głupia). Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że jest to ekranizacja powieści Sparksa. Informację tę znalazłam dopiero buszując po internecie w pewne leniwe popołudnie. Nie mogłam zrobić nic innego, jak zamówić sobie jeden egzemplarz. Przecież każda nowa książeczka tak ładnie wygląda na półce ^^


Tak jak przy "Harry'm Potterze", tak i teraz złamałam zasadę "Najpierw książka, później film", dlatego pozbawiłam się niewątpliwej przyjemności zaskoczenia w najważniejszym momencie. Prawdopodobnie również dlatego zakończenie nie wywołało u mnie efektu WOW. Czymś nowym okazał się prolog, w którym poznajemy Landona jako pięćdziesięcio sześcio latka, a nie pełnego wigoru nastolatka. Stateczny mężczyzna przechadza się po swoim miasteczku i zabiera nas w wzruszającą podróż do czasów licealnych...


Jaki jest siedemnastoletni Landon? Na pewno skrzywdzony przez los, a w szczególności przez ojca. Czasem miałam wrażenie, że próbuje się po prostu popisać przed znajomymi, pokazać, że jest, zaistnieć. Jednak kartka po kartce, storna po stronie, a zagubiony nastolatek zaczął pokazywać się z innej strony. Stał się czuły, opiekuńczy, bardziej otwarty na potrzeby innych. Niestety "Jesienna Miłość" jest bardzo cieniutką książeczką i 220 stron nie wystarczyło aby dokładnie poznać któregokolwiek z głównych bohaterów, nie mówiąc już o bohaterach drugoplanowych.


Drugą z lepiej wykreowanych postaci była urocza Jamie. Córka pastora, zaczytująca się w Biblii, chodząca świętość. Cały swój wolny czas poświęcała innym; odwiedzała dom dziecka, pomagała starszym osobom... ogólnie lubiana przez całe miasteczko, ale nieakceptowana przez swoją klasę. Tutaj informacje o niej się kończą (przynajmniej te, które mogę zdradzić), a szkoda. Wieeelki minus dla Sparksa. Jeżeli jesteśmy już przy minusach, to nie mogę nie wspomnieć o zbyt szybko toczącej się akcji zwłaszcza w ostatnich rozdziałach. Urywane teksty, krótkie opisy... może i czyta się to szybko, ale na pewno nie wprowadza w klimat i wnosi do powieści chaos.


Przechodząc do samej historii miłosnej... hmm... jak już wspominałam wyżej, wszystko toczyło się stanowczo za szybko, przez co nie zdążyłam dostatecznie zagłębić się w ten wspaniały romans. Mimo tego poczułam małe ukłucie żalu, kiedy zbliżałam się do końca. Chciałam innego zakończenia, chciałam poznać dalsze losy bohaterów, chciałam odczarować film... Nie mogę powiedzieć, że moje serce pękło, ale na pewno nie pozostało takie samo, pozostała na nim rysa, zawód. Chyba będę musiała przyzwyczaić się do takiego obrotu spraw przy następnych powieściach Sparksa. Na szczególną uwagę zasługuje ostatni rozdział, kiedy powracamy do pięćdziesięcioletniego Landona. Zakończenie dużo lepsze niż filmowe ;)


Podsumowując wszystkie pięć akapitów, mile spędziłam wieczór przy powieści, a właściwie nowelce, bo to lepsze określenie. Nawet nie zauważyłam kiedy dobrnęłam do końca. Bohaterowie może i nie zdradzają zbyt wiele swoich cech i emocji, ale zyskują sympatię czytelnika. Polecam osobom, które chcą na chwilę oderwać się od rzeczywistości lub szukają książki na odblokowanie po książkowym kacu.

zaczarowana-me.blogspot.com

Mniej więcej dwa lata temu oglądałam w szkole film "Szkoła Uczuć" (na którym beczałam jak głupia). Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że jest to ekranizacja powieści Sparksa. Informację tę znalazłam dopiero buszując po internecie w pewne leniwe popołudnie. Nie mogłam zrobić nic innego, jak zamówić sobie jeden egzemplarz. Przecież każda nowa książeczka tak ładnie wygląda na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Wypowiedz jej imię" kupiłam już jakiś (bardzo długi i nie do określenia) czas temu. Książka spokojnie stała sobie na mojej półeczce i czekała na moment, w którym poczuję się na tyle pewna siebie, że dam radę przeczytać ją bez nocnych koszmarów. I w końcu nadszedł ten dzień! Jak to mówią? Nie taki diabeł straszny...? W stu procentach zgadzam się z tym powiedzeniem. Na początku trzęsłam portkami, a po kilku dalszych rozdziałach cały strach mnie opuścił.


Może na początku trochę o bohaterach. Tych znaczących dla akcji nie było wiele, przynajmniej w moim odczuciu. Najważniejsza z nich, główna bohaterka Bobbie, przypadła mi do gustu. Jako jedna z niewielu (mówię tutaj oczywiście o bohaterkach ze wszystkich przeczytanych przeze mnie książek) nie traciła głowy, zawsze w głowie miała jakiś plan. W trakcie czytania trochę się z nią utożsamiłam. Dziewczyna unikająca "tych popularnych", w głowie zawsze miała pomysł na opowiadanie, cicha i spokojna, zawsze na uboczu, przeżywająca swoje pierwsze uniesienia miłosne... i jak tu nie polubić takiego książkowego charakteru? Dla mnie bohaterka idealna. Niektórzy autorzy mogliby uczyć się od Dawson'a.


Drugi w kolejności "wagi w akcji" znalazł się Caine. A czym zawinił ten uroczy młodzieniec? Był zbyt uroczy. O ile w mrocznym wątku Mary nie grał pierwszych (ani drugich) skrzypiec, to w pojawiającym się wątku miłosnym nieźle namieszał. W końcu, nie ma nic gorszego od dwóch dziewczyn rywalizujących o jednego chłopaka. Dla ścisłości, to nie był jakiś tam pierwszy lepszy chłopak. Troskliwy, opiekuńczy, nie zostawił Bobbie samej ze wszystkimi problemami... po prostu był, a to najlepsze co mógł zrobić.


Naya jest ostatnią z trójki odważnych... chociaż po dłuższym namyśle, raczej bym jej tak nie nazwała. Jako jedyna jakoś nie skradła mojego serca (a ostatnio bardzo o to łatwo). Strasznie się nad sobą użalała. Nie potrafiła zebrać się na tyle, żeby stać się chociaż trochę pożyteczną. Przecież lepiej jest leżeć i pachnieć, zamiast ratować swój tyłek! Do tej dziewczyny nie przekonałam się przez cały czas trwania fabuły.


W książce Dawson'a pojawiły się również Saide i Bridget, drugoplanowe bohaterki, które miały swój wkład w całym tym zamieszaniu. Najpierw Saide, od której tak na prawdę wszystko się zaczęło. Halloween'owa noc z opowieściami o duchach. Norma u nastolatków. Szkoda tylko, że nie wiedział jak to się skończy, i dla niej, i dla jej znajomych. Głupia dziewuch podpuściła naszych bohaterów, żeby poszli do łazienki wywołać Krwawą Mary (tu się muszę przyznać, że po tej książce też chciałam to zrobić :D nawet zaciągnęłam kumpele do damskiej łazienki w szkole, ale wyszły z niej szybciej, niż do niej weszły). Pomysł godny damy.
Mniej więcej w połowie książki pojawia się Bridget, dziewczyna, która trzynaście lat temu przechodziła przez to samo piekło, z którym muszą zmierzyć się teraz Bobbie, Caine i Naya.


Sam pomysł na powieść bardzo mnie zaintrygował (chyba też dla tego, że nie czytałam jeszcze nigdy tego gatunku). Duch, tajemnica za tajemnicą, coraz krótszy czas na rozwiązanie zagadki... po prostu odlot! W niektórych momentach się bałam, w niektórych musiałam przypominać sobie, że to nie ja jestem główną bohaterką i to nie ja ma problemy z obłąkaną duszą. Nie wiem, co Dawson ze mną zrobił, ale czułam się jak zaczarowana podczas lektury (takie małe nawiązanie do tytułu bloga). Nie ukrywam jednak, że zakończenie troszeczkę mnie rozczarowało. Spodziewałam się mocnego ostatniego rozdziału i epilogu-petardy. Zamiast tego dostałam mały zabezpieczony granat. Taki mały zauważalny minusik.


Jeżeli wydaje się Wam, że horror w żaden sposób nie może zmusić Nas do przemyśleń nad własnym życiem, to jesteście w błędzie. Nie skończyłam jeszcze czytać książki, a w głowie już zapaliła mi się lampka i wielki neonowy napis "A TY CO BYŚ ZROBIŁA, GDYBYŚ MIAŁA TYLKO PIĘĆ DNI?". Może to i głupie, ale po ostatnim roku dość często nachodzą mnie takie myśli. Taka myśl przyszła wieczorem, najlepszy czas na myślenie. I co udało mi się wymyślić przez noc? Że te ostatnie pięć dni chciałabym spędzić z osobami, które są dla mnie ważne i przez cały następny dzień starałam się im to okazać. Jeżeli macie chwilkę czasu, gorąco polecam "Wypowiedz jej imię". Może uda się Wam znaleźć tam ukryty przekaz autora. Mi się udało. Moje małe Carpe diem...

zaczarowana-me.blogspot.com

"Wypowiedz jej imię" kupiłam już jakiś (bardzo długi i nie do określenia) czas temu. Książka spokojnie stała sobie na mojej półeczce i czekała na moment, w którym poczuję się na tyle pewna siebie, że dam radę przeczytać ją bez nocnych koszmarów. I w końcu nadszedł ten dzień! Jak to mówią? Nie taki diabeł straszny...? W stu procentach zgadzam się z tym powiedzeniem. Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Świetne!", "Cudowne!", "Po prostu genialne!"... mniej więcej te epitety pojawiają się w większości recenzji i na pierwszych stronach książki, gdzie recenzentki wyrażały swoje opinie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta książka jest do bani. Wiem, że po tym poście mogę pożegnać się z rosnącą liczbą obserwatorów i komentarzy, ale cóż, w końcu po to mam bloga, aby dzielić się z odczuciami po lekturze.


Zacznijmy może od głównej bohaterki. Zwykła nastolatka, która planuje wybrać się podczas przerwy wiosennej w góry razem ze swoją przyjaciółką. Jak dla mnie była tylko pustą lalą, która czekała, aż tatuś albo brat zrobią wszystko za nią. Do tego upierdliwie czepiająca się jednej jedynej myśli, swojego byłego i jednocześnie brata swojej przyjaciółki, Calvina. Od pierwszego rozdziału nie myślała o niczym, a raczej o nikim innym, tylko o nim, tym samym denerwując mnie niemiłosiernie. Wmawiałam sobie, że Becca może w trakcie pisania dopracowała trochę jej charakter i nie będzie jednak tak źle. W pewnym sensie, miałam rację. Fitzpatrick faktycznie poświęciła Britt trochę uwagi. Niestety jakoś nie wybrnęła z tego z twarzą. Mniej więcej w połowie książki z rozpieszczonej gówniary zrobiła się pyskata i niezdecydowana (tak, niezdecydowana, ale w końcu czego lepszego można było się spodziewać?) małolata. "Calvin czy Mason?" "Clavin" "Nie, jednak Mason" i tak w kółko! Zwariować można przy czytaniu. Przez te ciągłe rozdwojenia jaźni (albo poćwiartowanie serca, jedno z dwóch) wymyśliłam powolną i bolesną śmierć dla naszej ukochanej Britt i gdyby nie to, że później starałam się ignorować wszystkie jej dziecinne zachowania, zrobiłabym to z zimną krwią.


Tu pojawia się nam następna postać, czyli Calvin. O nim jakoś nie będę się rozpisywać, bo a) nie był ciekawym charakterem b) był bardzo przewidywalną postacią c) wystarczy, że przez około 330 stron Britt nie przestawała o nim mówić. A więc, starszy brat Korbie, były chłopak Britt, facet z ogromnym ego... nic więcej (a zwłaszcza miłego) nie przychodzi mi do głowy. Pod koniec powieści pokazał swoje prawdziwe oblicze (chociaż podejrzewałam, że właśnie tak to się skończy). Nie mam bladego pojęcia, co Britt w nim widziała. Na jej miejscu trzymałabym się od tego typka z daleka, a nie wpychała mu na siłę język do gardła. Jego siostra też nie była lepsza. Nie poświęcę jej osobnego akapitu, bo niby po co? Równie płytka co Britt (jeśli nie bardziej) dziewczyna zapatrzona w siebie. W obliczu wyzwania, odpuszczała. Działa się jej krzywda? Leciała na skargę do obrzydliwie bogatego ojca. Znalazła się w naprawdę nieciekawej sytuacji (z której nawet Britt udało się wyjść cało)? Czekała aż jej pożal się Boże braciszek ją uratuje. Jednym słowem, wszyscy razem tworzyli trio idealne!


Jedyną postacią ratującą całe towarzystwo był Mason. Sam opis wyglądu przyciągał (i to jak!), a zachowanie, mimo kilku nieciekawych sytuacji, na prawdę wybijało się ponad nasz szary trójkąt. Jednym z minusów jakie w nim znalazłam, a raczej w pracy Fitzpatrick, to podobieństwo do Patch'a z "Szeptem". Mroczny, tajemniczy, skryty. Może po prostu autorkę ciągnie do takich typów. Tego nie wiem. Wiem za to, że mi taki image jakoś bardzo nie zawadzał, zwłaszcza w aranżacji malowniczych gór Teton. Kiedy pierwsze wrażenie jakie na mnie wywarł trochę opadło, ujawnił trochę ze swoich prawdziwych cech. Opiekuńczy, bezinteresowny, wrażliwy. I wtedy zadałam sobie pytanie, skoro Mason potrafił zmienić się na lepsze, to czemu Britt pozostała taką idiotką? Miała koło siebie wspaniałego faceta, a myślała o jakimś kretynie, który ją zostawił. Ah, ta logika...


Sama fabuła również pozostawiała wiele do życzenia. Czasami gubiłam się w głównym wątku, a raczej, co dokładnie nim jest: wyprawa w góry, miłosne rozterki Britt, czy nierozwiązana sprawa seryjnego mordercy. Nic nie schodziło na dalszy plan, jedynie znikało całkiem. Jeśli mowa była o (bardzo rozbudowanym) życiu uczuciowym Britt, wędrówka po górach i morderca wyparowywali z książki. Puff... i już nie było po nich śladu. Co dziwne, w dwóch ostatnich rozdziałach autorka zapomniała o jednej z bohaterek, a dokładniej o Korbie. Droga Pani Fitzpatrick! Jeśli Pani to czyta (w co szczerze wątpię), niech mi pani powie, gdzie zniknęła najlepsza przyjaciółka naszej bohaterki? Leżała spokojnie na kanapie jeszcze w rozdziale 35, a w następnych już jej tam nie było. A mówią, że ludzi nie mogą się po prostu rozpłynąć... Do tego dość przewidywalne zakończenie i kiczowaty epilog. Tajemnicę Masona odkryłam dużo wcześniej niż Britt, co do mordercy... chyba nie byłam bardzo zaskoczona kiedy już wyszło na jaw kto nim jest na prawdę.


Na koniec zawsze robię małe podsumowanie całej recenzji. Tym razem to chyba najtrudniejsze z zadań - zebrać w jeden akapit coś, co wszyscy kochają, a ty podchodzisz do tego, jak pies do jeża (albo sarny :P). Przy okazji recenzji "Wypowiedz jej imię" dodałam na koniec, że ta książka coś we mnie zmieniła. W przypadku "Black ice" nic takiego się nie stało. Żadna z sytuacji nie odmieniła mojego życia, żaden bohater nie zmusił mnie do głębszej refleksji nad swoim życiem. Książkę przerwałam dwa razy (niestety szkoła ma na mnie zły wpływ, zaczynam się staczać jako czytelnik i bloger), ale nie tęskniłam za nią zbytnio. Potrafiłam wręcz o niej zapomnieć. Ocena miała być niższa, ale (jak już wspominałam wyżej) Mason uratował trochę sytuację. Nie jest to powieść, którą zapamiętam na długi czas i chętnie wrócę do niej po latach. Raczej zwykła historia, o której szybko zapomnę (dla własnego zdrowia psychicznego).

zaczarowana-me.blogspot.com

"Świetne!", "Cudowne!", "Po prostu genialne!"... mniej więcej te epitety pojawiają się w większości recenzji i na pierwszych stronach książki, gdzie recenzentki wyrażały swoje opinie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta książka jest do bani. Wiem, że po tym poście mogę pożegnać się z rosnącą liczbą obserwatorów i komentarzy, ale cóż, w końcu po to mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

No dobra! W końcu, po wielu miesiącach ciągłego "Musisz to przeczytać!", "Pamiętasz? Do końca roku szkolnego!" postanowiłam wziąć się do roboty z początkiem nowego roku i przeczytać całego Harrego Pottera po raz pierwszy. Filmy oglądałam już milion razy, więc zasada "najpierw książka, później film" nie wchodziła w grę. Nie utrudniło mi to też bardzo czytania, gdyż różnice pomiędzy filmem a książką są wręcz powalające.


Na początku trochę obawiałam się o wiek naszego bohatera. Percy Jackson również miał dwanaście lat i z tego właśnie powodu nie mogłam się odnaleźć, nie potrafiłam wczuć się w jego położenie. Na szczęście w tym przypadku było inaczej, może to ze względu zachowania Harrego, które wcale nie wskazywało na tak młody wiek. Ale chyba właśnie tego spodziewałam się po biednym chłopcu ciągle poniżanym przez swoją rodzinę. Z reguły osoby, które mają w życiu pod górkę wcześniej dorastają. No ale wracając do książki, Potter na prawdę przypadł mi do gustu. Nie dość, że potrafił radzić sobie sam w każdej sytuacji (do momentu, w którym pojawiła się Hermiona, wtedy to ona przejęła stery), to jeszcze nękał go rozpieszczany przez wszystkich kuzynek Dudley.


Podczas podróży Hermiony, Harrego i Rona do Hogwardu czułam się tak, jakbym sama dostała list i miała zacząć naukę w tej szkole. A kiedy akcja rozkręciła się na dobre wsiąknęłam w świat czarodziejów na dobre i prędko raczej się z niego nie wyprowadzę. Latanie na miotle, quidditch, zaklęcia, magiczne stworzenia... powoli zaczęłam zachowywać się jak dziecko. Latałam po domu i rzucałam zaklęciami na prawo i lewo (nawet próbowałam wymazać pamięć koledze, chyba podziałało, bo niczego nie pamięta xD). Siedziałam z nosem w książce dzień i noc, czytałam w szkole, w domu, w samochodzie... po prostu wszędzie! Mama powoli zaczynała sądzić, że wariuję (prawdziwy mugol z niej), a ja na reszcie wyszłam z czytelniczego dołka i to dzięki jednej z najlepszych serii, jakie kiedykolwiek czytałam.


Jak już wyżej wspomniałam, nawet wiek postaci mnie nie zniechęcił. Super mądra Hermiona (czemu ja nie mam takich zdolności do nauki jak ona?!), trochę fajtłapowaty Ron (dałabym się zabić za taki kolor włosów) i słynny Harry Potter tworzyli tak doskonałe trio, że czytanie o ich przygodach, to sama przyjemność. Może to i dziwne, ale od razu polubiłam Severusa Snapa (prawdopodobnie dlatego, że znam zakończenie) i jego pupilka Malfoy'a (a to wynik Dramione). Czasem sceny z ich udziałem są wręcz komiczne, a sam Draco przypomina mi czasem chłopaków z naszej klasy: mocny w gębie, lubi się przechwalać, a tak na prawdę to duży dzieciuch uzależniony od swojego tatusia. Czasem miałam ochotę wziąć kocyk, podusię i misia, wskoczyć do książki i przytulić biednego chłopczyka.


Koniec końców, za następną część zabrałam się od razu po skończeniu pierwszej i tym sposobem dotarłam już do "Czary Ognia" (bądź ze mnie dumna :P). Z każdą stroną coraz bardziej podoba mi się ta magiczna przygoda. Recenzja może nie jest zbyt długa, ale co więcej można powiedzieć o takim klasyku? Chyba tylko przyznać rację wszystkim fanom i pluć sobie w brodę, że nie zaczęłam czytać wcześniej. Na szczęście powoli nadrabiam swoje czytelnicze braki i wszystkich, którzy jeszcze nie poznali osobiście Harrego Pottera, zachęcam, aby zrobili to jak najszybciej.
No to do następnego, mugole!

zaczarowana-me.blogspot.com

No dobra! W końcu, po wielu miesiącach ciągłego "Musisz to przeczytać!", "Pamiętasz? Do końca roku szkolnego!" postanowiłam wziąć się do roboty z początkiem nowego roku i przeczytać całego Harrego Pottera po raz pierwszy. Filmy oglądałam już milion razy, więc zasada "najpierw książka, później film" nie wchodziła w grę. Nie utrudniło mi to też bardzo czytania, gdyż różnice...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ile emocji wywołała u mnie "Pułapka uczuć" już wiecie i nie zamierzam katować Was tym jeszcze raz (znajcie moje dobre serce). Na początek powiem tylko, że kiedy skończyłam "Pułapkę..." pomyślałam "Zaraz, zaraz. Przecież to jest SKOŃCZONA historia. Co Hoover chce Nam pokazać w następnej części?" Takie obawy nękały mnie przez dwa-trzy pierwsze rozdziały.


Najważniejsza informacja? "Nieprzekraczalna granica" pisana jest oczami Will'a! Czemu tak bardzo mnie to ucieszyło? Otóż zawsze ciągnęło mnie do męskich charakterów, a zwłaszcza do takich przystojnych. Sam opis dostarczył mi kilku bardzo smutnych wiadomości, no bo niby kto marzy o rozstaniu ulubionych bohaterów? Miałam tylko nadzieję, że i tym razem Colleen Hoover zapanuje nad wszystkim i na końcu doczekam się Happy End'u.


Tym razem Layken nie była już moim odbiciem... nie doszukałam się żadnej cechy, która nas łączy. Znalazłam za to powód, aby na chwilę ją znienawidzić. Tak, dobrze przeczytaliście, ZNIENAWIDZIĆ. A za co? Głównie za jej wątpliwości co do Will'a. Gdybym miała takiego chłopaka siedziałabym cicho i dziękowała za niego każdego dnia, a ona popada w paranoję i każe mu się bujać. Trochę nie halo, co nie?


W tym momencie zaczęłam strasznie współczuć Will'owi. No bo co on takiego zrobił, żeby zasłużyć na takie traktowanie. Fakt, zatajenie odnowionej znajomości z pewną osobą na pewno nie pomogło, ale też nie powinno być aż tak źle odebrane przez Layken. Mieli wspólne życie, razem wychowywali dzieci, troszczyli się o siebie nawzajem. Po co psuć tak udany związek? Zaimponowała mi nieustępliwość Will'a. Nie poddawał się mimo kaprysów Layken.


Kel i Caudler dalej pozostali na mojej liście Top bohaterów dziecięcych. Oboje mają po jedenaście lat, stracili rodziców, zajmuje się nimi starsze rodzeństwo, a oni nadal potrafią cieszyć się życiem. Nie wiem, czy potrafiłabym tak na ich miejscu. Do tego ich szalona koleżanka Kiersten. Czy zastanawialiście się kiedyś nad znaczeniem słowa "motylkować"? Jeśli nie, to znaleźliście właśnie kolejny powód, aby sięgnąć po tę książkę.


Zakończenie jakoś mnie nie porwało. Po Hoover spodziewałam się na prawdę dużo więcej, niż dostałam. Nie płakałam, nie krzyczałam, nawet uśmiechałam się dużo mniej! Została mi do przeczytania ostatnia część tej serii, ale jak na razie nie zapowiada się, żeby szybko wydali ją w Polsce. Jakoś bardzo mnie to nie smuci, końcówka i pierwszego i drugiego tomu stanowi dość dobre zakończenie. Znowu pojawił się u mnie strach, co mnie czeka. Mam nadzieję, że tym razem Hoover podoła zadaniu. "Nieprzekraczalna granica" nie dogoniła niestety swojej poprzedniczki i okazała się trochę gorsza od niej. mniejsze znaczenie odgrywały już wiersze, które stanowiły podstawowy element "Pułapki...". Relacje zrobiły się bardziej zagmatwane (no bo w końcu Hoover to mistrzyni komplikowania prostych sytuacji).

zaczarowana-me.blogspot.com

Ile emocji wywołała u mnie "Pułapka uczuć" już wiecie i nie zamierzam katować Was tym jeszcze raz (znajcie moje dobre serce). Na początek powiem tylko, że kiedy skończyłam "Pułapkę..." pomyślałam "Zaraz, zaraz. Przecież to jest SKOŃCZONA historia. Co Hoover chce Nam pokazać w następnej części?" Takie obawy nękały mnie przez dwa-trzy pierwsze rozdziały.


Najważniejsza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja ukochana autorka powraca na bloga! Tym razem postanowiłam wziąć się za bary z "Pułapką uczuć", którą zamówiłam już jakiś czas temu. I teraz pojawia się pytanie: kiedy ostatnia część pojawi się w Polsce?!


Znowu mamy do czynienia z niewinnym początkiem. Dziewczyna przeprowadza się na drugi koniec Stanów razem z matką i bratem. Pierwszego dnia poznaje swojego zabójczo przystojnego sąsiada Willa i jego brata Cauldera. Prosta historia i wielkie Love Story? Nie tym razem. Colleen Hoover jest przecież mistrzynią komplikowania życia swoim bohaterom. Wszystko wychodzi na jaw, kiedy Layken przekracza próg swojego nowego liceum...


Jeśli już o szkole mowa. Na pierwszej lekcji główna bohaterka poznaje szaloną i jedyną w swoim rodzaju Eddie. Co to jest za dziewczyna! Mimo wielu problemów w swoim życiu każdego dnia się uśmiecha. Zamiast użalać się nad swoim losem, pociesza zagubioną Layken. Zaimponowała mi. Taka przyjaciółka to prawdziwy skarb. Kiedy opowiedziała swoją historię po prostu nie mogłam uwierzyć, że coś takiego strasznego przydarzyło się tak dobrej osobie. Świat na prawdę jest niesprawiedliwy.


Sama główna bohaterka wydawała mi się... hmm... normalna? Nie irytowała mnie, nie wyróżniała się z tłumu, miała problemy jak każda nastolatka. Chyba po prostu wydawała mi się bardzo podobna do mnie, dlatego od razu ją polubiłam. Razem z nią współczułam, kochała, nienawidziła... byłyśmy jednością. Takie cuda z czytelnikiem potrafi zrobić tylko Hoover.


Co do Willa, do tej pory nie wiem dokładnie co mam o nim myśleć. Jego przeszłość zwaliła mnie z nóg, ale z drugiej strony, to, że ukrywał przed Layken czym się zajmuję nie było wobec niej, wobec NICH fair. Mimo młodego wieku zajmował się dziewięcioletnim bratem, pracował i znajdował czas dla siebie. Takie zachowanie zasługuje na pełny szacunek. Kiedy wyobraziłam sobie, że jestem na jego miejscu... to na pewno nie wyglądałoby tak pięknie.


Ważną postacią w tej powieści byłą również Julia, matka Layken. Hoover pokazała ją jako mentora, opiekuna wskazującego odpowiednią drogę młodym. Bez niej Layken i Will na pewno by się pogubili.


Miły zaskoczeniem okazały się wiersze pisane przez bohaterów. Żadne opisy ani dialogi nie pozwoliły poznać mi ich tak, jak poznałam dzięki wierszom. Ciche wyznanie miłości, żal po śmierci bliskich, gniew po rozstaniu... nie miałam pojęcia, że zwykły wiersz może tak oddać uczucia. Zaczęłam się nawet zastanawiać nad napisaniem swojego - o tej powieści i przeżyciach z nią związanych rzecz jasna.


Nie spodziewałam się również, że "Pułapka uczuć" to wyciskacz łez! Dwa razy popłakałam się przy jej lekturze. Pierwszy raz, kiedy Eddie obchodziła swoje osiemnaste urodziny. List od jej ojca i te wszystkie baloniki rozłożyły mnie na łopatki. Chciałam dowiedzieć się co było dalej, ale nic nie widziałam przez zbierające się łzy. Drugi raz płakałam kiedy Layken czytała list od swojej mamy (chyba nigdy już nie przeczytam żadnego listu). Na szczęście był to już epilog, więc spokojnie odłożyłam książkę, schowałam twarz w poduszce i zaczęłam płakać.

Kiedy już przetrawiłam te wszystkie emocje, siadłam przed laptopem i zaczęłam pisać recenzje - zajęło mi to dwa dni. "Pułapka uczuć" to czwarta książka Colleen Hoover, którą przeczytała. Poszperałam w necie i okazało się, że jest to pierwsza wydana przez nią książka, co dało się zauważyć podczas czytania. "Pułapka..." jest ciut gorsza od "Hopeless", "Losing Hope" czy "Maybe Someday". Na "Nieprzekraczalną granicę" będę musiała jeszcze trochę poczekać (zebrało mi się kilka książek na konkurs z polskiego, więc może być nawet krucho z recenzjami na blogu).

zaczarowana-me.blogspot.com

Moja ukochana autorka powraca na bloga! Tym razem postanowiłam wziąć się za bary z "Pułapką uczuć", którą zamówiłam już jakiś czas temu. I teraz pojawia się pytanie: kiedy ostatnia część pojawi się w Polsce?!


Znowu mamy do czynienia z niewinnym początkiem. Dziewczyna przeprowadza się na drugi koniec Stanów razem z matką i bratem. Pierwszego dnia poznaje swojego zabójczo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwszą część pochłonęłam na początku wakacji (wybaczcie brak recenzji, ale byłam wtedy odcięta od neta na dwa tygodnie), drugą zaczęłam pod koniec letniego wypoczynku. Byłam zachwycona poprzednią częścią i miałam nadzieję, że drugi tom utrzyma taki sam (jeśli nie lepszy poziom).


Rozczarowanie przyszło już w pierwszym rozdziale, niestety. O ile we "Wszechświatach" Jenny była słodką i zagubioną nastolatką, to w początkowych rozdziałach "Pamięci" pokazała pazurki i krzyczała na wszystkich bez powodu. Zamiast myśleć nad rozwiązaniem problemu i wyjściem z nieciekawej sytuacji, postanowiła szlajać się po Barcelonie. Bardzo dojrzałe!


Alex i Marco to dwie postacie, które bez siebie nie potrafią normalnie funkcjonować. Przypominali mi Parabathi, tylko w wydaniu Przyziemnym. Troszczyli się o siebie nawzajem jak bracia. Kiedy jeden coś odkrywał mówił o tym drugiemu. Udało im się nawet ustalić, dlaczego są inny niż wszyscy, i nagle...


No właśnie, nie bardzo zrozumiałam koncepcje autora. Najpierw przypatrujemy się dalszym losom Alexa, Jenny i Marco, żeby za chwilę przenieść się w całkiem inne miejsce i poznać Bena. Może nie byłoby to tak straszne, gdyby Patrignani zakończył najpierw jeden wątek i wtedy zaczął drugi. Tutaj po zakończeniu jednego rozdziału (który na dobrą sprawę także został zakończony w mało zrozumiały dla mnie sposób) zaczyna się drugi, wyrwany z kontekstu. I to dopiero zaczyna się zabawa.


Co wspólnego ma Ben z naszą trójką? Okazuje się, że baardzo dużo, ale to musicie przeczytać już sami. Nie wiem, co mogę jeszcze napisać, tak aby nie zdradzić Wam za wiele. Chyba wyczerpały mi się już możliwości.



Cała książka to jedna wielka porażka. Uratowało ją tylko zaskakujące zakończenie, ale epilog również pozostawiał wiele do życzenia. Znowu miałam wrażenie, że czytam rozdział z jakiejś innej powieści, bo nie był on spójny ani z wydarzeniami z pierwszych rozdziałów, ani z wydarzeniami związanymi z Benem. Jak już wspominałam wyżej, spodziewałam się po niej czegoś więcej, jakiegoś WOW. Niestety nie doczekałam się. A szkoda, bo pomysł jaki miał Patrignani jest dość oryginalny i można było go świetnie wykorzystać. Po mojej krótkiej recenzji widać chyba, że ocena nie będzie zbyt wysoka. Naciągałam jak tylko mogłam (o jeden stopień wyżej za samego Alexa, który wytrzymał z Jenny nie robiąc jej krzywdy, ja bym tak nie dała rady), ale to i tak nie uratuje tej powieści. Czekam na trzeci tom tylko dlatego, że staram się nie zostawiać historii bez zakończenia (i w duchu modlę się, aby i tego autor nie spieprzy, bo byłoby strasznie szkoda).

zaczarowana-me.blogspot.com

Pierwszą część pochłonęłam na początku wakacji (wybaczcie brak recenzji, ale byłam wtedy odcięta od neta na dwa tygodnie), drugą zaczęłam pod koniec letniego wypoczynku. Byłam zachwycona poprzednią częścią i miałam nadzieję, że drugi tom utrzyma taki sam (jeśli nie lepszy poziom).


Rozczarowanie przyszło już w pierwszym rozdziale, niestety. O ile we "Wszechświatach" Jenny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Hopeless" i "Losing Hope" Colleen Hoover przeczytała z zapartym tchem. Nie mogłam więc przepuścić takiej okazji i nie przeczytać "Maybe Someday".


Po pani Hoover spodziewałam się mocnych charakterów głównych bohaterów i w miarę zwartej akcji. Jeżeli mam być szczera, moje przypuszczenia były prawdziwe, ale tylko w połowie.


Znajomość Sydney i Ridg'a diametralnie różniła się od znajomości bohaterów "Hopeless". I Syd i Ridg byli od lat w związkach i żadnemu z nich nie śniło się z nich rezygnować.I bardzo słusznie. Pokazali wtedy swoją lojalność, a nie tak jak większość bohaterów w ich przypadku, rzucili się w ramiona zapominając o swojej drugiej połówce. Ale wracając do ich znajomości... Jak już wiecie (lub nie) z opisu, Ridge gra na gitarze. Codziennie wieczorem wychodzi na balkon i ćwiczy swoje kawałki. Po drugiej stronie dziedzińca znajduje się mieszkanie Syd i Tori, jej najbliższej przyjaciółki. Dziewczyna lubi słuchać gry Ridg'a. Ułożyła nawet kilka tekstów. Jej życie wygląda jak jedna wielka sielanka. Sprawy trochę się pokomplikowały, kiedy chłopak Sydney, Hunter, zdradził ją z jej najlepszą przyjaciółką. Swoją drogą, to z tej Tori niezłe ziółko, ale to już doczytajcie sami.


W każdym razie, zrobiło mi się żal Syd. W kilka minut została singielką bez mieszkania i bez możliwości powrotu do rodzinnego domu. Pomocną dłoń wyciągną do niej Ridge. Od początku uważałam go za normalnego faceta, ale kiedy wyznał Sydney swoją tajemnicę szczena opadła mi aż do podłogi. Kiedy już się pozbierałam, zaczął opowiadać Syd o swoim dzieciństwie i związku, i znowu otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia.


Teraz trochę o związku Ridg'a. Maggie to przesłodka dziewczyna z ambicjami. Moim zdaniem pasowali do siebie wprost idealnie! Borykali się nawet z tym samym problemem, co chyba zbliżało ich do siebie jeszcze bardziej. Byli ze sobą od pięciu lat i znali się jak dwa łyse konie. Nie podawali się mimo wielu przeciwności i to chyba za to cenię ich najbardziej.


W czasie kiedy współpraca Ridg'a i Sydney kwitła, coraz częściej w mojej głowie pojawiała się myśl "A może by tak... nie, nie, nie, przecież Ridge ma dziewczynę". Jednak los bywa przewrotny i po pewnym czasie tych dwoje zaczęło czuć coś do siebie. To, co w tej chwili zrobił Ridge było bardzo odpowiedzialne i spodobało mi się jego podejście. Wiedział, że Maggie go kocha i nie może jej skrzywdzić, dlatego nie przekroczył granicy.


Późniejsza akcja potoczyła się tak szybko, że czasem się gubiłam. Taka trochę nieoczekiwana podróż w czasie. Autorka skupiła się na jednym dniu, po czym przeskoczyła do następnego tygodnia. Dla jednych jest to minus, ale dla mnie ogromny plus. Dzięki temu książka nie ciągnęła się w nieskończoność i nie była nudna.


Co do zakończenia, to w pewnych momentach bardzo mnie rozbawiło (zwłaszcza krótki monolog brata Ridg'a skierowany do Syd w ostatnim rozdziale. Po prostu nie mogłam wytrzymać i, nie zważając na późną godzinę, roześmiałam się w głos), ale przede wszystkim mocno mnie rozczuliło. Sposób, w jaki Ridge utożsamia się z muzyką i jak ją odczuwa... zapewniam was, że jeszcze w żadnej książce nie opisano tego tak pięknie i dobitnie jednocześnie. Zaczęłam się nawet zastanawiać, jak poradziłabym sobie, gdybym była podobna do Ridg'a, i doszłam do wniosku, że chyba nie dałabym rady. Historia Sydney i Ridg'a rozwleczona jest chyba na co najmniej pół roku, ale nie przeszkadza to zbytnio w połapaniu się w fabule.


Gdybym miała określić "Maybe Someday" jednym słowem, to wybrałabym "zaskoczenie". Z rozdziału na rozdział autorka potrafiła mnie coraz bardziej zadziwić i jestem jej za to bardzo wdzięczna. Nie potrafiłam odłożyć tej książki choćby na moment, żeby o niej nie myśleć. Po prostu się nie da! Moja ocena, tak jak w przypadku poprzednich dzieł pani Hoover, będzie wysoka. Polecam "Maybe Someday" wszystkim, którzy chociaż na moment chcą oderwać się od szarej rzeczywistości i zatopić się w czystych dźwiękach tego świata. A może to właśnie cisza okaże się dla Was lepszym przyjacielem...
http://zaczarowana-me.blogspot.com

"Hopeless" i "Losing Hope" Colleen Hoover przeczytała z zapartym tchem. Nie mogłam więc przepuścić takiej okazji i nie przeczytać "Maybe Someday".


Po pani Hoover spodziewałam się mocnych charakterów głównych bohaterów i w miarę zwartej akcji. Jeżeli mam być szczera, moje przypuszczenia były prawdziwe, ale tylko w połowie.


Znajomość Sydney i Ridg'a diametralnie różniła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak już wspominałam ostatnio, "Hopeless" po prostu roztrzaskało mnie na miliony drobnych kawałów. Jeszcze tego samego dnia sięgnęłam więc po "Losing hope" (chyba tylko i wyłącznie po to, żeby moje "miliony kawałków" przerodziło się w "miliardy kawałków", ale wtedy nie byłam jeszcze tego świadoma).


Na początku myślałam, że "Losing.." będzie bardzo podobne do "Hopeless". Przecież to ta sama historia, tylko opowiedziana z punktu widzenia Holdera. Jednak już w pierwszym rozdziale dotarło do mnie, że pomyliłam się o całe lata świetlne. Cała opowieść zaczyna się rok wcześniej niż "Hopeless" i na początku koncentruje się na Less, siostrze Holdera. Na światło dzienne wypływają delikatnie tylko dotknięte poprzednio wątki. Ból i rozpacz całej rodziny chłopaka, jego stosunki z rodzicami i znajomymi. Trochę podniosło mnie to na duchu. "A może jednak nie będzie tak nudno, jak zakładałam", pomyślałam kończąc czytać uwaga, uwaga... pierwszy rozdział.


Teraz mogłabym rozpisywać się, jak to pokochałam tą książkę i bohaterów. Nie zrobię tego, ponieważ chciałabym zostać jak najbardziej obiektywna. Mam nadzieję, że mi się to uda. A więc, zacznijmy od pozytywów. Na pewno niepowtarzalny styl autorki, o którym wspominałam ostatnio. Opowieść o losach Sky i Holdera ani na chwilę nie pozwalała nudzić się czytelnikowi, co zalicza się na ogromny plus i dowodzi talentu Hoover. Nie mogę również pominąć kilku ciekawych scen, takich jak spotkania Holdera z Breckin'em, nieopisanych w poprzedniej części. Bardzo przypadło mi do gustu zakończenie, ale to rozwinę za chwilę.


Obiektywizm polega na tym, że potrafimy wskazać czyjeś wady i zalety, nie sugerując się naszą sympatią lub jej brakiem. Chcąc, nie chcąc, przyszedł teraz czas na wady "Losing hope". Ten akapit raczej nie będzie długi, ponieważ tak na prawdę w oczy rzuciły mi się tylko dwie nieprzychylne cechy. Pierwszą z nich są powtórzenia zastosowane przez autorkę. Jeżeli w "Hopeless" Sky pomyślała, że Holder jest zdenerwowany, to w "Losing hope" Holder na prawdę był zdenerwowany, i na odwrót. Jeżeli w "Losing hope" Holder domyślała się jak czuje się Sky, to w "Hopeless" dziewczyna faktycznie się tak czuje. Można podpiąć to pod świetną znajomość obojga bohaterów, ale mnie po prostu to denerwowało. Drugim (i jednocześnie ostatnim) minusem jest okładka. Przy "Hopeless" byłam zachwycona, ale przy "Losing hope" już nie bardzo... Nie mam pojęcia czemu kojarzy mi się ona ze szpitalem. To pewnie przez to nieskazitelnie białe tło.


Podsumowując, opowieść o losach Sky i Holdera po prostu mnie urzekła. W szkole usłyszałam od jednej dziewczyny, że nie chce czytać "Losing hope", ponieważ zna już tą historię i czytanie jej po raz drugi nie będzie miało większego sensu, bo zna ją już doskonale. Jest to bardzo myle stwierdzenie. Osoby, które przeczytały "Hopeless", a nie czytały "Losing hope" nie znają całej prawdy, a tylko połowę. W komentarzach pod recenzją "Hopeless" przeczytałam również, że niektórzy nie przeczytali tej książki ze względu na drugą część, która jest dużo gorsza. Nie macie się o co martwić. Druga część jest jeszcze lepsza od poprzedniej (no i koniec mojego obiektywizmu...). Bez żadnych wyrzutów mogę polecić ją wszystkim, którzy dorośli do tak poważnego tematu.
W "Hopeless" po prostu się zakochałam, "Losing hope" po prostu pokochałam.

zaczarowana-me.blogspot.com

Jak już wspominałam ostatnio, "Hopeless" po prostu roztrzaskało mnie na miliony drobnych kawałów. Jeszcze tego samego dnia sięgnęłam więc po "Losing hope" (chyba tylko i wyłącznie po to, żeby moje "miliony kawałków" przerodziło się w "miliardy kawałków", ale wtedy nie byłam jeszcze tego świadoma).


Na początku myślałam, że "Losing.." będzie bardzo podobne do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zanim wzięłam się za tą książkę, nie do końca wiedziałam w co się pakuję. Myślałam, że będzie to kolejna dobra książka, o której zapomnę po kilku rozdziałach następnej. Jakże ja byłam głupia...


Wszystko zaczęło się niewinnie. Młoda dziewczyna zakochuje się od pierwszego wejrzenia w przystojnym chłopaku - norma. Ale później Hoover postanowiła wyrwać czytelnika z monotonii. Do akcji włączają się sekrety chłopaka i zapomniane przez Sky dzieciństwo. To wszystko przyozdobione zostało burzliwym wątkiem miłosnym i wyszła mieszanka wybuchowa! Moje serce roztrzaskało się na kawałki i posklejało tyle razy, że już dawno przestałam liczyć.


Prawdę mówiąc nie wiem nawet jak napisać tą recenzję. "Hopeless" wywołała u mnie zbyt silne emocje, żeby można było zamknąć je w zdaniach. To trzeba poczuć samemu. Kilka razy przyłapałam się na tym, że przeżywałam wszystko tak, jakby to przydarzyło się mnie. Musiałam przestać na chwilę czytać i powtarzałam w kółko: "Uspokój się, przecież to się nie dzieje na prawdę".


Przede wszystkim spodobał mi się charakterystyczny styl pisania autorki. Rozdziały dzięki dacie i godzinie przypominały trochę pamiętnik głównej bohaterki. Okładka, w której po prostu się zakochałam, pomogła mi w wyobrażeniu sobie Sky i tatuażu Deana. Zauroczyła mnie również wizja młodych ludzi, którzy zwalczali swój smutek i żal miłością.


Jeśli jeszcze raz ktoś dorosły powie przy mnie, że nastolatkowie nie mają żadnych poważnych problemów, podetknę mu tę książkę pod nos i zmuszę do przeczytania jej od deski do deski. Wiele historii, które czytałam wcześniej skupiały się tylko na miłości między dwojgiem ludzi z domieszką fantastyki. "Hopeless" diametralnie się od nich różni. Dotyka poważnych tematów i zmusza czytelnika do zastanowienia się nad swoim życiem. Po skończeniu tej powieści zaczęłam dziękować Bogu za to, że mam kochającą rodzinę, że nigdy nie musiałam bać się swojego taty, czy zastanawiać jak wyglądała moja mama.


Przed zakończeniem roku szkolnego usłyszałam od mojej koleżanki, że "po prostu muszę przeczytać tą książkę". I miała rację. Teraz, każdemu kto się jeszcze waha, mogę z czystym sercem powiedzieć, że "po prostu musi przeczytać tę książkę". Jestem cholernie szczęśliwa, że posiadam "Hopeless", "Losing Hope" i "Maybe Someday" w swojej biblioteczce domowej. Colleen Hoover jest genialną autorką i z chęcią zapoznam się z pozostałymi jej dziełami.

http://zaczarowana-me.blogspot.com/

Zanim wzięłam się za tą książkę, nie do końca wiedziałam w co się pakuję. Myślałam, że będzie to kolejna dobra książka, o której zapomnę po kilku rozdziałach następnej. Jakże ja byłam głupia...


Wszystko zaczęło się niewinnie. Młoda dziewczyna zakochuje się od pierwszego wejrzenia w przystojnym chłopaku - norma. Ale później Hoover postanowiła wyrwać czytelnika z monotonii....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Co podkusiło mnie do przeczytania tej powieści? Moja koleżanka - fanatyczka "Pięknej i Bestii" i oczywiście śliczna okładka. Po opisie mniej więcej wiedziałam czego mogę się spodziewać. Wcześniej obejrzałam również początek i koniec tej opowieści (lepiej o to nie pytajcie xD). Brzydki chłopak, przeciętna dziewczyna, morał wyciągnięty z bajki dla dzieci i kilka scen dodanych od autorki. To tak w skrócie. Teraz troszeczkę obszerniej.


Sam główny bohater, Kyle, na początku jest egoistycznym, bogatym dupkiem. Doskonale wie, że w szkole żaden nauczyciel mu nie podskoczy, bo inaczej tatuś odetnie szkołę od hojnych datków. Oczywiście, jak na szkolnego cwaniaka przystało, znalazł sobie pustą plastikową lalę, ale to chyba nikogo nie dziwi. Ta wersja Kyle'a w ogóle mi się nie podobała. Ja rozumiem, że niektóre dziewczyny lecą tylko na wygląd albo kasę, ale ja do takich (na szczęście) nie należę. I jeszcze ta jego durna dziewczyna Sloane! Mniej więcej w tym momencie pojawia się Linda, ale o niej opowiem trochę później.


Najważniejszą postacią w tej powieści była Kendra, wiedźma, przez którą wynikło to całe zamieszanie. Pewna siebie i, według uczniów prestiżowej szkoły, do której chodziły same bogate snowy, dziwna i brzydka dziewczyna. Szkoda tylko, że pojawiała się tak rzadko, bo była chyba najlepszym bohaterem w "Bestii". Jeden z niewielu minusów calej powieści. Nawet jej wygląd przyciągał uwagę czytelnika. Czarne ciuch, kolorowe włosy. Po prostu pełen odjazd.


Linda, dziewczyna o której wspominałam wyżej, dostała się do Tuttle tylko dzięki ciężkiej pracy i stypendium. Wcale nie jest bogata, czyli nie pasuje do reszty towarzystwa. Klasyfikacja przez pieniądze strasznie mnie denerwuje. Miałam kiedyś w klasie taką sytuację i czułam się wtedy bardzo odosobniona, dlatego bardzo współczułam Lindzie. Nie zasługiwała na takie zachowanie. Kiedy poznałam ją bliżej współczucie przerodziło się w podziw i sympatię. Miała trudną sytuację w domu, a jednak się nie podawała. Jej życie odmienia się dopiero w chwili, kiedy jej ojciec wpada w tarapaty.


Na koniec zostawiłam sobie Adriana. Taka wisienka na torcie. Adrian King jest całkowitym przeciwieństwem Kyla. Brzydki, zamknięty w sobie chłopak, który dla zabicia czasu hoduje w szklarni róże. Kwiaty, którymi Kyle wręcz gardził. Porzucony przez ojca może liczyć tylko na gosposię i nauczyciela. Do tej postaci podchodziłam sceptycznie. Dopiero gdzieś w połowie książki na prawdę go polubiłam. A to wszystko za sprawą Lindy i tego jak ją traktował. Myślę, że o takim chłopaku marzy każda dziewczyna.


W całej książce przewijał się motyw róży. To od niej zaczęła się znajomość Lindy i Kyla, to one towarzyszyły Adrianowi przez cały czas. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wyszłam przed dom po skończonej lekturę z i zobaczyłam śliczną czerwoną różę w moim ogrodzie. Wszystkie już dawno przekwitły, ale ta jedna jeszcze się trzyma. Przypadek?


Jeśli chodzi o fabułę, to raczej mnie nie zaskoczyła. To właśnie urok klasyków. Dobrze wszystkim znana historia o pięknej dziewczynie i chłopaku zmienionym w bestię. Miło było przypomnieć sobie bajkę z dzieciństwa, zwłaszcza, że akcja dzieje się w teraźniejszości i ma się poczucie, że taka przygoda może przydarzyć się każdemu. Samp zakończenie zapadło mi dech w piersiach, chociaż do złudzenia przypominało mi zakończenie "Shrek Forever" (taa oglądam filmy animowane). Taka wersja baśni tak mi się spodobała, że postanowiłam poszukać innych powieści w tym klimacie. Jeżeli znacie takie książki, to napiszcie ich tytuły w komentarzach. Będę Wam bardzo wdzięczna.

zaczarowana-me.blogspot.com

Co podkusiło mnie do przeczytania tej powieści? Moja koleżanka - fanatyczka "Pięknej i Bestii" i oczywiście śliczna okładka. Po opisie mniej więcej wiedziałam czego mogę się spodziewać. Wcześniej obejrzałam również początek i koniec tej opowieści (lepiej o to nie pytajcie xD). Brzydki chłopak, przeciętna dziewczyna, morał wyciągnięty z bajki dla dzieci i kilka scen dodanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ostatnie części serii, trylogii itp. zawsze są najlepsze. Dobrzy autorzy wkładają w zakończenia wszystkie możliwe emocje i najróżniejsze rozwiązania zagadek z poprzednich części.Tak też było w przypadku "Mechanicznej Księżniczki".



W poprzednich recenzjach narzekałam, że postacie i akcja za bardzo przypominają mi "Dary Anioła". W "Mechanicznej..." pozbyłam się tego uczucia na dobre. Widziałam już tylko Tessę , a nie Clary. Zamiast Valentain'a dostrzegłam podłego Mortmain'a.


Jeśli chodzi o samą akcję, Clare przeszła samą siebie. Nie wiem, jak to zrobiła, ale te wszystkie opisy walk i oczywiście miłości (a było jej trochę więcej niż w poprzednich częściach) tak mnie urzekły, że zarwałam kilka nocek i wyłączyłam się na jakiś czas z życia, i to dosłownie. Wzięłam książkę do ręki, weszłam do kuchni i, cały czas czytając, dałam radę opłukać sobie winogrono na przekąskę i wrócić do pokoju. Mama myślała, że zwariowałam, ale jakoś to przeżyłam. Najważniejsza dla mnie była lektura.


Przy okazji "Mechanicznego Anioła" i "Mechanicznego Księcia" skupiłam się przede wszystkim na Tessie, Willu i Jemie. Teraz chciałam przedstawić Wam postacie drugoplanowe, tak samo ważne, a jednak zapomniane przeze mnie. Na początek Charlotte. Młoda i charyzmatyczna dziewczyna, która w oczach Konsula sprawia tylko problemy jako gospodarz Instytutu Londyńskiego (przypominam, że akcja dzieje się w XIX wieku, kiedy to kobiety nie miały prawa odzywać się niepytane, a co dopiero kierować ważnymi instytucjami). Jej mąż, Henry, szalony naukowiec, który cały dzień spędza w swojej krypcie tworząc coraz to nowsze maszyny. I moje cztery ulubione postacie, czyli Gabriel i Gideon Lightwood'owie, Sophie Collins i Cecily. Braci Lightwood poznajemy już w pierwszej części, ale dopiero w ostatniej polubiłam ich na prawdę. Gideon wykazał się odwagą, a Gabriel, mimo życiowych pomyłek, potrafił przyznać się do błędów i prosić o przebaczenie. Sophie to zwykła pokojówka, ale kiedy trzeba walczyć, zachowuje się jak prawdziwa Nocna Łowczyni. Została jeszcze Cecily. Celowo nie napisałam nazwiska, bo nie chcę wyjawiać zbyt dużo osobom, które nie czytały jeszcze "Diabelskich Maszyn". W każdym razie, z tej nastolatki można śmiało brać przykład. Pokazała jakie wartości powinny być w życiu najważniejsze: rodzina i miłość.


Przyznam się bez bicia, że zakończenie po prostu zmiotło mnie z powierzchni Ziemi. Czytając epilog po policzku spływały mi wodospady łez. No jak tak można robić z czytelnikiem? To powinno być karalne! Czytam ten epilog i czytam i nie mogę wydusić słowa. Z jednej strony ogarnęło mnie rozczarowanie (takie maleńkie, ale jednak), a z drugiej czysta rozpacz i myśl "To nie może być ostatnia część!". Ogromnym plusem dla pani Clare jest dokończenie powieści. Wiemy jak po zakończeniu ostatniego rozdziału potoczyło się życie poszczególnych bohaterów. I to wszystko dzięki epilogu-wyciskaczu łez.


Ogólnie rzecz biorąc byłam przygotowana na dużo mniejszą dawkę emocji, sama nie wiem czemu. Myślałam, że trylogia ta zakończy się spokojnie i niedrastycznie. Zostałam jednak wrzucona na głęboką wodę. Czułam jakby Cassandra Clare patrzyła jak się topię i posyłała mi złośliwy uśmieszek z pytaniem "No co się stało kochanie? Zabolało?". Odpowiadam. Bolało jak cholera, a najbardziej myśl, że będę musiała rozstać się z bohaterami, których, powiedzmy sobie szczerz, pokochałam. Polecam tę trylogię każdemu , komu przypadły do gustu "Dary Anioła".


zaczarowana-me.blogspot.com

Ostatnie części serii, trylogii itp. zawsze są najlepsze. Dobrzy autorzy wkładają w zakończenia wszystkie możliwe emocje i najróżniejsze rozwiązania zagadek z poprzednich części.Tak też było w przypadku "Mechanicznej Księżniczki".



W poprzednich recenzjach narzekałam, że postacie i akcja za bardzo przypominają mi "Dary Anioła". W "Mechanicznej..." pozbyłam się tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nienawidzę Cassandry Clare. Po prostu nienawidzę. Czemu ona musi tak dobrze pisać?! Dlaczego nie może być przeciętną pisarką, która nie trzyma czytelnika w niepewności do ostatniego tomu i tworzy proste relacje między bohaterami? DLACZEGO SIĘ PYTAM? A tak całkiem serio, to chyba właśnie za to wszyscy ją kochamy.

Jak to było w "Darach Anioła", w drugim tomie nic się nie wyjaśniło! Ani pochodzenie Tessy, ani jej uczucia (co czasem nie irytowało). Clare zlitowała się nade mną i zdradziła powody nieciekawego (chociaż mi się ono bardzo podobało) zachowania Willa. Przyznam szczerze, że czytałam jego historię z dzieciństwa dwa albo trzy razy (nie pamiętam już dokładnie), bo nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam. Możecie wyobrazić sobie minę mojej mamy, kiedy zobaczyła mnie siedzącą na fotelu z szeroko otwartymi oczami i uśmiechem na ustach a'la "ktoś mnie tu chyba wkręca". Myślałam, że już nic mnie później nie zaskoczy, a jednak. Kiedy to całe zamieszanie się wyjaśniło... to dopiero była mina!

"Mechaniczny Książę" wprowadza Nas do trójkąta Will - Tessa - Jem, co nieszczególnie mi się spodobało, nie jestem wielką fanką takich sytuacji. Dla mnie wybór był prosty, dla Tessy niestety nie i męczyła się z nim przez cały czas. Rozterki typu "Którego z nich wybrać?", "Za którym bardziej tęsknię?" itp strasznie mnie irytują, a niestety pojawiają się dość często w powieści Clare. Raz obściskuje się z jednym, żeby za chwilę wpaść w ramiona drugiego. Jeśli jesteśmy już przy wątku miłosnym to przyznam, że w pewnym momencie książka po prostu wypadła mi z rąk ze zdziwienia. W życiu nie spodziewałabym się czegoś takiego! Zdążyłam tylko usłyszeć, jak moje serce skacze na główkę i roztrzaskuje się o skały.

Na szczęście akcja skupiała się głównie na poszukiwaniach Mortmaina, wypędzaniu szpiegów z instytutu i walce z automatami. Gdzieś w połowie książki przestałam zwracać uwagę na powtarzające się nazwiska i podobieństwa do bohaterów "Darów Anioła". W "Mechanicznym Księciu" znalazłam nawet kilka cytatów, które tak bardzo mi się spodobały, że musiałam je zapisać, czego nigdy wcześniej nie robiłam (to chyba świadczy o wielkości Cassandry Clare i jej władzy nade mną). Coraz to nowe zagadki i intrygi nie pozwalały mi się nudzić.


Czytając "Dary Anioła" oceniłam drugi tom nieco niżej niż pierwszy. Z "Diabelskimi Maszynami" jest na odwrót. "Mechaniczny Książę" podobał mi się bardziej niż "Mechaniczny Anioł" i, mimo zawiłej relacji Will - Tessa - Jem, postanowiłam ocenić tę książką wyżej niż poprzedniczkę.

zaczarowana-me.blogspot.com

Nienawidzę Cassandry Clare. Po prostu nienawidzę. Czemu ona musi tak dobrze pisać?! Dlaczego nie może być przeciętną pisarką, która nie trzyma czytelnika w niepewności do ostatniego tomu i tworzy proste relacje między bohaterami? DLACZEGO SIĘ PYTAM? A tak całkiem serio, to chyba właśnie za to wszyscy ją kochamy.

Jak to było w "Darach Anioła", w drugim tomie nic się nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przy okazji recenzji "52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca" wspominałam, że wypożyczyłam również trylogię "Diabelskie Maszyny". "Dary Anioła" tak mnie zafascynowały, że nie mogłam odpuścić sobie lektury następnych dzieł Cassandry Clare.


Po mimo iż nie lubię czytać powieści rozgrywających się w przeszłości, w "Mechanicznym Aniele" doskonale się odnalazłam. Konne powozy zamiast aut, długie i ciężkie suknie zamiast jeansów i T-shirta, nierówne traktowanie kobiet... to chyba najbardziej rzucające się w oczy różnice, które znalazła (mogło ich być znacznie więcej, ale lektura po pewnym czasie tak mnie pochłonęła, że przestałam zwracać na nie uwagę). Opis dziewiętnastowiecznego Londynu po prostu mnie oczarował.


Po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów "Mechanicznego Anioła" zauważyłam, że Clare napisała go na podobnym schemacie, co "Miasto Kości". Młoda dziewczyna, która nie wiedziała, że nie jest zwykłym człowiekiem, rodzinne sekrety, które wychodzą na światło dzienne po wielu, wielu latach, młody przystojniak, który zgrywa cwaniaka, świr, który rości sobie prawa do głównej bohaterki. Brzmi znajomo, prawda? Autorka użyła również tych samych nazwisk, co w "Darach Anioła", co czasem doprowadzało mnie wręcz do szału!


Jeśli chodzi o najważniejszych bohaterów, większość z nich pokrywała się charakterystycznie z bohaterami DA. Czasem czułam się, jakbym czytała tę serię jeszcze raz, tylko rozgrywającą się dwa wieki wcześniej. Will to idealna kopia Jaca, Tessa to odzwierciedlenie Clary, czytając o Jemie nasuwał mi się na myśl Simon. Oczywiście Will od samego początku podbił moje serce (tak samo ja Jace, jeśli już mówimy o podobieństwach).


Zerknęłam na poprzednie dwa akapity i właśnie dotarło do mnie, że wyraziłam się tylko i wyłącznie negatywnie o powieści, która w gruncie rzeczy bardzo mi się podobała. Mieliście kiedyś tak, że mimo wielu minusów i tak oceniliście książkę wysoko? Właśnie tak czuję się po przeczytaniu "Mechanicznego Anioła". Może to te wszystkie niedociągnięcia właśnie (jak wszyscy wiemy z lekcji matematyki [albo i nie] dwa minusy zawsze dają plus) sprawiły, że tak, czy inaczej książka bardzo przypadła mi do gustu. Nie potrafię tego logicznie wyjaśnić, więc nawet nie będę próbować. Po prostu tak wyszło...


Jak już wspominałam przy okazji "Darów Anioła" Cassandra Clare podbiła moje serce na dobre. Pierwszy tom "Diabelskich Maszyn" tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu i mam nadzieję, że zakończenie (mimo zapowiedzi koleżanki) nie złamie mi serca na dobre. "Mechaniczny Anioł" nie należy do lekkich powieści. Spędziłam przy niej chyba z tydzień, ale było warto. Aktualnie przebrnęłam już przez "Mechanicznego Księcia" (recenzja jeszcze w tym tygodniu) i połowę "Mechanicznej Księżniczki", więc z niecierpliwością wyczekuję zakończenia. Ocena (tak jak zapowiedziałam) będzie wysoka, bo historia Tessy na prawdę mnie wciągnęła.

zaczarowana-me.blogspot.com

Przy okazji recenzji "52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca" wspominałam, że wypożyczyłam również trylogię "Diabelskie Maszyny". "Dary Anioła" tak mnie zafascynowały, że nie mogłam odpuścić sobie lektury następnych dzieł Cassandry Clare.


Po mimo iż nie lubię czytać powieści rozgrywających się w przeszłości, w "Mechanicznym Aniele" doskonale się odnalazłam. Konne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak na prawdę, ta książka wpadła w moje "lepkie łapki" przez czysty przypadek. Mianowicie, weszłam któregoś pięknego lipcowych dnia do biblioteki (co ostatnio nie zdarza się często) i przetrząsnęłam wszystkie możliwe półki w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Skupiłam die raczej na tych mało znanych tytułach, aż tu nagle wyciągam egzemplarz "52 powody...". Nie mogłam zostawić go takiego samotnego na półce, wiec przygarnęłam go na pewien czas do siebie (razem z "Diabelskimi Maszynami" ^^).


Z biblioteki pędziłam do domu jak na skrzydłach, albo raczej rozwinęłam zawrotną prędkość na moim rowerze (to cud, że on to w ogóle przeżył!).

Jak się później okazało, kontrowersyjny tytuł przyciągną nie tylko moją uwagę... Mój tata (którego wbrew książce, którą wtedy czytałam, bardzo kocham) jakimś cudem znalazł moje biblioteczne zdobycze. Jego mina mówiła wszystko (foch na całe piętnaście minut).


Przechodząc do samej recenzji, muszę stwierdzić, że cała historia Lexi nie powaliła mnie na kolana. Rozwydrzona nastolatka, która myśli, że wszystko się jej należy. Gdyby istniała na prawdę, pewnie trzymałam się od niej z daleka.


Sam pomysł na powieść jest dość przeciętny i oklepany. Ile już filmów i książek powstało o nawracającej się diablicy? Można się na nie natknąć praktycznie wszędzie. Wersja pani Brody była jedną z wielu, jednak muszę przyznać, że dość udaną. Jak już wcześniej wspomniałam, nie była powalająca, ale zapewniła miłą rozrywkę na kilka wieczorów i nowe, świeże spojrzenie na dobrze znaną mi już historię.


Główna bohaterka miała dość mocny charakterek. Zadziorna i nieposłuszna, zakochana w sobie i swoim piesku. Taką dziewuchę może zmienić tylko jedno.... Umięśniony przystojniak w eleganckim garniaku. Brzmi trochę jak opis modela z okładki magazynu? Blisko... To pracownik firmy Larabie Media prowadzonej przez śmiertelnego wroga Lexi - jej ojca. Nie ma to jak kochająca się rodzinka! Jeśli już jesteśmy przy ojcu głównej bohaterki, to muszę przyznać, że był on niezaprzeczalnie najlepszą postacią w tej powieści! W przeciwieństwie do swojej córki, wiedział do czego może doprowadzić lekkomyślne zachowanie i czym jest szacunek do pieniądza. To chyba jedyny bogacz, którego polubiłam.


Nie wiem dokładnie ile razy wspomniałam już o interesującym i dość długim tytule, ale muszę wspomnieć o nim jeszcze raz (mam nadzieję, że mnie za to nie znienawidzicie). Na rynku można spotkać książki, które, przyznajmy szczerze, mają fatalne i niepasujące do fabuły tytuły. Tutaj, wręcz zdradza nam nam główny wątek. 52 powody = 52 tygodnie = 52 prace. Proste i logiczne! (Powiedzcie, że nie zwariowałam. I pomyśleć, że to wszystko przez czernice-ogłupiacze :P)


W tym wszystkim udało mi się nawet znaleźć ulubiony moment. Zdradzę wam tylko tyle, że związany jest z Luke'm i Lexi. Resztę zatrzymam dla siebie,bo boję się Wam zaspojlerować (pierwsza zasada bloggera: nie spojleruj). A, właśnie! Zapomniałam o Luke'u! No jak ja tak mogłam? Już naprawiam swój błąd. Luke od samego początku został przedstawiony w złym świetle. Przecież Lexi nie mogłaby bratać się ze sługusem ojca. Oczywiście do czasu... Młody stażysta dostał za zadanie pilnowanie panny Larabie. Zawieźć i odebrać z pracy, wysłać raport szefowi i takie tam pierdoły. W tych okolicznościach, Luke i Lexi codziennie się spotykali, codziennie się kłócili... a co zwykle wynika z takiej mieszanki?


Po tej powieści nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego. Myślałam o niej raczej w kategorii umilacza czasu, ale kiedy już zaczęłam ją czytać, po prostu nie mogła odłożyć jej bez wyrzutów sumienia. Towarzyszyła mi nawet podczas wyjazdu. Co prawda nie mogłam się z nią "rozstać" przez cały tydzień, ale przyczyniły się do tego różne wydarzenia, które zbiegły się w czasie, a nie niechęć do lektury. W ostatnich rozdziałach udało mi się nawet polubić Lexi. Jeżeli macie chwile czasu, albo chcecie złapać "czytelnicy oddech" po rozczarowującej lekturze, sięgnięcie po "52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca". Lekka i przyjemna powieść młodej autorki pozwoli wam na chwile zapomnienia i chociaż trochę poprawi humor.

zaczarowana-me.blogspot.com

Tak na prawdę, ta książka wpadła w moje "lepkie łapki" przez czysty przypadek. Mianowicie, weszłam któregoś pięknego lipcowych dnia do biblioteki (co ostatnio nie zdarza się często) i przetrząsnęłam wszystkie możliwe półki w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Skupiłam die raczej na tych mało znanych tytułach, aż tu nagle wyciągam egzemplarz "52 powody...". Nie mogłam zostawić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jest dziewczyna, jest chłopak. Wydawałoby się, że wielka miłość gotowa. Niestety los nie zawsze ma wobec nas takie piękne plany.


Rosie i Alex są od dziecka najlepszymi przyjaciółmi. Nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Snują plany na przyszłość. Cały ich świat zawala się w momencie, kiedy Alex musi wyjechać z Dubina do Bostonu.


Muszę przyznać, że od pierwszych stron polubiłam tę dwójkę. Najpierw mieli dziecięce marzenia jak każdy z nas przed laty. Później przechodzą przyśpieszony kurs dorastania. Rosie, jako nastolatka, zachodzi w nieplanowaną ciążę. Alex musi wyjechać z kraju, w którym się wychowywał. Słowem, wszystko zaczyna się sypać.


W tym momencie powinnam zacząć opisywać, jaka to byłam zawiedziona faktem, iż ci dwoje zostali rozdzieleni. Niedoczekanie Wasze. Teraz zajmę się historią napisaną przez życie "poprawnie". Mianowicie córka Rosie, Katie, całkowicie wdała się z mamusię. W szkole podstawowej znalazła sobie przyjaciela, Toby'ego. Później były kłótnie, rozstania, nieoczekiwane powroty. Nad ich przyjaźnią czuwają dwa "dobre duchy", Alex i Rosie. Starają się pokierować młodymi tak, aby nie popełnili tych samych błędów, co oni w ich wieku. Podpowiedzi są tak na prawdę banalne, ale mają wielkie znaczenie względem przyszłości. Koniec końców Katie i Toby znaleźli swoje szczęście. Pytanie tylko, czy "dobre duchy" w końcu zdobędą się na odwagę i wyznają swoje prawdziwe uczucia?

Pierwszy raz spotkałam się z książką pisaną w formie listów, e-maili, liścików szkolnych, czy rozmów SMS'owych. Na początku trochę mnie to przeraziło. Jak to, książka bez narratora? Z samymi dialogami? Przecież to nie może wyjść. Nic bardziej mylnego! Książka jest genialna. Wszystko było doskonale przemyślane i opracowane przez autorkę. Historia Rosie i Alex przywraca wiarę w prawdziwą miłość. Polecam "Love..." wszystkim, bez wyjątku. Nie ważne, czy jesteś chłopakiem, czy dziewczyną. Nie ważne ile masz lat, czy masz już swoją połówkę, czy jesteś samotny. Ta książka skierowana jest do wszystkich, którzy chcą choć na chwilę zostawić codzienne zmartwienia i zanurzyć się w miłości.

zaczarowana-me.blogspot.com

Jest dziewczyna, jest chłopak. Wydawałoby się, że wielka miłość gotowa. Niestety los nie zawsze ma wobec nas takie piękne plany.


Rosie i Alex są od dziecka najlepszymi przyjaciółmi. Nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Snują plany na przyszłość. Cały ich świat zawala się w momencie, kiedy Alex musi wyjechać z Dubina do Bostonu.


Muszę przyznać, że od pierwszych stron...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Julia już wie, że tylko ona może zatrzymać Komitet Odnowy. Ale aby go pokonać, potrzebuje pomocy kogoś, komu nigdy nie potrafiła zaufać – Warnera. Podczas współpracy z nim przekona się, że nie wszystko, co wie o nim i o Adamie, jest prawdą.


Po przeczytaniu dwóch poprzednich części czekałam z utęsknieniem na poznanie dalszych losów Julii i reszty bohaterów. Kiedy wreszcie dostałam "Dotyk..." w swoje ręce byłam w niebo wzięta! Niestety mój zachwyt opadł w trakcie czytania...


Na samym początku mówię (tak, żeby nie było żadnych nieporozumień), książka nie była zła, ale po prostu poprzednie części bardziej przypadły mi do gustu.


Jednym z powodów takiej, a nie innej mojej opinii, jest zbyt głębokie zajmowanie się emocjami i uczuciami bohaterów, a zwłaszcza Julii, Adama i Warnera. Przez ponad połowę historii miałam wrażenie, że walka z Komitetem Odnowy zeszła na dalszy plan. Naczelny Anderson (naczelny - trochę kojarzy mi się to z małpą ^^) przybył do sektora 45? Spokojnie, mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby prawie się pozabijać, albo spędzić upojną noc!


Do tego aroganckie zachowanie Adama. Jeśli mam być szczera, to znienawidziłam go w tej książce. Zachowywał się jak stara, zrzędliwa BABA. Traktował Julię trochę jak zabawkę w przedszkolu. Myślał, że wolno mu zwyzywać i wyrzucić dziewczynę na bróg? Trochę się pomylił... od tej pory zaczęłam bardziej zwracać uwagę na Warnera (tak, przyznaję się, teraz jestem #TeamWarner)


Nie jestem jednak aż taka zła i znalazłam również kilka dobrych stron tej powieści. Mianowicie, zmiana, jaką przeszła Julia była wręcz niesamowita! Z cichej i wystraszonej dziewczynki stała się charyzmatyczną i wojowniczą kobietą. Przestała użalać się nad sobą i swoim ciężkim losem. Przestała się bać kontaktu i zaufania wobec innych ludzi.

Niezmienne pozostały tylko i wyłącznie moje uczucia do James'a i Kenji'ego. Kocham, kocham i jeszcze raz kocham! Czasem miałam wrażenie, że są dwoma promykami w ciemności. Wszyscy poważni, wszyscy pogrążeni w smutku po utracie Punktu Omega. Ci dwaj panowie potrafili wywołać uśmiech na twarzach pozostałych i nie raz na mojej. Pokochałam ich od pierwszej części.


Cała książka, jak już wcześniej wspominałam, nie była zła. Jednak brakowało mi w niej akcji. Walka z Naczelnym opisana była w dwóch, góra trzech rozdziałach z ponad siedemdziesięciu. Reszta to krótkie treningi, kłótnie, wyznawanie miłości itp. Koniec końców, stwierdziłam, że czytałam już gorsze książki, więc ostatecznie moja ocena nie będzie aż tak niska. Mimo niewypału w postaci ostatniej książki bardzo polubiłam autorkę i trudno było mi się z nią rozstać.

http://zaczarowana-me.blogspot.com/

Julia już wie, że tylko ona może zatrzymać Komitet Odnowy. Ale aby go pokonać, potrzebuje pomocy kogoś, komu nigdy nie potrafiła zaufać – Warnera. Podczas współpracy z nim przekona się, że nie wszystko, co wie o nim i o Adamie, jest prawdą.


Po przeczytaniu dwóch poprzednich części czekałam z utęsknieniem na poznanie dalszych losów Julii i reszty bohaterów. Kiedy wreszcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pośród chaosu wojny Nocni Łowcy muszą zdecydować się na walkę u boku wampirów, wilkołaków i innych Podziemnych... albo przeciwko nim. Tymczasem Jace i Clary też muszą podjąć ważne decyzje. Czy mogą pozwolić sobie na zakazaną miłość?

Po pierwszych dwóch częściach miałam niemały mętlik w głowie. Nic nie układało się tak, jak to sobie wyobrażałam, a sprawia pokrewieństwa mnie dobijała. Na szczęście "Miasto Szkła" okazało się dla mnie zbawienne i na reszcie znalazłam odpowiedzi na wiele pytań kłębiących się w mojej głowie.

Tym razem nasza kochana Clary bardzo mi zaimponowała. Trafiła do całkiem obcego miasta, mieszkała z obcą kobietą i mimo to uparcie walczyła o swój cel. Dobrze wiedziała co musi zrobić, aby uratować matkę i tak na prawdę wszystkich Nocnych Łowców. Mimo młodego wieku nie okazała się zastraszoną, naiwną dziewczyną, co pozytywnie mnie zaskoczyła (w niewielu książkach można znaleźć taką bohaterkę).

Miłą niespodziankę sprawił mi również Alec. Pierwszy raz otwarcie potrafił okazać swoje uczucia względem... hmm jeśli czytaliście książkę, to na pewno wiecie, jeśli nie, to sięgnijcie po nią i sami sprawdźcie o kogo chodzi ;) W każdym razie chłopak pozytywnie mnie zaskoczył.

Chciałam również wspomnieć o postaci, która wydała mi się najciekawsza pod względem charakteru. Mianowicie, mój ulubieniec Sebastian, zrobił na mnie tak dobre pierwsze wrażenie, że od razu go polubiłam. W ostatnich rozdziałach mój entuzjazm trochę osłab, ale i tak uważam, że Sebastian jest boski :-D

Cała powieść tworzyła spójną i ciekawie opisaną całość. Rozdziały były dobrze dopracowane, postacie miały barwny charakter (o ile można tak powiedzieć o kimś, kto cały czas ubiera się na czarno). Autorce należą się wielkie brawa i ogromny szacunek ze wykreowanie tak wspaniałego świata i jego członków.

http://zaczarowana-me.blogspot.com/

Pośród chaosu wojny Nocni Łowcy muszą zdecydować się na walkę u boku wampirów, wilkołaków i innych Podziemnych... albo przeciwko nim. Tymczasem Jace i Clary też muszą podjąć ważne decyzje. Czy mogą pozwolić sobie na zakazaną miłość?

Po pierwszych dwóch częściach miałam niemały mętlik w głowie. Nic nie układało się tak, jak to sobie wyobrażałam, a sprawia pokrewieństwa mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mia, uzdolniona wiolonczelistka, na początku wydawała się przyjazną nastolatką. Do czasu wypadku, w którym zginęli jej rodzice i młodszy brat. Sama przeżyła, ale w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Tam, jako pewnego rodzaju duch, pokazuje nam wspomnienia ze swojego życia. Kilka z nich było bardzo przyjemnych; narodziny brata, przy których była obecna, pierwszy pocałunek czy po prostu mile spędzony wieczór z przyjaciółką. Jednak najlepiej zapamiętałam te, w których dziewczyna użala się nad sobą lub wyrzuca swojemu chłopakowi, że z inną byłoby mu lepiej. No właśnie, chłopak...



Adam Wilde, przystojny rockman, jest moim zdaniem najciekawszą postacią w tej książce. Razem z kumplami tworzy kapele rock'ową Shooting Star. W czasie, kiedy Mia trafiła do szpitala, mieli zagrać swój kawałek na jednym z koncertów innej gwiazdy. Adam jednak wolał przyjechać do szpitala i wspierać swoją dziewczynę w najtrudniejszych chwilach jej życia, chociaż ona nie zawsze była wobec niego szczera. Po kryjomu złożyła podanie o przyjęcie na Julliard - najbardziej prestiżowej szkoły muzycznej w Stanach Zjednoczonych. Rockman pojawia się również w wielu pozytywnych wspomnieniach Mii. Mimo młodego wieku sprawia wrażenie odpowiedzialnego i, w przeciwieństwie do głównej bohaterki, ma określony cel życiowy. Ale wracając do fabuły książki, cały pobyt nastolatki w szpitalu to pasmo powtarzających się operacji, złych wiadomości i kłótni pomiędzy przyjaciółmi Mii a personelem szpitala. Nie chce, abyście pomyśleli sobie że jestem nieczuła na ludzkie nieszczęście, czy coś podobnego dlatego zdradzę wam, który moment poruszył mnie najbardziej. Było to wspomnienie "rodzinnego" grilla w ogrodzie państwa Hall'ów, a zwłaszcza scena improwizowanego koncertu przy ognisku. Czytając ten fragment miałam wrażenie, że Mia tylko wtedy była na prawdę szczęśliwa, na prawdę uwierzyła w siebie i w miłość jej bliskich.



Sięgające po tą książkę miałam nadzieje, że będzie choć w połowie tak dobra jak "Gwiazd Naszych Wina" pana Zielonego. Niestety zawiodłam się... Główna bohaterka bardzo mnie rozczarowała, a cała książka wydała mi się mocno naciągana.

http://zaczarowana-me.blogspot.com/

Mia, uzdolniona wiolonczelistka, na początku wydawała się przyjazną nastolatką. Do czasu wypadku, w którym zginęli jej rodzice i młodszy brat. Sama przeżyła, ale w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Tam, jako pewnego rodzaju duch, pokazuje nam wspomnienia ze swojego życia. Kilka z nich było bardzo przyjemnych; narodziny brata, przy których była obecna, pierwszy pocałunek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od pierwszego rozdziału wywołała u mnie ogromne emocje. Przede wszystkim współczułam Adamowi. Bardzo kochał Mię, a ona tak po prostu zostawiła go bez żadnego wyjaśnienia. Przez trzy lata próbował zapomnieć o dziewczynie - bezskutecznie. Po kilku miesiącach pozbierał się po rozstaniu i zaczął komponować nowe kawałki. W krótkim czasie jego kapela nagrała płytę, wyruszyła w trasę koncertową i zdobywała coraz więcej fanów ma całym świecie. Pech chciał, że przed podróżą do Londynu Shooting Star musiał zatrzymać się w Nowym Jorku - mieście, w którym od trzech lat ukrywa się Mia. Dziewczyna, która od początku nie wzbudzała mojej sympatii, dokładnie trzy lata temu wyjechała do Julliard. Porzuciła Adama bez słowa wyjaśnienia i postanowiłam żyć tak, jakby nigdy nie istniał. Teraz robi karierę w świecie muzyki klasycznej i właśnie przygotowuje się do wyjazdu w trasę do Japonii. Adam przyszedł na jej ostatni koncert w NY i wtedy wszystko się zaczęło. Po recitalu Mia zabiera go do swoich ulubionych miejsc opowiadając jak teraz żyje, czym się zajmuje. Nie wspomina jednak czemu zerwała z nim kontakt, czemu nigdy nie wróciła do Oregonu. Zachowuje się tak, jakby nigdy nic się pomiędzy nimi nie wydarzyło. I właśnie to jest najbardziej denerwujące w jej postaci. Nie potrafi przyznać się do błędu, woli uciec od problemu niż go rozwiązać. W międzyczasie Adam zabiera nas w podróż w przeszłość. Opisuje swoje uczucia i problemy. Oczywiście nie wspomina o nich Mii. Młodzi całą noc rozmawiają o teraźniejszości nie poruszając trudnych tematów z przeszłości. Dopiero nad ranem, kiedy oboje mieli wsiąść do samolotów i odlecieć w przeciwnych kierunkach, uświadamiają sobie, że te trzy lata rozłąki były głupim żartem od losu, niepotrzebnym rozdziałem w ich życiu. Jednak oboje mają swoje zadania do wykonania. Swoje koncerty, których nie mogą zawalić. I ten moment, moim zdaniem, był najgorszy w całej książce. Nasz rycerz na białym koniu (mam na myśli Adama) postanowił zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia aby zadowolić Mię. Jak już wspominałam wcześniej nie przepadałam za nią, ale kiedy zgodziła się na taki układ, stwierdziłam, że jest tylko pustą lalunią, która myśli tylko o swoich potrzebach. Najpierw zerwała z Adamem w najmniej przyjemny sposób, a później oczekiwała od niego całkowitego poświęcenia z jego strony. Myślę, że to każdego wyprowadzi z równowagi. Z drugiej jednak strony jestem zwolenniczką Happy End'ów więc gdzieś w głębi serca ucieszyłam się, że Mia i Adam nareszcie mogą być razem. No cóż, taka już moja natura...

Podsumowując, "Wróć, jeśli pamiętasz" wciągnęło nie dużo bardziej niż "Zostań, jeśli kochasz". Moje nastawienie do Mii nie uległo wielkiej zmianie, nie licząc tego, że znienawidziłam ją do reszty. Cała książka podobała mi się, ponieważ miło było poznać wydarzenia widziane oczami Adama, młodego rockmana. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, byłoby to zakończenie. Odejście chłopaka z zespołu było dla mnie dość zaskakujące. Wolałabym jednak, żeby to Mia zrezygnowała ze swojej kariery.

http://zaczarowana-me.blogspot.com/

Od pierwszego rozdziału wywołała u mnie ogromne emocje. Przede wszystkim współczułam Adamowi. Bardzo kochał Mię, a ona tak po prostu zostawiła go bez żadnego wyjaśnienia. Przez trzy lata próbował zapomnieć o dziewczynie - bezskutecznie. Po kilku miesiącach pozbierał się po rozstaniu i zaczął komponować nowe kawałki. W krótkim czasie jego kapela nagrała płytę, wyruszyła w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to