-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1099
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać330
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński19
-
Artykuły„(Nie) mówmy o seksie” – Storytel i SEXEDPL w intymnych rozmowach bez tabuBarbaraDorosz2
Biblioteczka
2021-02-17
2020-05-04
Krótka i nafaszerowana informacjami. Niestety Artur ma mało przejrzysty styl, a ludzie często nie rozumieją jej treści, czy nie znają definicji argumentacji i doszukują się ad personam czy ad hominem tam, gdzie nie ma żadnej argumentacji. Byłoby to dobre dzieło jak uzupełnienie kursu logiki; dla wielu to niestety zamiennik takowego.
Krótka i nafaszerowana informacjami. Niestety Artur ma mało przejrzysty styl, a ludzie często nie rozumieją jej treści, czy nie znają definicji argumentacji i doszukują się ad personam czy ad hominem tam, gdzie nie ma żadnej argumentacji. Byłoby to dobre dzieło jak uzupełnienie kursu logiki; dla wielu to niestety zamiennik takowego.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toRozbawiło mnie, że w artykule Kukowskiego jako przykład przełamywania paradygmatów nauki podane zostało NLP. Nie wiem jak w 2005 r. wyglądał dostęp do wiedzy na ten temat, ale dziś już wiemy, że z nauką to nie ma nic wspólnego.
Rozbawiło mnie, że w artykule Kukowskiego jako przykład przełamywania paradygmatów nauki podane zostało NLP. Nie wiem jak w 2005 r. wyglądał dostęp do wiedzy na ten temat, ale dziś już wiemy, że z nauką to nie ma nic wspólnego.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie znam francuskiego, a co za tym idzie, nie mam szans poznać nawet pobieżnie całego dorobku Gilsona, ale chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że to najważniejsza z "pobocznych" książek tego wybitnego znawcy filozofii średniowiecznej i metafizyki. Podejmuje się on w niej ambitnego zadania zdefiniowania przedmiotu historii filozofii oraz prześledzenia najważniejszych doświadczeń filozoficznych w dziejach, które ostatecznie składają się na jedno doświadczenie, dotyczące poznania filozoficznego. To jedno najważniejsze doświadczenie niestety jest niezbyt dobrze uświadomione nawet pośród zawodowych filozofów. Książka ta pochodzi z 1968 roku i nic się w tej materii nie zmieniło.
Z uwag ogólnych: nie jest to książka łatwa. Zauważyłem, że poleca się ją nawet studentom pierwszego roku filozofii, ale dla nich sprawdzi się co najwyżej jako rozszerzenie wybranego fragmentu historii filozofii np. podczas pisania jakiejś pracy. Próba przeczytania całości za pierwszym podejściem spotka się raczej ze zmęczeniem i zagubieniem, bo mnogość przytaczanych nazwisk i koncepcji filozoficznych stanowi prawdziwe wyzwanie. Zaś styl Gilsona, najczęściej jest dość suchy (ale nie zawsze!), akademicki i pełen bardzo długich zdań, przy których nie wiadomo jak podzielić sobie to morze treści do kontemplacji. Żeby było zabawniej, książka ta ma raptem 220 stron, więc kusi potencjalnego czytelnika szybkim oświeceniem. Nie dajcie się nabrać, zdobądźcie najpierw podstawowe informacje na temat poruszanych fragmentów historii.
A cóż to okresy, cóż to za myśliciele? Pierwszy rozdział dotyczy średniowiecznego sporu o uniwersalia. Gilson omawia w nim akrobacje Abelarda i jego oponentów, podsumowując ich niemoc rozstrzygnięcia tego problemu tym, że jest on problemem filozoficznym, a nie logicznym, jak myśleli jego uczestnicy.
Po logikalizmie omawia teologizmy, czyli przebieranie religii w szaty filozofii. Prowadzić to może jedynie do tego, że zamiast dostosowywać poglądy do natury, będzie się próbowało dostosowywać naturę do poglądów, bo tezy religijnej nie jest łatwo usunąć, jak tezy filozoficznej. Takie coś spotkało zarówno teologów wschodniochrześcijańskich, jak i mahometańskich. Wiedząc, że ich bzdurne poglądy będą atakowane, przestali uznawać w ogóle istotę rzeczy i porządek w naturze np. przypisując wszelką przyczynowość Bogu, które to rozwiązanie al-Aszariego zasymiluje chętnie Kartezjusz w swojej filozofii. A skoro w naturze nie ma porządku, to naturalną konsekwencją jest sceptycyzm. Droga ta wygląda dokładnie tak: człowiek zajmuje jakąś postawę filozoficzną i kroczy nią, aż natknie się na konsekwencje, których chciałby uniknąć. Potem jego uczniowie mają mniej skrupułów i wyciągają te konsekwencje na wierzch. Wówczas wszyscy się orientują, że jedynym sposobem ich uniknięcia jest zmiana filozofii i dana szkoła umiera. Wiek albo dwa później, ktoś niewykształcony historycznie, wpada na ten sam pomysł i wyraża go nowym językiem, ale nie rozwiąże jego problemów i jego uczniowie również tego nie zrobią. I uczniowie nigdy nie winią swojego mistrza, ale zawsze samą filozofię. Wtedy pojawia się świadomie i otwarcie głoszony sceptycyzm. Ten cykl pojawia się potem wielokrotnie.
W kolejnych rozdziałach Gilson pokazuje te procesy, przenikające filozofie Ockhama, Kartezjusza, Hume'a, Kanta, Comte'a, Hegla i paru innych, mniej ważnych. Wszystkiego tego omawiać na przestrzeni skromnej recenzji nie ma sensu, stąd przejdziemy już do rozważań na temat historii filozofii.
Na początku należy zauważyć następujące rzeczy: rzetelny opis jakiejś filozofii z jej własnej perspektywy będzie historią pewnej filozofii, ale jeszcze nie jest historią samej filozofii. Biografie filozofów są przydatne do zrozumienia ich idei, ale sama biografia to tylko historia filozofa, a nie historia filozofii. Nie da się badać historii filozofii bez powoływania się na pisma filozofa, ale samo to jest zaledwie historią pism filozoficznych, a nie filozofii.
Następnie trzeba wspomnieć, że powtarzania się postaw filozoficznych nie można wytłumaczyć jedynie wpływem jednego filozofa na drugiego, bo nie zawsze się da dowieść, że ten późniejszy w ogóle znał tego wcześniejszego, a nawet jeśli znał i się nim zainspirował, to trzeba jeszcze ustalić dlaczego. Poza tym dwie doktryny mogą być do siebie zupełnie niepodobne "zewnętrznie", podczas gdy są natchnione z tego samego źródła. Odrzucić też trzeba historyzm, który jest niezwykle prymitywną parodią nauki (polecam rozprawę Misesa z historyzmem w książce "Teoria a historia"). Oddajmy głos samemu Gilsonowi, który przedstawi też od razu konkluzje tego akapitu: "Każda filozofia da się uzasadnić czasem jej powstania, miejscem, w którym się narodziła, oraz tłem historycznym. Każda filozofia da się uzasadnić przez zbiorowe uzasadnienia powszechnie panujące w grupie społecznej, w której powstała. Każdą filozofię da się równie łatwo wyprowadzić ze struktury gospodarczej narodu, którego członkiem jest sam filozof. Każda obrana metoda jest wielce skuteczna. Przypisuje ona jednak narodziny arystotelizmu tej okoliczności, że Arystoteles był Grekiem i poganinem, że żył w społeczności opierającej się na niewolnictwie, na cztery wieki przed Chrystusem; tłumaczy ona także odrodzenie się arystotelizmu w wieku trzynastym okolicznością, że św. Tomasz z Akwinu był Włochem, chrześcijaninem, a nawet mnichem, i że żył w ustroju feudalnym, którego struktura polityczna i gospodarcza bardzo się różniła od warunków panujących w Grecji w wieku czwartym; równie dobrze tłumaczy ona arystotelizm J. Maritaina, który jest Francuzem, człowiekiem świeckim, i żyje w „burżuazyjnym” społeczeństwie republiki dziewiętnastego wieku. I na odwrót, skoro Arystoteles i Platon żyli w tej samej epoce i w tym samym kraju, powinni byli wyznawać tę samą filozofię, podobnie jak Abelard i św. Bernard, św. Bonawentura i św. Tomasz z Akwinu, Kartezjusz i Gassendi — wszyscy ci, którzy wręcz sobie przeczyli, powinni byli głosić mniej więcej to samo. Niezależnie od tego, czy historyzm podkreśla polityczne, czy też społeczne, przemysłowe bądź też rasowe warunki powstawania doktryn filozoficznych, we wszelkich swych postaciach przeczy on oczywistym faktom. Krótko mówiąc, ostateczne uzasadnienie dziejów filozofii musi być samo filozofią".
Na koniec wisienka na torcie: jedność doświadczenia filozoficznego. Metafizyk, jak zauważa autor, to człowiek, który szuka ostatecznej podstawy doświadczenia poza i ponad owym doświadczeniem. Te podstawy bywały przeróżne: materia Demokryta, dobro Platona, samomyśląca się myśl Arystotelesa, Jednia Plotyna, byt filozofów chrześcijańskich, Prawo Moralne Kanta, Wola Schopenhauera, absolutna Idea Hegla, Twórcze Trwanie Bergsona. Mimo licznych dowodów, że nie powinno się tego robić i licznych zapewnień, że nie będzie się już tego robiło, filozofowie wciąż dążyli i wciąż dążą do metafizyki. Człowiek jest więc z natury stworzeniem metafizycznym i to dążenie do niej jako nieodłączna część rozumu została zauważona już przez Kanta. Królewiecki filozof niestety nigdy nie uprawiał filozofii na poważnie – "Natura to dla niego dzieła Newtona, a metafizyka to pisma Wolffa", więc np. uważał konkluzje metafizyki, takie jak absolut, czy dusza, za jej przesłanki, co jest oczywistą bzdurą. Zasadami są pierwsze pojęcia, poprzez które dochodzimy do wszelkiego dalszego poznania metafizycznego, a wszelkie niepowodzenia metafizyk brały się stąd, że ich autorzy zastępowali pojęcia metafizyczne pojęciami zapożyczonymi z dowolnej nauki szczegółowej (logikalizm, teologizm, socjologizm, fizykalizm, matematycyzm). Była to próba wyjaśniania całości za pomocą jednej z jej części. Rozpoczął to pierwszy filozof w historii, Tales z Miletu. Mimo niedostarczenia dowodów na to, że wszystko jest wodą, wykazał, że rozum jest zdolny z natury pojmować wszystko, co istnieje, jako jedno i to samo oraz pokazał, że rzeczywistość nie daje się sprowadzić do jedności poprzez sprowadzenie całości do jednej z jej części. Anaksymenes i Heraklit nie doszli do tej konkluzji, tylko stwierdzili, że to nie ta część została wyodrębniona. Wtedy zjawił się Anaksymader – ówczesny Hegel – i stwierdził, że wspólnym tworzywem jest nieokreśloność, czyli łączenie się przeciwieństw. Zamknął pierwszy cykl filozoficzny w historii, doprowadzając do swojego rodzaju sceptycyzmu i kapitulacji wobec wizji uporządkowanej, racjonalnej przyrody. A wystarczyło postawić pytanie: "czym jest to, co umysł musi pojmować zarazem jako należące do wszystkich rzeczy, a jednocześnie nienależące do żadnych dwóch rzeczy w sposób jednakowy?", bo prowadzi ono prosto do pojęcia bytu – pierwszej zasady poznania i pierwszej zasady metafizyki. Nie da się nic pomyśleć bez użycia tej własności transcendentalnej, stwierdzającej, że coś istnieje, a skoro coś istnieje, to dostrzegamy też, że nic nie może jednocześnie być i niebyć oraz że byt wywodzi się tylko z byt, co stanowi źródło zasady przyczynowości. Rozum nie potrzebuje udowadniać tych zasad, ponieważ nie byłyby one wtedy zasadami, a konkluzjami. A to właśnie za ich pomocą udowadnia wszystko inne. Stąd wszelkie próby dyskredytowania metafizyki w dość oczywisty sposób wynikały z jej niezrozumienia.
Nie znam francuskiego, a co za tym idzie, nie mam szans poznać nawet pobieżnie całego dorobku Gilsona, ale chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że to najważniejsza z "pobocznych" książek tego wybitnego znawcy filozofii średniowiecznej i metafizyki. Podejmuje się on w niej ambitnego zadania zdefiniowania przedmiotu historii filozofii oraz prześledzenia najważniejszych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDobry dobór treści, ale tragiczny, pod względem przystępności, ich wykład.
Dobry dobór treści, ale tragiczny, pod względem przystępności, ich wykład.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Thomas Kuhn w swojej słynnej książce "Struktura rewolucji naukowych", w oparciu o perspektywę historyczną, buduje relatywistyczny obraz nauki. Na jej treść nie składają się same obserwacje, prawa i teorie, jak mogłoby wydawać się niektórym, ale również szeroko rozumiany klimat intelektualny, na który składają się między innymi liczne czynniki psychologiczne, takie jak intuicje badaczy, ich sympatie i antypatie, doświadczenia, język etc. Nie oznacza to jednak, że nauka jest zupełnie subiektywnym zbiorem losowych zdań, równoważnych gaworzeniu niemowlaka, co autor wyjaśnia szeroko w postscriptum, ale nie wybiegajmy aż tak do przodu.
W popkulturze nauka to taka piramidka, składająca się z teorii i metod dominujących aktualnie w podręcznikach, a działalność uczonych polega na dokładaniu do niej klocków. Taki obraz wynika z nieznajomości pojęcia paradygmatu, ukutego przez Kuhna. Otóż paradygmat to pewne osiągnięcie naukowe powszechnie akceptowane przez daną społeczność naukową i wyznaczające kierunek aktualnych badań w danej dziedzinie. Pojęcie to jest nierozerwalne z kuhnowską teorią rewolucji naukowych, które przebiegają następująco.
Najpierw mamy jakiś paradygmat w dojrzałej dyscyplinie naukowej (do końca XVII wieku nie było jednego wspólnego paradygmatu, bo brak było modelu wyznaczającego metody badań i problemy do rozwiązania – ale to osobna kwestia) i przejawem jego standardowego funkcjonowania jest okres nauki normalnej. Paradygmat opisuje rzeczywistość w określony sposób i uczeni przeprowadzają badania w oparciu o niego. Są to tzw. prace porządkowe: "rozszerzanie wiedzy o faktach ważnych dla paradygmatu, poszerzanie zakresu zgodności pomiędzy nimi a opartymi o nie przewidywaniami oraz uściślanie paradygmatu. (...) Nie szuka nowych zjawisk, bo też nie dostrzega tych, które nie mieszczą się w jej szufladkach." Dzieje się tak, dopóki jest skuteczny, przy czym o braku skuteczności nie świadczy pojedyncza anomalia, bo ta może być odłożona na później i rozwiązana przez kogoś innego na gruncie tego samego paradygmatu. Mówimy o sytuacji, gdy zauważa się wiele anomalii (swoją drogą nie zauważa się ich od razu, ludzkie zdolności poznawcze lubią chodzić na skróty, na dowód czego autor przytacza ciekawe badanie) i cała społeczność naukowców czuje, że coś jest nie tak. Wtedy nastaje kryzys. Uczeni w ramach badań nadzwyczajnych przestają się trzymać restrykcyjnie paradygmatu i formułują liczne konkurencyjne hipotezy. Wtedy też nauka zaczyna przypominać inny popkulturowy stereotyp na temat nauki. Uczeni siedzą w laboratoriach i robią różne rzeczy na chybił trafił, nie oczekując żadnego konkretnego wyniku, bo nie mają żadnej teorii, której są pewni, aż w końcu ktoś coś trafia. W większości przypadków jest to ktoś bardzo młody albo ktoś od niedawna pracujący w danej dyscyplinie, a więc pozbawiony pewnych pułapek myślowych, które starzy wyjadacze zakładają na siebie samych drogą przyzwyczajenia.
Warto zaznaczyć, że nie wystarczy, że ktoś sformułuje teorię, która wyjaśnia daną anomalię. Musi ona jeszcze być subiektywnie atrakcyjna dla innych badaczy w kwestii formułowania nowych łamigłówek. Musi być potencjalnie płodna. A tego, czy będzie płodna, przecież nikt nie wie, bo nikt nie zna przyszłości. Tutaj objawiają się wspomniane wcześniej czynniki psychologiczne. Skłanianie się ku danemu paradygmatowi może być spowodowane uwarunkowaniami osobowościowymi, biograficznymi, narodowością, opinią o reformatorze czy o jego nauczycielach. Można powiedzieć, że jest to bardziej jakieś przeżycie estetyczne, niż racjonalne. No i wiadomo, jest to przeżycie jednostkowe. Nie wszyscy zaakceptują nowy paradygmat, zwłaszcza ludzie, którzy poświęcili większość długiego życia poprzedniemu. Pełna wymiana paradygmatu wymaga zmiany pokoleniowej.
I tak rewolucja się kończy i następuje nowy okres nauki normalnej. Nowa teoria wyznacza nowe problemy itd. itd.
Przedstawiłem już główną myśl książki, spróbuję teraz powiedzieć parę słów o formie. "Struktura rewolucji naukowych" jest napisana bardzo przystępnie i radzą sobie z nią nawet laicy. Obfituje ona w liczne przykłady historyczne ze świata nauk przyrodniczych, które czasem dla humanisty mogą nie do końca brzmieć zrozumiale, ale na szczęście nie trzeba być fizykiem, czy chemikiem, by nadążać za autorem. Co prawda te grupy mogą mieć potencjalnie więcej przyjemności z lektury, ale w praktyce chyba niekoniecznie, bo refleksja filozoficzna i historyczna jest zarezerwowana dla nielicznych – większość ścisłowców to siepacze nauki normalnej, wytrenowani do rozwiązywania określonych problemów na gruncie aktualnego paradygmatu. I jakkolwiek negatywnie to nie zabrzmiało w moich ustach, to jak zauważa Kuhn, są oni w tym bardzo skuteczni.
Wracając jeszcze do treści, to z wątków pobocznych niezwykle interesujące jest studium odkrycia tlenu, które służy do wykazania, że często odkrycia naukowe ciężko jest przypisać jednej osobie. Naukowiec nie siedzi w fotelu, nie pyka fajki i nie stwierdza nagle "O, odkryje sobie tlen!". Jak już zostało to wyjaśnione, kierunek badań jest wyznaczany przez całą społeczność i większość naukowców nie jest nastawiona na odkrycie czegoś nowego, wręcz przeciwnie — starają się pogłębić wiedzę o czymś już odkrytym.
Ciekawe jest też powołanie się na Michaela Polanyiego i jego koncepcję wiedzy milczącej tj. takiej zdobytej w praktyce, a która nie daje się wyraźnie sformułować. Według Kuhna sukces naukowca w dużej mierze zależy właśnie od niej. Naraziło go to na zarzut jakiegoś skrajnego subiektywizmu, ale moim zdaniem wybronił się, stwierdzając, że gdy mówi o intuicjach, to mówi o wspólnej własności grupy, a nie o indywidualnej intuicji. Bo co prawda różne jednostki mogą mieć różne intuicje, bo były wystawione na różne bodźce i mają różne doświadczenia, ale gdy należą do tych samych grup i jakoś na co dzień się skutecznie komunikują i zachowują podobnie w danych sytuacjach, to mamy prawo sądzić, że ich wrażenia są takie same. Stąd mowa o wspólnej intuicji grupy.
Warto jeszcze wspomnieć, że dla Kuhna "sprawą otwartą jest czy któraś nauka społeczna osiągnęła jakiś paradygmat". Wydaje mi się to dziwnym stwierdzeniem, bo w 1962 roku, gdy wydał tę książkę, keynesizm od dawna dominował w mainstreamowej ekonomii, więc co najmniej jedna nauka powinna go mieć. Biorę jednak pod uwagę, że nie rozwinął tego stwierdzenia i nie wiem, co miał na myśli. Być może był świadom jego błędów oraz istnienia konkurencji i spodziewał się jakiegoś przetasowania na uniwersytetach i w czasopismach naukowych? Nie zgadzałoby się to jednak z jego stwierdzeniem, że czasem może funkcjonować więcej niż jeden paradygmat na raz.
Thomas Kuhn w swojej słynnej książce "Struktura rewolucji naukowych", w oparciu o perspektywę historyczną, buduje relatywistyczny obraz nauki. Na jej treść nie składają się same obserwacje, prawa i teorie, jak mogłoby wydawać się niektórym, ale również szeroko rozumiany klimat intelektualny, na który składają się między innymi liczne czynniki psychologiczne, takie jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Immanuel Kant" Hoffego to stosunkowo krótkie i treściwe opracowanie całej myśli filozoficznej słynnego królewczanina, ale średnio się spisuje w tej roli. Nie chodzi mi o jakieś błędy – wierzę, że kantyzm tu został wyłożony zgodnie z faktycznym stanem rzeczy, a powielanie mitu, że Kant nigdy się nie ruszał poza najbliższą okolicę nie jest aż tak istotne. Chodzi o to, że opracowanie powinno być łatwiejsze w odbiorze, niż oryginalna treść, podczas gdy często czułem się jakbym czytał bezpośrednio Kanta. Przebrnąć przebrnąłem, ale momentami było naprawdę ciężko. Jak patrzę teraz na swoje notatki, to jestem przekonany, że dałoby się wyłożyć Kanta w przystępniejszej formie. W każdym razie w środku dzieła Hoffego znajdziemy biografię królewieckiego filozofa, szczegółowe omówienie "Krytyk" i innych pomniejszych dzieł Kanta, pokazujących jego myśl od epistemologii poprzez estetykę aż po filozofię polityczną. Na końcu jest dość ciekawy rozdział o recepcji tych idei i opozycji do niej, więc można się też trochę dowiedzieć czegoś o idealizmie niemieckim, neokantyzmie, fenomenologii, neoscholastyce, filozofii analitycznej.
"Immanuel Kant" Hoffego to stosunkowo krótkie i treściwe opracowanie całej myśli filozoficznej słynnego królewczanina, ale średnio się spisuje w tej roli. Nie chodzi mi o jakieś błędy – wierzę, że kantyzm tu został wyłożony zgodnie z faktycznym stanem rzeczy, a powielanie mitu, że Kant nigdy się nie ruszał poza najbliższą okolicę nie jest aż tak istotne. Chodzi o to, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bardzo ciężko jest powiedzieć cokolwiek o Traktacie. Z jednej strony jest to genialne dzieło zarówno ze względu na treść, jak i jego oddziaływanie na współczesną filozofię. Z drugiej zaś strony z wieloma rzeczami nie mogę się zgodzić, a projekt idealnie przejrzystego dzieła z ponumerowanymi tezami nie zakończył się wcale sukcesem. Nie tylko od Traktatu odbijają się niedzielni filozofowie, ale nawet fachowcy mają mniejsze lub większe problemy z lekturą. Sam Wittgenstein stwierdził, że tacy tytani jak Frege i Russell go nie zrozumieli. No to jak nie oni, to kto miał to zrobić? Zdaje się, że tylko sam Wittgenstein, który stwierdził w późniejszym okresie życia, że Traktat przestał odzwierciedlać jego poglądy.
Nie mogę przeprowadzić dokładniejszej analizy tekstu jak zazwyczaj, bo o ile mógłbym się wystawić na ewentualne popełnienie błędu, to byłoby to jednak zajęcie bardzo czasochłonne, bo wymagające drobiazgowego przedstawienia prawie całej książki. Ograniczę się więc do najprostszego możliwego wyjaśnienia wam, co to w ogóle jest ten cały Traktat, a z treścią musicie się zmierzyć sami (lub w towarzystwie Wolniewicza).
Traktat to według samego autora dzieło metafizyczne, przy czym przez metafizykę rozumie on coś niezwykle oddalonego od nauki, coś niesprawdzalnego i coś, o czym nie da się mówić. Dlatego też autor w końcówce pisze, że ci, którzy naprawdę go zrozumieją, uznają jego wywód za niedorzeczność. Wydaje się to takim ładnym koanem w buddyjskim stylu, ale dla mnie to trochę nieszczere, bo uznanie jego systemu za nieweryfikowalną metafizykę zakłada uprzednio tę metafizykę.
W każdym razie Wittgenstein pisze o świecie, o języku i ich powiązaniu. Wnika bardzo dokładnie w strukturę obu i te szczegółowe filozoficzne rozważania kończy serią mglistych tez o tematyce okołomistycznej. Na tle neopozytywizmu wydaje się najbardziej otwarty na kwestie religijne, choć Bóg to dla niego coś spoza świata, co w świat nie ingeruje.
Zakończę radą, by podczas lektury robić notatki i rozpatrywać poszczególne pojęcia w kontekście innych pojęć. Jeśli nie będziecie wplatać tez w jedną spójną sieć, łowiącą kolejne tezy, to te kolejne tezy będą wam przelatywać przez zbyt duże oczka i nic z tego nie wyniesiecie. No i jeśli nie interesujecie się dokładniej ontologią albo filozofią języka, to nie katujcie się tym. Przeczytajcie jakieś opracowanie, tyle wam starczy.
Bardzo ciężko jest powiedzieć cokolwiek o Traktacie. Z jednej strony jest to genialne dzieło zarówno ze względu na treść, jak i jego oddziaływanie na współczesną filozofię. Z drugiej zaś strony z wieloma rzeczami nie mogę się zgodzić, a projekt idealnie przejrzystego dzieła z ponumerowanymi tezami nie zakończył się wcale sukcesem. Nie tylko od Traktatu odbijają się ...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to