Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki 81:1. Opowieści z Wysp Owczych Marcin Michalski, Maciej Wasielewski
Ocena 7,2
81:1. Opowieśc... Marcin Michalski, M...

Na półkach: , ,

Odnoszę nieodparte wrażenie, że większość książek o tematyce podróżniczej opisuje kraje ciepłe i odległe. Słownik podaje, że za egzotyczne należy uznać coś właściwego krajom dalekim, o odmiennym klimacie i osobliwych obyczajach. Idąc tym tropem, kraje z północy globu też są egzotyczne. Marcin Michalski i Maciej Wasilewski zdecydowali się opisać wyprawę do kraju niewątpliwe egzotycznego.

Szczerze przyznam: przed lekturą „81:1. Opowieści z Wysp Owczych” nie miałam pojęcia, gdzie dokładnie owe Wyspy leżą. W ostatnim czasie modne są podróże do Irlandii czy na Islandię, ale oba te miejsca mają coś, co może przyciągać turystów – brak słońca i piaszczystych plaż turystów nie odstrasza.

Wyspy Owcze mają deszcz i wiatr, trochę gór, mnóstwo zielonej szarości - szału nie ma. Dla turystów fakt, że mają tam prawdopodobnie najdokładniejsze statystyki na świecie raczej nie będzie miał znaczenia. Nie będę wnikać w prawdziwość wyliczeń, których w książce nie brakuje, a które niejednokrotnie budziły moje zdziwienie

„Pięć sygnalizacji świetlnych, cztery bloki mieszkalne, dwa zdechłe koty na poboczu drogi w trakcie marszu z Skipanes do Rituvík 2 listopada 2007 roku.”,

uśmiech
„W listopadzie 2009 na poletku w Vágur wykopano rekordowo dużego ziemniaka. 22 cm długości, 1025 gram.”,

czy konsternację
„Na Wyspach Owczych nie ma: twarogu, (…) Dnia Walki na Poduszki, wiewiórek, (…) izb wytrzeźwień(…).”.

Wystarczy mi, że gdzieś na świecie jest miejsce, w którym sąsiedzi mówią sobie dzień dobry, domy zawsze są otwarte, a członkowie kadry narodowej nie obrośli w piórka.

Marcin i Maciek – dwóch niewątpliwie zakręconych facetów, którzy pojechali tam, pomieszkali, poznali prawdopodobnie większość mieszkańców i napisali książkę – reportaż, która nie pozwala o sobie zapomnieć.

To, jak opisują Wyspy, ich krajobraz, mieszkańców i klimat powala na łopatki. Czytając ich historie oczyma wyobraźni przechadzałam się po tamtejszych wzgórzach, podziwiałam widok z fiordu w słoneczne dni, a w pochmurne – ubierałam gruby sweter, ciepłe buty i szłam od miasteczka do miasteczka – dla samej wędrówki. Bajka.

Nie należę do zmarzluchów, ale gdyby ktoś zaproponował mi żebym zamieszkała w kraju, w którym leje i wieje przez większą cześć roku kazałabym mu się puknąć w łeb i posłałabym w diabły. Czego jak czego, ale takiego połączenia pogodowego nie lubię. Jednak dla przygody i bajkowej atmosfery mogę się poświęcić;)

Zawodowi podróżnicy mają pewnie cały sztab ludzi, którzy pomagają przy organizacji każdej wyprawy. Autorzy tej książki sami zajęli się przygotowaniami i zasługują na uznanie, ponieważ jako podróżnicy-amatorzy po powrocie przygotowali świetny materiał, który może stanowić nie tylko wzór nowoczesnego przewodnika dla turystów. „81:1...” daje czytelnikowi możliwość poznania społeczeństwa nielicznego, ale o wypracowanej tożsamości. I choć proces globalizacji niesie ze sobą pewne zagrożenia, wśród Farerów można na moment o tym zapomnieć. Kawał dobrej roboty!

Na Owcach bardzo szybko stajesz się swój. Jeśli tylko odrzucisz zachodni tok rozumowania, wrzucisz na luz i pozwolisz by ludzie się do Ciebie zbliżyli.

Odnoszę nieodparte wrażenie, że większość książek o tematyce podróżniczej opisuje kraje ciepłe i odległe. Słownik podaje, że za egzotyczne należy uznać coś właściwego krajom dalekim, o odmiennym klimacie i osobliwych obyczajach. Idąc tym tropem, kraje z północy globu też są egzotyczne. Marcin Michalski i Maciej Wasilewski zdecydowali się opisać wyprawę do kraju niewątpliwe...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię zamotane książki (uwielbiam T. Piątka). Lubię, gdy autor tworzy inteligentnych bohaterów (albo chociaż inteligentne powiązania między poszczególnymi elementami książki). Lubię, gdy dialogi są na poziomie, a tajemnica ma sens.

Szczerze nie cierpię, gdy ktoś z wyrobionym nazwiskiem idzie na łatwiznę i próbuje posklejać kilka książek w jednej. I nie chodzi mi o tworzenie historii alternatywnej, opartej o co by było gdyby...?, do tych nic nie mam.

J. Polak za bardzo skupił się na wykreowaniu polskiej wersji „Roku 1984” - z całym jego okropieństwem. Niestety, w pewnym momencie przesadził i zamiast czegoś, co mogłoby mieć ręce i nogi powstał zdeformowany kadłub, bez mięsa w środku.

Fabuła jest do tego stopnia pokręcona, że daruję sobie przydługie opisy.

Głównym bohaterem jest Adam, a Ewa jest jego siostrą (na tym etapie po raz pierwszy zgrzytnęłam zębami; później zgrzytów było jeszcze więcej). Tatuś ich opuścił, ale dzięki sanktoholoaureolo mogą słuchać jego opowieści.

Wielkim Bratem jest Ojciec i Teść Wielki Redemptosarmata Smardzyk. Prawdopodobnie to on jest twórcą VII RP ogarniętej redemptosarmatyzmem. Wielki manipulant, wróg historii, władca VII RP i kawał drania.

U Orwell'a ekrany szpiegują wszystkich, u Polaka szpiegują wszyscy. Zwłaszcza ciężarni ministranci i nawiedzone redemptosarmatki. Jakby tego było mało, wystają oni na ulicach i głoszą te swoje brednie.

Stłamszony lud w sklepach płaci obrazkami (oczywiście z wizerunkami świętych; każdy święty ma inną wartość) i upija się „alkoholem” produkowanym ze starych samochodów.

Wszędzie absurd w kiepskim wydaniu, badna redemptosarmatek i redemptosarmatów, iGod i sanktoholoaureolo. Gejów ani śladu.

Kiepski humor, dyktatura i ewidentne ściąganie, ot co. Maltyrologia, niby-rewolucja i marna karykatura ustroju polityczno-religijnego. Całość przypomina raczej koszmar śniony w odcinkach.

Dawno nie czytałam tak marnej książki. Zmęczyłam ją i wiem jedno: nigdy więcej.

Lubię zamotane książki (uwielbiam T. Piątka). Lubię, gdy autor tworzy inteligentnych bohaterów (albo chociaż inteligentne powiązania między poszczególnymi elementami książki). Lubię, gdy dialogi są na poziomie, a tajemnica ma sens.

Szczerze nie cierpię, gdy ktoś z wyrobionym nazwiskiem idzie na łatwiznę i próbuje posklejać kilka książek w jednej. I nie chodzi mi o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Szachownica flamandzka” to lekki kryminał z historyczną wkładką, doprawiony nutą bajkowości (a nawet – baśniowości), okraszony inteligentnym humorem. Jest tu siwo od dymu papierosowego, nieco dekadencko – ale to chyba zasługa ludzi związanych ze sztuką i wódką. Albo samej wódki i przyćmionych lamp. To książka wspaniała pod względem doboru postaci. Obracamy się wśród ludzi wykształconych, czułych na sztukę, którzy żywo interesują się pewnym obrazem.

Najważniejsza jednak jest zagadka: kto zabił rycerza? I kto zabija setki lat później? Przecież nie jest rzeczą możliwą, żeby słynny malarz flamandzki, autor nieszczęsnego obrazu rzucił klątwę na swoje dzieło! A może prawda sprzed wieków wcale nie chce, by ją odkryto…?

Niewątpliwie ktoś zamordował rycerza Rogera D’Arras. Z wysokim prawdopodobieństwem można stwierdzić, że zarówno ofiara jak i morderca zostali przedstawieni na obrazie van Huysa. Co więcej, wygląda na to, że ów obraz powstał właśnie po to, by mordercę zdemaskować!

Ale – ale, nie tak prędko! Zagadka z obrazu ma II dno. Być może nie chodzi tylko o ustalenie, kto jest mordercą, ale również – kto jest zwycięzcą rozgrywanej na obrazie partii szachów.

„Ostatecznie wszystkie obrazy są obrazami jednego obrazu, wszystkie lustra są odbiciami jednego lustra, wszystkie śmierci są śmieciami jednej Śmierci.”

Początkowo bohaterów w powieści jest niewielu:
Julia, wzięta konserwatorka sztuki; odkryła, że pod wierzchnią warstwą farby ktoś (niewątpliwie sam van Huys) ukrył owo „kto zabił rycerza?”. Pije mocną, gorzką kawę, wypala całe tony papierosów. Ma umysł trzeźwy, nawet gdy wypije za dużo, a mimo to marzy o Nibylandii.

Menchu, kobieta wyzwolona, wieloletnia przyjaciółka Julii i właścicielka galerii; chce obraz sprzedać. Zagadka sprzed lat dodaje pikanterii zbliżającej się aukcji, co dla Menchu oznaczać może znaczny wzrost spodziewanych zysków.

Cesar, najlepszy przyjaciel Julii, wybitny antykwariusz, miłośnik klasyki w jej najlepszym wydaniu, elegancik jak się patrzy. Człowiek oczytany, rozmiłowany w łacinie, z ogromnym dystansem do siebie i własnej orientacji. Dla niego Julia na zawsze pozostanie małą księżniczką.

„Życie jest jak droga restauracja, gdzie zawsze na koniec podsuwają ci rachunek, co wcale nie oznacza konieczności zapomnienia o delicjach, których się wcześniej kosztowało.”

Równolegle z nimi poznajemy osoby szachowego dramatu: wspomniany już przeze mnie Roger D’Arras, rycerz, ofiara mordu; książę Ostenburga, a za razem przyjaciel rycerza; Beatrycze, żona księcia, prawdopodobnie kochanka rycerza. Ich personalia ustalił Alvaro, profesor i znawca historii, dawny kochanek Julii i… pierwsza współczesna ofiara mordercy.

Po stronie dobra stoi jeszcze Muñoz. Jest mistrzem szachowym, choć nie wygrał ani jednej partii – mimo że okazji ku temu nigdy nie brakowało. Swoją drogą – kto rozpoczyna grę dla samej gry, a nie dla jej rozstrzygnięcia? Czyż to nie szlachetne? Grać i, mimo miażdżącej przewagi, nie pokonać przeciwnika?

W powieści pojawiają się jeszcze osoby poboczne – uczeń Cesara oraz aktualny pupilek Menchu. Na upartego, do ich grona można jeszcze dołączyć pewnego staruszka, właściciela feralnego obrazu.

Wymieniłam już sześciu potencjalnych morderców. A to jeszcze nie koniec. Zdecydowanie najbardziej podejrzaną osobą jest bratanica staruszka i jej mąż-hazardzista, który gotów jest zastawić własną duszę, byle tylko przez chwilę móc grać (w karty, bo na szachy był zwyczajnie za głupi – albo takiego udaje).

Kto jest mordercą? Jaki jest motyw? Zabija z chęci zysku, czy może wie coś, czego nie wiedzą inni? Kim będzie kolejna ofiara…?

„Prawda jest jak doskonałe zagranie szachowe: istnieje, ale trzeba ją znaleźć. Po upływie odpowiedniego czasu zawsze da się udowodnić.”

Jak widać, bohaterowie tworzą barwną mieszankę, z której musi wyjść coś wybuchowego. I choć czasem może wydawać się, że już-już znamy rozwiązanie, po kilku zdaniach jesteśmy od niego równie dalecy jak na początku historii. Nawet jeśli odkryjemy kto zabił rycerza, prawdziwy motyw będzie dla nas wielkim zaskoczeniem.

Uwielbiam Péreza! Za jego gry słowne (brawa dla tłumacza!), za wiedzę (nie tylko historyczną), lekkie pióro, wartką akcję i inteligentne, zawiłe intrygi! I za bohaterów, którzy czytają książki, którzy żyją nimi! Hm… i za tych, którzy książek boją się jak diabeł wody święconej;)

Proszę mi wierzyć – książki autorstwa Péreza pochłania się jednym tchem. Kto odważny, może śmiało podjąć wyzwanie szachowe i zanurzyć się w opary farb, tytoniu i tajemnicy.

Och, zapomniałam! Jest jeszcze tajemnicza blondynka – femme fatale. To ona pośredniczyła między zabitym historykiem sztuki a Julią. Tak, tak, zawsze, gdy działo się coś niesamowitego lub po prostu – strasznego – blondyna była blisko. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że może jej, jako osobie z zewnątrz, zależeć na obrazie. Tylko po czyjej jest stronie…?

„Szachownica flamandzka” to lekki kryminał z historyczną wkładką, doprawiony nutą bajkowości (a nawet – baśniowości), okraszony inteligentnym humorem. Jest tu siwo od dymu papierosowego, nieco dekadencko – ale to chyba zasługa ludzi związanych ze sztuką i wódką. Albo samej wódki i przyćmionych lamp. To książka wspaniała pod względem doboru postaci. Obracamy się wśród ludzi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kogo by wybrać na kozła ofiarnego...? Panienkę Skeeter! Przecież to był jej pomysł.

Otóż owa pannica ubzdurała sobie, że zostanie dziennikarką. I pisarką też będzie. A że w mediach albo jesteś kontrowersyjny, albo cię nie ma – Skeeter zaczęła kombinować. I wykombinowała! Zgromadzi historie opowiadane przez służące. Nie jakieś tam bajki dla dzieci czy przepisy na opanowanie bałaganu. To miały być opowieści o ich pracodawcach.

Spryciara, bez dwóch zdań.

Jej niecny plan zawojowania rynków wydawniczych na całym świecie –dobra, w samych Stanach, ale to pomału na jedno wychodzi – miał tylko jeden drobny szkopuł, no może 2. Dobra, niech będzie, 3. Trzy szkopuliki, które oglądane z osobna wcale nie przykuwają uwagi. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że:
a) Służące koniecznie musiałby być czarnoskóre
b) Skeeter mieszka i pracuje w Missisipi
c) Czas powstawania książki panny Skeeter (czyli czas akcji samej powieści) to lata ’60…

robi się niezły pasztet. I to nie pod względem walorów smakowych. Prawda, że osobno powyższe punkty nie wyglądają poważnie? Ale gdy je ze sobą połączyć… Brak równouprawnienia, segregacja rasowa, uprzedzenia, poniżenie to codzienny element życia mieszkańców Południa.

Co skłoniło pannę Eugenię Phelan do podjęcia tematu – własna próżność i chęć zdobycia sławy? A może współczucie dla kobiet, które pracowały dla jej przyjaciółek? I dlaczego jej ukochana Constantine, najwspanialsza niania i powierniczka na świecie, odeszła z jej domu? A może to fale protestów czarnoskórych, ich uwielbienie dla MLK otworzyły jej oczy na istotę problemu? Stanowczo za dużo pytań jak na jeden akapit, a jednocześnie – za mało jak na całą książkę.

Założenie było takie: one będą opowiadać, a ja to spiszę i znajdę wydawcę. O konsekwencjach nie myślała. Z początku nie mogła zrozumieć skąd u czarnoskórych opór przed jej wspaniałym pomysłem. Samolubna Eugenia nie wzięła pod uwagę, że istnieje (spisany) Kodeks, w którym czarno na białym (hm.) określono granice tego co wolno, a co jest surowo wzbronione w kontaktach z „kolorowymi”. Osobne szkoły, osobne biblioteki, sklepy, w których służące mogły robić zakupy tylko w służbowych fartuszkach, kościoły, do których biały nie powinien chodzić… Dziś takie rozróżnienie oburza, wtedy było „normalne”.

„Służące” to powieść o powieści. Skeeter pracując nad książką dostrzega, że w życiu wcale nie jest łatwo. Poprawność polityczna, kiepskie znajomości i wredne baby z Ligi to tylko mały ułamek rzeczywistości, z którą musi zmierzyć się w rodzinnym mieście po powrocie ze studiów. Poza tym jej niewykształcone rówieśniczki toną w pieluchach, betach, kupkach i zachwycają się kolejnymi ciążami, dyskutują o wystawnych przyjęciach towarzyskich, podczas gdy ona, kobieta po studiach i z aspiracjami, nawet nie ma chłopaka. Matka też jej życia nie ułatwia.

Przyznaję – po książkę sięgnęłam tylko dlatego, że spodobała mi się filmowa Minny Jackson. Charakterna kobita:) potrafiła napyskować każdej pani (wbrew pierwszej zasadzie, jakiej matka kazała jej bezwzględnie przestrzegać), bezbłędnie radziła sobie ze swoimi dziećmi, mimo że za męża miała agresywnego ochleja, a pracę ciężką i wymagającą krzepy.

Skeeter wychowała się w domu ze służbą, więc nie wyobrażała sobie, żeby mogło być inaczej. Sielanka rodzinnej plantacji wydawała się być nieco uwspółcześnioną wersją tej z Tary (choć Gienia ma się do Scarlet tak jak herbatnik do ciasta drożdżowego:P). Służba miała swoje domy, swoje miejsce w kuchni, własne sposoby spędzania wolnego czasu i nic białym do tego.

Kompletnie nieświadoma takich podziałów Celia Foote przewróciła życie Minny do góry nogami, a przy okazji, zupełnie niechcący;) nadepnęła na odcisk poprzedniej pracodawczyni kobiety…

Czytając „Służące” zaśmiewałam się do rozpuku, ze złości zaciskałam pięści, kilkakrotnie wyzywałam w myślach głupie zachowanie bohaterów. Główny morał płynący z kart tej książki brzmi: to, że jesteś inny, nie znaczy, że jesteś gorszy. Twój kolor skóry, twoje pochodzenie, twój status społeczny nie powinny stanowić wytycznych do oceny. Nawet jeśli jesteś znaną panią z towarzystwa, możesz być zepsuta do szpiku kości. To, że ludzie w mieście omijają cię szerokim łukiem, choć nic o tobie nie wiedzą, źle świadczy tylko o nich.

Kogo by wybrać na kozła ofiarnego...? Panienkę Skeeter! Przecież to był jej pomysł.

Otóż owa pannica ubzdurała sobie, że zostanie dziennikarką. I pisarką też będzie. A że w mediach albo jesteś kontrowersyjny, albo cię nie ma – Skeeter zaczęła kombinować. I wykombinowała! Zgromadzi historie opowiadane przez służące. Nie jakieś tam bajki dla dzieci czy przepisy na opanowanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szanowny Czytelniku!
W poniższym tekście panoszyć się będą: miód, lukier i narkotyki.

Na swoim czytelniczym koncie (do dnia dzisiejszego) udało mi się odhaczyć 4 książki autorstwa Péreza (pozwolisz, że tak będę mówić o tym autorze?). Trzy z nich były fenomenalne, tematyka czwartej była dla mnie mało zrozumiała (fechtunek mnie nie kręci). Dziś nie będę się rozwodzić nad tą, którą przeczytałam pierwszą, ale nad trzecią. Postaram się za bardzo nie rozwodzić nad kwestiami pobocznymi;)

Z ręką na sercu oświadczam, że dawno nie zdarzyło mi się czytać tak dobrej książki sensacyjnej (etykietka przyklejona przeze mnie, nikt nie musi się zgodzić z tym, że to sensacja). Co więcej, „Królowa Południa” ma w sobie TO COŚ, co każe czytać bez wytchnienia, a po przeczytaniu nie pozwala o sobie zapomnieć.

Główna bohaterka, Teresa Mendoza, gdy ją poznajemy, ma zaledwie 20 lat i baaardzo przerąbane. Niby nic nie zrobiła, żeby sobie tak nagrabić u narkotykowych władców z Meksyku, ale... Teresa jest była dziewczyną jednego z lepszych pilotów-przemytników jakich poznał stan Sinaloa. Gdy zadzwonił TEN telefon ona już wiedziała, że musi brać nogi za pas. I to możliwie jak najszybciej.

Klnąc, na czym świat stoi, rozkwaszając gębę pewnego oprycha, bluzgając na (pewnie jeszcze ciepłego) Blondyna i jego przemyt uciekła do Hiszpanii. W nowym miejscu, ba! w nowym życiu! idzie jej całkiem nieźle. Dłużnik dłużnika załatwił jej pracę, nikt o jej przeszłości nie wie nic - a nawet jeśli wie to trzyma gębę na kłódkę, bo ma dług do spłacenia. Oczywiście u Péreza bohaterowie, zwłaszcza ci najważniejsi, zbyt długo łatwo nie mają (gdyby mieli, książki byłyby beznadziejne).

W barze, w którym pracowała, poznała Santiago. Co takiego miał w sobie - nie wiem do tej pory. Dość, że zawrócił jej w głowie. Wtedy w Culiacan Teresa była tylko dziewczyną pilota-przemytnika i stała na uboczu. W Hiszpanii zaangażowała się w przemyt osobiście. Przez cieśninę Gibraltarską co noc szmuglowany jest tytoń, koka, marycha i Bóg wie co jeszcze... I w tym wszystkim ona: negocjatorka, przemytniczka, wspólniczka, wiernie u boku Santiago.

Podczas jednej z nocnych wypraw coś poszło nie tak, ktoś komuś lepiej zapłacił, ktoś komuś szepnął słówko. Ptaszysko namierzyło ich z powietrza, pilot maszyny radził sobie doskonale i nie dał się zmylić sternikowi fantoma. Straż przybrzeżna wygrała pościg, który dla Teresy zakończył się tragicznie. Fantom roztrzaskał się o skałę, Santiago zginął, a ona wylądowała w pudle.

Gdyby Pérez w tym miejscu zakończył narrację, miałby u mnie minusa wielkiego jak stąd do Culiacan. Zrobiłby z książki umoralniającą przypowiastkę o tym, że każdy kto jest zły, skończy marnie. Na szczęście Arturo wie, jak z książki nie zrobić tworu paskudnego (a przynajmniej taką mam nadzieję:P).

Trzeba mieć wielkie szczęście i talent - dostać od losu trzecią szansę i po raz trzeci wpakować się w bagno. Dodam jeszcze, że ten trzeci raz był „naj”: najbardziej świadomy i elegancki. I najdoskonalszy.

Podobno w więzieniu trzeba mieć albo twardą głowę (do myślenia), albo twardy tyłek (do zbierania razów za inność). Można jeszcze, w wyjątkowych przypadkach, mieć wpływowego opiekuna.

Nasza farciara dostała miejsce w celi Patricii O' Farrell. Pati była prawdopodobnie najbardziej nadzianą, wpływową i oczytaną więźniarką tamtych czasów. Co więcej, Pati miała skarb. Nie jakiś tam urojony skarb kokainisty. Nie, ona miała całą górę białego proszku ukrytą w grocie, gdzieś na wybrzeżu.

Wbrew pozorom, Teresa jest rozsądną kobietką i do pomysłu wydobycia Skarbu podchodzi raczej niechętnie. Ale z drugiej strony...

To co wspólnie zaczęły i razem rozwijały było ogromne. Nie ograniczały się do terytorium Hiszpanii czy okolic Gibraltaru, ich towar krążył nawet w Rosji. I, co najlepsze, wielkich pieniędzy dorobiły się nie na handlu narkotykami, ale na ich przewozie. Tworzyły piękny duet! Jedna - mentorka i opiekunka, druga - mózg przedsiębiorstwa.

Pati i Teresa oczarowały mnie. Pérez pokazał, że jedna książka może zmienić ludzkie życie. Zanim poznała Pati, Teresa była zwykłą przemytniczką, której pewnego razu zabrakło szczęścia. To Patricia nauczyła ją czytać dobre książki, to ona podsunęła jej „Hrabiego Monte Christo”. I to ona starała się, żeby Teresie życie się ułożyło, choć nie chciała, żeby ta o niej zapomniała. Im lepiej wiodło się Teresie, tym gorzej było z Pati. Zawiedzione nadzieje? Pomyłka w obliczeniach? Złamane serce?

To co te kobiety robią, zawsze niesie ze sobą ryzyko. Sypnąć może każdy, na każdym etapie, nawet najbliżsi. Zwłaszcza, jeśli początkowe wyobrażenia o wspólnikach przestają odpowiadać rzeczywistości, a do gry wmiesza się kolejna grupa.

Dodatkowym smaczkiem jest podwójna osobowość tytułowej bohaterki. Teresa cały czas, a zwłaszcza w momentach dla niej najtrudniejszych, wspomina życie w Culiacan. Wraca do dni, gdy Blondyn był obok, a ona nie była zepsuta do szpiku kości. Tak, tak, choć pałam do niej niewysłowioną sympatią, a nawet: gotowa jestem pogratulować jej siły i wytrwałości, to wiem, że Teresa Mendoza potrafiła być zimna i wyrachowana. To kobieta, która na pierwszym miejscu stawia wierność i prawdę, kobieta, która srogo karze zdrajców.

Ta, którą nazwano Królową Południa, miała głowę do rachunków. Najlepiej wychodziło jej stosowanie starej ludowej mądrości - wspólnej dla wszystkich narodów – „umiesz liczyć? licz na siebie”.

A Patricia? W imię miłości pozwoliła swojej podopiecznej na bardzo dużo. Daj palec...
Teresa swoją szansę wykorzystała.

Pérez napisał książkę wspaniałą. Tam kobiety udowadniają, że są równe mężczyznom. Tam wierność towarzyszom jest w cenie, a umiejętność negocjacji jest nieodzowną cechą zwycięzców. Niby zwykła powieść, kompletna fikcja literacka, ale w wydaniu reporterskim nabiera cech autentyczności. Kto wie? może Teresita istnieje?

Szanowny Czytelniku!
W poniższym tekście panoszyć się będą: miód, lukier i narkotyki.

Na swoim czytelniczym koncie (do dnia dzisiejszego) udało mi się odhaczyć 4 książki autorstwa Péreza (pozwolisz, że tak będę mówić o tym autorze?). Trzy z nich były fenomenalne, tematyka czwartej była dla mnie mało zrozumiała (fechtunek mnie nie kręci). Dziś nie będę się rozwodzić nad tą,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

O tej książce usłyszałam od tej samej pani, która podrzuciła mi „Drugie spojrzenie”. Trochę to trwało, zanim udało mi się upolować „Dziewiętnaście minut” w bibliotece, ale się doczekałam.

Nie ukrywam, że strasznie spodobał mi się pomysł na książkę. Głównie dlatego, że to kobieta mieszkająca w Stanach napisała o małolacie wysadzającym szkołę w powietrze. Myślałam, że nikt lepiej nie napisze o problemach sfrustrowanych (?) dzieciaków, niż Matka Amerykanka. Ubzdurałam sobie, że ta książka będzie świetnym źródłem informacji na temat zachowań w małej społeczności – a jednocześnie obywateli kraju, w którym dostęp do broni palnej jest praktycznie nieograniczony. Takie myślenie wzięło mi się chyba z tego, że tyle się słyszy o strzelaninach w amerykańskich szkołach. Zauważyliście? to w tamtejszych szkołach najczęściej dochodzi do tragedii. Nie w Japonii, nie w krajach Ameryki Południowej, nie w rozwiniętych krajach europejskich. Chciałoby się krzyknąć Niech żyją wolne media! Zachodzi jednak obawa, że zabrzmi to jak Nie żyją wolne media…

Ale nie o tym miałam.

Pewnego pięknego dnia Peter Houghton podłożył kilka ładunków wybuchowych na terenie Sterling High. Przyniósł broń. Zabił 10 osób, wiele innych ranił. A gdy ta faza tańca ze światem i śmiercią dobiegła końca, nikt nie pytał o przyczyny, które sprawiły, że Peter wpadł w furię. Za to każdy domagał się jego głowy. Śmierć za śmierć.

Na podstawie szczątkowych informacji media wykreowały portret mordercy i puściły w eter. Słuchał ciężkiej muzyki, nie miał przyjaciół, był poza życiem towarzyskim uczniów i mieszkańców Sterling. Nie widział świata poza komputerem, żył tylko w sieci. Stworzył grę komputerową, w której zabijał uczniów ze swojej szkoły. Powody takiego zachowania? A kto by chciał o nich słuchać? Przecież z zimną krwią strzelał do ludzi!

Rzecz w tym, że kłamstwo powtarzane wystarczająco długo może stać się prawdą. Peter od przedszkola był poniewierany – najpierw przez starszych chłopców, a później przez niemal wszystkich. W oczach rówieśników uchodził za frajera.

Nie był ani kujonem, ani miernym uczniem, raczej przeciętniak w okularach i trądzikiem, waga piórkowa. A jednak było w nim coś, co sprawiło, że tamci się na niego uwzięli. Peter nie wyróżniał się w sporcie – to jego starszy brat był gwiazdą szkolnej drużyny. Joey był mięśniakiem, jednym z tych, którzy to rozpętali.

Zaczęło się prawie niewinnie – od wyrzucenia pudełka ze śniadaniem przez okno szkolnego autobusu. Później jego śniadanie regularnie lądowało na ulicy, ktoś dołączył poszturchiwanie, ktoś dorzucił kilka wyzwisk. Potem były pięści. Gdy próbował się bronić, kończył dużo gorzej niż napastnik. Gdy się skarżył – ataki przybierały na sile. Chcesz pogorszyć swoją sytuację? Śmiało! Powiedz o tym nauczycielowi! Tragedia, do jakiej doszło w Sterling High obnażyła niedoskonałości systemu – nauczyciele niedostatecznie dbali o ukrócenie szykan, napastnicy czuli się bezkarni.

Autorka poruszyła ważny i drażliwy temat. Nie mam na myśli samych strzelanin w szkołach, a raczej każdy pojedynczy akt przemocy, także tej werbalnej. Jakim piekłem musiało być życie Petera, skoro posunął się do zbrodni? A jak wiele innych dzieciaków na co dzień doświadcza pada ofiarą prześladowania jakiejś „silniejszej” grupy? I dlaczego tolerancję wypiera złość i nienawiść?

Drugą poważną kwestią poruszoną na kartkach powieści jest problem wychowania. Czy rodzice zawsze mają wpływ na wybory, jakich dokonują ich dzieci? I czy w normalnej rodzinie może trafić się czarna owca? Lacy Hughton była przekonana, że obu synów traktuje tak samo. To jedna z tych matek, które dają dzieciakom dużo swobody, odwołując się tylko do ich zdrowego rozsądku.. Po śmierci Joeya dowiedziała się, że jej pierwsze dziecko nie było ideałem. Odkrycie, którego dokonała utwierdziło ją w przekonaniu, że czego oczy nie widzą… Po strzelaninie jej życie legło w gruzach. Drugi z synów, ten spokojny chłopiec! okazał się mordercą. Nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to wszystko wydarzyło się z jej winy. Już nigdy nic nie będzie takie samo. Wszyscy będąca nią patrzeć przez pryzmat Petera. Jest matką mordercy.

Fundamentalne potrzeby, jakie powinny zostać zaspokojone przez społeczeństwo zostały wypaczone. Dla Petera bezpieczeństwo było fikcją, życie z piętnem odmieńca stało się nie do zniesienia.

Powiem tak: każdy, nie tylko nastolatek, chce czuć się potrzebnym i kochanym. Każdy potrzebuje akceptacji i bezpieczeństwa. Płacz nad rozlanym mlekiem nic nie da.

„Dziewiętnaście minut” ma u mnie wielkiego plusa za poruszone problemy i małego minuska – za przewidywalność wydarzeń. To, o czym napisałam jest tylko drobnym wycinkiem z całości. W książce dzieje się znacznie więcej.

Na zakończenie jeszcze dwa linki - treść obu piosenek bardzo pasuje do treści książki:
Partia, Nieprzytomna z bólu - https://www.youtube.com/watch?v=6rNV-LJNfpI
Foster the People, Pumped Up Kicks - http://www.youtube.com/watch?v=SDTZ7iX4vTQ

O tej książce usłyszałam od tej samej pani, która podrzuciła mi „Drugie spojrzenie”. Trochę to trwało, zanim udało mi się upolować „Dziewiętnaście minut” w bibliotece, ale się doczekałam.

Nie ukrywam, że strasznie spodobał mi się pomysł na książkę. Głównie dlatego, że to kobieta mieszkająca w Stanach napisała o małolacie wysadzającym szkołę w powietrze....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Hurra! Mam dzień wolny – tak zupełnie! Żadnego myślenia o pracy i innych obowiązkach – rzecz niespotykana. Okej, przesadzam. Ale tylko troszeczkę;) Jedno jest pewne – mam czas na swobodne pisanie. W związku powyższym, podzielę się z Wami moimi czytelniczymi przygodami:)

Dość trochę zajęło mi podjęcie decyzji o czym dziś napisać? Z racji, że w ostatnim czasie przeczytałam kolejne 2 książki Jodi Picoult i czuję przesyt (i znudzenie monotonią formy) – właśnie o nich będzie. Jak tylko skończę pisanie na brudno – wrzucę kilka słów o książce „Dziewiętnaście minut”. Na pierwszy ogień pójdzie „Bez mojej zgody”.

Przyznaję, że nie do końca rozumiem te wszystkie ochy i achy. Książka jaka jest – każdy wie (chyba nawet jeśli nie czytał). Swego czasu trafiłam na wysyp opinii na jej temat, a że ciekawość znowu wzięła górę nad rozsądkiem, dodałam ją do listy spraw do odhaczenia.

Temat dość kontrowersyjny – jak na Picoult przystało. Tym razem trafiamy do pięcioosobowej rodziny, której życie kręci się wokół jednego z dzieci. Kate jest drugim z trójki dzieci, od wielu lat choruje na ostrą odmianę białaczki. Z chwilą gdy zachorowała, Jesse poszedł w odstawkę. Mimo że był tylko trochę od niej starszy, bardzo szybko zrozumiał, że powinien sam zacząć troszczyć się o własny tyłek. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że czuł się zbędny. Matka troszczyła się przede wszystkim o Kate. Nie ma to jak prezent urodzinowy prosto ze szpitalnego kiosku… Jego poczucie przynależności jeszcze bardziej zmalało, gdy okazało się, że nie może być dawcą.

Na szczęście na świat przyszła Anna. Dawca idealnie zgodny, stworzony na miarę potrzeb. Wedy jeszcze nikt nie wiedział, że nie skończy się na jednym ukłuciu igłą strzykawki.

„Mówię wam, gdyby na Ziemi wylądowali dziś kosmici i gruntownie zbadali przyczyny, dla których dzieci przychodzą na świat, doszliby do wniosku, że w większości wypadków powodem narodzin jest zbieg okoliczności, nieumiarkowane spożycie alkoholu w niewłaściwy wieczór, niestuprocentowa skuteczność środków antykoncepcyjnych albo jeszcze coś innego, co jest równie mało pochlebne jak wszystkie pozostałe przyczyny.
Ja natomiast przyszłam na świat w bardzo konkretnym celu.”

Walka toczona o czyjeś życie nigdy nie jest równa. Nigdy.

Siostry były sobie bardzo bliskie. Od zawsze wiedziały, że są sobie potrzebne. Nie chodziło tylko o „zaplecze medyczne”, jakim stała się Anna. Kochały się – jak tylko siostry potrafią. Co się musiało stać, że Anna pewnego dnia powiedziała Dość? Czy to z powodu uprzywilejowanej pozycji chorej w oczach matki? Czy z powodu porzuconych marzeń o hokeju? A może strach o stan własnego organizmu doszedł zwyciężył?

Matka próbowała wybić jej to z głowy. Przecież nastolatka nie może być w pełni świadoma skutków, jakie pociągnie za sobą taka decyzja. Jak ona może myśleć tylko o sobie?! A co z jej chorą siostrą?!

Oprócz matki i dwóch córek, w książce pojawia się jeszcze jedna ważna kobieta: Julia Romano. Zadaniem pani kurator jest ustalenie, jak naprawdę wygląda sytuacja w otoczeniu powódki i czy aby na pewno dziewczynka wie, co robi. Oczywiście Julia jest młoda, ambitna, samotna. A któż to staje na jej drodze? Kłamca nad kłamcami, facet, który złamał jej serce i wystawił na pośmiewisko. I znów próbuje to zrobić! Żeby się od niego uwolnić, musiałaby zrzec się tej sprawy, bowiem Campbell Alexander jest adwokatem Anny Flitzgerald. Jak myślicie – czy panna Romano będzie w to dalej brnąć, czy zdecyduje się ratować własną dumę?

Zdecydowanie, tytuł najdziwniejszego bohatera powinien powędrować do głowy rodziny Flitzgeraldów. Przez cały czas sprawia wrażenie wycofanego, jakby cała sytuacja go nie dotyczyła bezpośrednio. Koleś ewidentnie się zgubił gdzieś na początku choroby Kate. Zapadł na dziwną odmianę śpiączki. Stał się obojętny na wszystko, co wymagało więcej zachodu, kompletnie zatracił potrzebę samodzielnego działania i decydowanie. Dobrze, że ze śpiączki można się wybudzić.
W głowie mi się nie mieści, że obojgu rodzicom gdzieś po drodze odechciało się wychowywania najstarszego dziecka. Jak mogli wydać przyzwolenie na wszystkie jego dziwactwa? Kto to widział, żeby dzieciak nie mieszkał w domu, tylko gdzieś nad garażem? Nie, to się nie mogło dobrze skończyć.

Gdybym miała określić „Bez mojej zgody” kolorem, wybrałabym szary, ze wszystkimi jego odcieniami. Tam nic nie jest czarne albo białe. Nie ma bohaterów złych – nawet matka ślepo (wpatrzona w chorą córkę) kątem oka dostrzega problemy pozostałej dwójki dzieciaków (niestety z działaniem bywa różnie). Kate też nie jest takim aniołem, za jakiego bierze ją matka i większość osób z otoczenia.
Zapieram się rękami i nogami, żeby nie obejrzeć filmu nakręconego w oparciu o książkę. Co za dużo, to niezdrowo:P

Zastanawiam się – czy książka cieszyłaby się równie wielkim powodzeniem gdyby nie wytoczony proces? Czy równie dużo osób byłoby pod wrażeniem, gdyby okazało się, że jednak jest inny dawca? Albo – gdyby to była inna choroba? Szału nie ma – chyba że ktoś uwielbia rozwiązania rodem z Hollywood albo pełnych napięcia oper mydlanych. Picoult przesadziła z efektami specjalnymi ot, co.

Hurra! Mam dzień wolny – tak zupełnie! Żadnego myślenia o pracy i innych obowiązkach – rzecz niespotykana. Okej, przesadzam. Ale tylko troszeczkę;) Jedno jest pewne – mam czas na swobodne pisanie. W związku powyższym, podzielę się z Wami moimi czytelniczymi przygodami:)

Dość trochę zajęło mi podjęcie decyzji o czym dziś napisać? Z racji, że w ostatnim czasie przeczytałam...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„– Jeżeli chodzi o klasykę – powiedziała Natasha ze znaczącym uśmiechem – zawsze uważałam, ze ludzie powinni dowieść, iż czytali książkę, zanim pozwoli im się obejrzeć ekranizację w telewizji.”

Dawniej staropanieństwo było niejako ujmą na honorze nie tylko dla samej zainteresowanej, ale także dla jej rodziny. Żeby temu zapobiec, zawczasu swatano młode, niewiele o świecie wiedzące, panny z mężczyznami, którzy mieli zapewnić im dostatnie życie, pełne wygód i przyjemności. Bywało, że przyszłość, jaką rodzice owej pannie wymyślili nie zawsze pokrywała się z jej uczuciami. Inne z kolei chciały wyjść za najlepszą partię w okolicy, zwyczajnie nie wierząc w miłość lub tłumacząc sobie samym wybór dokonany przez rodziców, jako najlepsze, co mogło im się przydarzyć – pewnie miłość do ślubnego sama kiedyś przyjdzie.

Czasy się zmieniły (na szczęście) i teraz nikt nikomu małżeństwa nie narzuca (a przynajmniej nie w naszym kręgu kulturowym). Ludzie sami decydują, czy ta druga osoba jest tą, z którą chcą spędzić resztę swojego życia. Oczywiście, jest też tak, że całe mnóstwo energii poświęcamy na znalezienie tej JEDYNEJ miłości, co często nie przynosi spodziewanych efektów (pomińmy narastającą frustrację, pogłębiające się kompleksy i inne skutki uboczne poszukiwań prowadzonych „na siłę”). Albo człowiek trafia na życiowego popaprańca, albo pantoflarza numer jeden, a książę z bajki nadal ładnie będzie wyglądać tylko w wyobraźni.

Współczesne księżniczki nie mają łatwego życia. Pocałunek zmieni księcia w ohydną ropuchę, a żebrak okaże się wyzyskiwaczem. Może się trafić amant dezerter, który ucieknie gdzie pieprz rośnie, jak tylko spostrzeże, że jego wybranka to kobieta zaradna i zorganizowana, której sukcesy biją na głowę jego osiągnięcia.

Oczywiście, nie każda księżniczka pławi się w luksusach i jest miss każdego balu. Są też takie, którym marzy się powrót do starych, dobrych czasów – na przykład toczą walkę z własnym ciałem, byle tylko po trzydziestce móc założyć dżinsy z liceum, w których tyłek wspomnianej księżniczki nadal będzie wyglądał świetnie. Katuje się więc panna różnymi dietami, których efekty są odwrotne do spodziewanych i zamiast chudnąć – tyje w najlepsze.

Są różne sposoby na radzenie sobie z nadmiarem wagi, zmęczoną cerą, upierdliwym szefem seksoholikiem, matką przeżywającą drugą młodość już po menopauzie, notorycznym brakiem sukcesów zawodowych i chronicznym byciem singlem z przymusu.

Kobieta niezależna, za jaką Bridget chciałaby uchodzić, pociechy i pomocy szuka w:
- papierosach (które postanowiła rzucić, jednak długofalowych efektów brak),
- winie i innych napojach procentowych (kac to doskonała okazja, żeby danego dnia nic nie wypić),
- poradnikach (jak być perfekcyjną panią domu z Wenus, która nie pije, nie pali, z każdym potrafi porozmawiać, jest oczytana i zorganizowana, panuje nad swoimi emocjami i nie dopuszcza do siebie popaprańców),
- przyjaciołach (ci najwierniejsi podnoszą ją na duchu po zderzeniu z kolejnym popaprańcem, który ośmielił się złamać jej serce; nota bene – przy lampce albo dwóch, ewentualnie butelce, wina).

Uwielbiam tę powieść! Nie tylko za rozbrajające poczucie humoru autorki, czy barwną paletę charakterów (i charakterków) postaci, jakie udało jej się wykreować na stronach tej niewielkiej książki, ale głównie za trafne naszkicowanie portretu współczesnej kobiety.

Prawdą jest, że na to, jacy jesteśmy, ma wpływ nasze otoczenie i role, jakie próbują przypisać nam inni. Albo się temu poddamy – jak zdechłe ryby w rzece – albo podniesiemy rękawicę rzuconą przez los i będziemy żyć tak, jak sami tego chcemy.

„Odchudzając się od tylu lat, kompletnie wyparłam ze świadomości koncepcję, że kalorie mogą być potrzebne do życia. Dotarłam do punktu, w którym uważam, że ideałem odżywiania jest ścisły post i że ludzie jedzą wyłącznie dlatego, że są łakomi i nie potrafią się powstrzymać.”

Jeśli ktoś po obejrzeniu filmu stwierdził, że „Dziennik Bridget Jones” to kolejna miałka historia o miłości ujęta w ramy „komedii romantycznej”, niewiele się pomylił. W filmie pominięto lwią część rozterek, przygód i przemyśleń bohaterki! Z książkowego pierwowzoru wyciągnięto zakompleksioną trzydziestoletnią pannę i dwóch potencjalnych kandydatów do jej ręki, okraszono całość lukrem i odrobiną goryczy, a na koniec rzucono masowemu odbiorcy na pożarcie. Tak się kręci „adaptacje”.

Pomarudziłam, ponarzekałam, swoje zdanie wyraziłam – na koniec chciałabym zachęcić do przeczytania „Dziennika Bridget Jones” przede wszystkim tych, którzy obejrzeli film i nie czytali książki, a gadają, jaka to ta Bridget jest płytka i potrzepana. Może będą miło zaskoczeni, tym, co oferuje książka. Być może nie jest to studium przypadku, ale myślę, że jest to świetny obraz kobiety współczesnej – matki, żony, singielki, (prawie)rozwódki, czy zakochanej kobiety sukcesu – i wyzwań, jakie stawia przed nią świat. Przyjemnej lektury!

„– Jeżeli chodzi o klasykę – powiedziała Natasha ze znaczącym uśmiechem – zawsze uważałam, ze ludzie powinni dowieść, iż czytali książkę, zanim pozwoli im się obejrzeć ekranizację w telewizji.”

Dawniej staropanieństwo było niejako ujmą na honorze nie tylko dla samej zainteresowanej, ale także dla jej rodziny. Żeby temu zapobiec, zawczasu swatano młode, niewiele...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

2,99 zł. Tyle dałam za książkę, którą czytałam ponad dwa tygodnie. I tylko w środkach komunikacji miejskiej (jakoś nie pasowała mi na lekturę do poduszki:P). Czy było warto? Sama nie wiem.

Judith i Leo – dwoje ludzi zależnych od siebie nawzajem. Tak przynajmniej myśli Leo. On pisze pracę doktorską o filozofii Hegla, dziewczynę traktuje jak swoja muzę. Tylko… do czego Judith potrzebuje Lea? Nie jest jej mentorem, bywa, że sama jego obecność ją drażni. Jako kochankowie też się nie dopasowali. Ona jest pełna życia i nie wierzy, że świat można wyjaśnić za pomocą jednej książki; uwielbia palić w łóżku. On Hegla uczynił swoim bożkiem, a jej nawyków i nałogów nie toleruje. Poznali się w Wiedniu, choć przez lata mieszkali w Sao Paulo nie wiedząc o swoim istnieniu. Ich rodziny opuściły Austrię uciekając przed hitlerowcami. Właściwie – tych dwoje łączy tylko żydowskie pochodzenie i wspomnienia z Sao Paulo.

Judith to silna, świadoma własnej historii i implikacjami, które z niej płyną kobieta. Jest młoda, niezależna. Nie ma ściśle określonego celu w życiu. Wie tylko, że sen, te chwile, gdy traci świadomość otaczającego świata, to namiastka śmierci. Z obawy przed naciągającym końcem prawie wcale nie sypia. Nie jest ślepa jak Leo – wie, czym mogą skończyć się antyżydowskie wystąpienia jednego z profesorów wiedeńskiej uczelni wyższej. Nie boi się pójść na publiczną manifestację w obronie swoich praw i racji. Nie pozwala sobie na trwanie w bezruchu.

„Była to stara samba, jedna z ulubionych płyt Judith, którą teraz puściła w domu, kiedy już nalała sobie kieliszek wódki i zapaliła papierosa. Nawet gdy była bardzo zmęczona, nie mogła od razu iść do łóżka, zawsze musiała pozwolić ulecieć ostatnim wrażeniom i myślom albo je spłukać, poczekać aż stanie się zupełnie pusta i znowu niewinna, niczym ekran kinowy po skończeniu filmu, gdy już zniknie ostatni z końcowych napisów i wyłączą projektor; dopiero wtedy mogła zamknąć oczy.”

Leo wierzy, że może zbawić świat. Myśli, że jego dzieło jest nośnikiem rewolucji. Nudzi go malarstwo, nie rozumie sztuki, złości nikotynowy nałóg Judith, i to, że dziewczyna w towarzystwie nie zwraca na niego uwagi. Co więcej: uzurpuje sobie prawo do zagadywania JEGO słuchaczy, odciąga uwagę JEGO uczniów od filozofii końca czasów. Zupełnie tak, jakby nie chciała by JEGO DZIEŁO omawiane i kontemplowane; czasem wydaje mu się, że towarzyszka wcale mu nie kibicuje, tylko, przeciwnie, krytykuje każde jego posunięcie, każde słowo. A przecież uczynił ją swoją muzą! Są jak ogień i woda.

„Myśli nie bolały. To, że bolała go głowa, było czystym przypadkiem. Wódka. Pożądanie Judith. Jak banalna jest żądza. Pożądanie alkoholu i nikotyny przez Judith. Banalne. Powoduje ból. To samo życie. Czysty przypadek. Życie jest niczym, dzieło jest wszystkim, życie jest zwykłym przypadkiem, a dzieło koniecznością samą w sobie.”

Chyba każdy potrzebuje odpowiedniego nastroju i warunków żeby się skupić. Czasem sprzątanie mieszkania to wstęp do pracy – oczyszczając atmosferę, zaprowadzając ład w otoczeniu staramy się przygotować do konkretniejszych działań. Bywa jednak i tak, że tego typu czynności wykonujemy tylko by odwlec w czasie to, co i tak zrobić musimy. Taka trochę sztuka dla sztuki, bez głębszego sensu. Postępowanie Lea należy do tej drugiej grupy. Ile to razy sam przed sobą się usprawiedliwiał – to mu zapach powietrza przeszkadza, to zwala całą winę na ciasnotę, światło, meble, zawalone sprawy, które były „na wczoraj”… wszystko mu przeszkadza! Czasem myśli o matce, której chłód i wyniosłość traktuje jak główne źródło swoich porażek lub o ojcu, który nie potrafił stanowczo sprzeciwić się żonie, ale był pewien, że ich syn musi studiować, a oni powinni dołożyć starać, by mu to umożliwić (przynajmniej do czasu ukończenia dysertacji). Na nieszczęście Lea poczciwy tatuś zmarł przedwcześnie, nie zostawiając żadnych pieniędzy na jego dalszą pracę naukową. Dodatkowo sprawę skomplikowały niedomknięte interesy pana Singera w Sao Paulo. Leo znienawidził matkę, która zmusiła go do wyjazdu i, tym samym, przeszkodziła w tworzeniu dzieła wszech czasów.

Patrząc na sprawę z filozoficznego punktu widzenia: co się odwlecze, to nie uciecze. Wszystko to, czego nie zrobiliśmy czy nie powiedzieliśmy dopadnie nas (prędzej czy później, ale jednak). Leo postanowił, że będzie pisać dalej, mając za przewodnika tylko jedną książkę Hegla.

„Błogosławione czasy…” to filozoficzna rozprawa o odwlekaniu, zostawianiu wszystkiego na później. Leo ciągle mówi o swojej nieistniejącej książce, uskarża się na całą masę przeciwności losu, ale nie zauważa, że powinien przejść od słów do czynów. Nie jest świadomy, że źródło jego niepowodzeń tkwi w nim samym. Wielokrotnie odtrąca (wiecznie czymś zajętą) Judith po to, by do niej wracać. Z nią mu źle, bez niej też nie lepiej.

Na przestrzeni lat staje się bardziej zgorzchniały i coraz bardziej zapatrzony w siebie. Pragnie mieć u stóp cały świat, a nie potrafi zapanować nad własnym czasem i poradzić sobie z najprostszymi sprawami. Jak dla mnie Leo to człowiek zupełnie pozbawiony zalet, pusty w środku i ślepo wpatrzony we własne odbicie w lustrze, jakby to tam, a nie tu była rzeczywistość (swoją drogą, o lustrze, jego symbolice i interpretacji można się w „Błogosławionych czasach…” naczytać do bólu). Wszystkie aluzje i docinki Judith zbywa warknięciem, nawet nie zastanawia się, czy dziewczyna nie ma racji.

Czy Judith go kocha? Nie wydaje mi się. Może na początku ich znajomości coś w niej kiełkowało, jednak ziarno nie padło na podatny grunt. Za to on jest przekonany, że tylko ją kocha. Dziewczyna jest zupełnie pewna, że wie, dlaczego dysertacja cały czas jest w powijakach: Leo nie pisze, bo się do tego nie nadaje. Jest zbyt słaby, żeby przelać własne teorie na papier.

„Absolutne uczucie czyni człowieka niemym, podobnie jak absolutna nicość: śmierć. Bezgraniczne szczęście i bezgraniczny ból nie dadzą się w żaden sposób opisać. (…) Judith była o tym przekonana. Dlatego mogła jeszcze tylko czytać literaturę mówiącą o klęsce, a nie o spełnieniu.”

Tę książkę czytało mi się żmudnie do czasu, aż się nie przyzwyczaiłam specyficznego stylu i języka, jakim została napisana. Po pierwsze: przygniotły mnie filozoficzne wywody, po drugie – właśnie z powodu formy. Nie jest to zwyczajna powieść z podziałem na rozdziały i jasno zaznaczonymi dialogami. Wszystko to płynie niczym niekończący się monolog, z okazjonalnym dopuszczeniem do głosu drugiej osoby. Książka jest pełna bardzo długich, złożonych zdań, co nie ułatwiało jej ratalnego czytania i automatycznego zrozumienia bez skupienia całej uwagi na tekście. Poza tym – nie było w niej wydzielonych granic między zwyczajnym biegiem życia, a wydarzeniami przełomowymi. Tylko czy w życiu głównego bohatera były jakieś wydarzenia, które nim wyraźnie i na długo wstrząsnęły? I tu dochodzimy do sedna: wszystkie piękne słowa, zabiegi językowe, jakich użył autor sprowadzają się do pokazania istoty jednej z prawd znanych ludzkości od wieków. Marne, puste, przegadane życie jest monotonne i nawet to, co dla innych jest istotnym faktem, dla osoby niezaangażowanej w życie, będącej samej sobie bogiem, nie ma większego znaczenia.

Skupianie się na tym, co nieosiągalne bez nakładu wytężonej pracy prowadzi tylko do większej frustracji. Gdzie tu czas na miłość, przyjaźń, przyjemności? Nie szanując własnego czasu, tkwiąc w stagnacji, możemy przegapić życie.

2,99 zł. Tyle dałam za książkę, którą czytałam ponad dwa tygodnie. I tylko w środkach komunikacji miejskiej (jakoś nie pasowała mi na lekturę do poduszki:P). Czy było warto? Sama nie wiem.

Judith i Leo – dwoje ludzi zależnych od siebie nawzajem. Tak przynajmniej myśli Leo. On pisze pracę doktorską o filozofii Hegla, dziewczynę traktuje jak swoja muzę. Tylko… do czego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesienny wieczór, pięć minut do zamknięcia biblioteki. Zziajana wpadam między regały, szukam CZEGOKOLWIEK – byle sięgnąć po książkę nieznanego autora (mój ubiegłojesienny wymysł). Drapnęłam z półki pierwszą lepszą książkę, patrzę na okładkę, a tam jak byk napisano: „Powieść autora Requiem dla snu”. Opad szczeny, ślinotok, wybałuszone gały i sprint do pani bibliotekarki:
- Jest Requiem?
- Yyy… (szper – szper) nie ma. A to jest druga część?
- Nie wiem… raczej nie… ale film musiała pani widzieć.
- Nie kojarzę (musiałam mieć hiperosłupiałą minę, bo pani kontynuowała). A do czego to jest podobne?
- Hm… Trainspotting Irvine Welsh’a (tym razem pani bibliotekarka nie wie o czym mówię, więc tłumaczę dalej). U nas książkę nazwano Ślepe tory, a film miał tytuł oryginalny.
- O narkomanach?
- Tak!
- Czytałam, książka była… Ale – ale, jeśli Requiem jest równie dobre, to proszę przyjść po nowym roku, może już nadrobimy braki.

Taaaak…! Jak tylko uda mi się pokonać sesję, załatwić choć kilka dni wolnego w pracy to pojadę do domu (jakby w Krk bibliotek nie mieli…:P) i zapytam, czy już jest moje marzenie;)

Tyle tytułem wstępu, pora przejść do konkretów;)

Jeśli ktoś czytał/widział „Requiem dla snu”, lub miał styczność z „Trainspotting” albo nie gardzi literaturą podobną do „Mechanicznej pomarańczy” i „polubił” tego typu fabułę, język lub nie boi się zetknąć z okrutną rzeczywistością, nie powinien czuć się zawiedzony sięgając po „Piekielny Brooklyn”. Wręcz nie mieści mi się w głowie, jak autorowi udało się w jednej książce upchnąć taką patologiczną bombę, jak sprawił, że zapałałam wstrętem do dzielnicy, którą kojarzę tylko z piosenek – jednej o Natalii, drugiej o moście, który wcale nie jest brookliński.

Głowa mała, żeby opisać i zrozumieć, co się tam wyprawia! A jakież doborowe towarzystwo! Lokalny gang, który wypełza od Greka tylko po to, żeby komuś dla zabawy skuć mordę; transwestyta bez przerwy jedzący benki i zapijający je ginem (dziewczynom nic innego nie przystoi); nastolatka, która za pieniądze da każdemu i wszędzie (a na koniec tak załatwi kolesia, że jeszcze portfel mu świśnie); dzieci biorące przykład z rodziców alkoholików i popaprańców; przedstawiciel zakładowych związków zawodowych, który wyżej sra niż d*** ma…

Oj, ciężka to była książka, ciężka… Odetchnęłam z ulgą, gdy dotarłam do końca. Nie, nie dlatego, że jest źle napisana, że odrzuca mnie od literatury szorstkiej, dosłownej. Najgorsze było to, że z każdą stroną moje poczucie człowieczeństwa, moja wiara w człowieka podupadały coraz bardziej. Co rozdział, co historia czekałam na jakiś pozytywny aspekt, na pomyślne zakończenie. Przez cały czas mówiłam sobie: przecież los się musi odmienić, przecież to są ludzie, a nie zwierzęta, niech ktoś przemówi im do rozumu! Niech ktoś poruszy w nich sumienie!

Nic z tego. Banda zwyrodnialców nie kieruje się rozumem, tylko instynktem. Nikt z nich nie ma sumienia. Na nic prośby i groźby. Zupełne zezwierzęcenie. Złość przerodziła się w frustrację, a ta z kolei w dziki amok. Ludzka cielesność została obdarta z szacunku, odmienność seksualną zastąpiła brudna dewiacja. W tej książce nie ma odrobiny ciepła.

W Brooklynie króluje przemoc, narkotyki i prostytucja. Jeśli rażą Cię wulgaryzmy – nie zabieraj się za tę książkę. Bo wulgaryzmy w niej to nic, w porównaniu z opisem scen bicia, stosunków seksualnych, burd „rodzinnych”.

Każda z części tej książki przedstawia z bliska jedną historię, jedno ludzkie życie, które zdaje się nie mieć żadnej wartości. Czytając o przejściach Tralali oraz o tym, co działo się z Georgette, tamtejszą ciotą – transwestytą zakochaną po uszy w Vinniem, przywódcy lokalnej szajki (który w głębokim poważaniu ma i ją, i własną rodzinę) nóż mi się w kieszeni otwierał, zagryzałam zęby ze złości i bezsilności. Te dwie historie zrobiły na mnie największe wrażenie. Coś w nich jest, że czytelnik chce wierzyć w to, że koło fortuny obróci się i obie jednak wygrają życie, spełnią marzenia i odnajdą szczęście.

Christianne F. walczyła z szarym, betonowym i zimnym Berlinem. Na swój głupi i szczeniacki sposób próbowała go pokolorować kredkami ze strzykawki. W Brooklynie nikt nawet nie próbuje szukać kolorów, ludzie codziennie karmią się tą samą papką w kolorze zakrzepłej krwi, gdzieś w oparach fekaliów. Jeśli istnieje piekło na ziemi, to właśnie w takich miejscach.

Uwielbiam książki, których autorzy za nic mają zasady gramatyki i interpunkcji. Czuję się wtedy, jakbym nie czytała, a słuchała ludzkich wypowiedzi. Niby mówi ta sama osoba, ale jest to tak chaotyczne, tak skondensowane, a jednocześnie tak bardzo wielowątkowe, że można odnieść wrażenie zlepienia wypowiedzi kilku osób.

„Hubert Selby Jr urodził się i wychował na Brooklynie - w miejscu, które jest jednym z głównych 'bohaterów' jego utworów. Był wrażliwym, ale zbuntowanym chłopakiem, prowadził chuligański tryb życia. Jako piętnastolatek porzucił szkołę, sfałszował dokumenty tożsamości i zaokrętował się na statku handlowym. W 1947 roku, kiedy zawinął do niemieckiego portu w Bremie, stwierdzono u niego zaawansowaną gruźlicę i nie dając prawie żadnych szans na przeżycie, odesłano z powrotem do Ameryki. Tam trafił do izolatki dla umierających pacjentów. Po dziesięciu latach walki z chorobą, podczas której w wyniku licznych operacji usunięto mu jedenaście żeber i część płuca (drugie całkowicie mu się zapadło), wrócił do domu, by umrzeć. Nie poddał się jednak chorobie i walczył z nią aż do śmierci w wieku 75 lat. Z powodu złego stanu zdrowia, słabej kondycji fizycznej i braku wykształcenia trudno mu było znaleźć pracę. Na domiar złego przedłużające się kuracje doprowadziły do uzależnienia od leków, a także od narkotyków(…).”

Myślę, że taki fragment posłowia napisanego przez Macieja Potulnego wystarczy, stwierdzić, czy książki Huberta Selby'ego Jra będą dla nas materiałem odpowiednim do lektury w zimne wieczory, czy też lepiej, dla spokoju własnej duszy, po nie nie sięgać.

Co kilka lat trafiam na tego typu książki, za każdym razem muszę zbierać swoje poczucie bezpieczeństwa z asfaltu. Zawsze potem muszę szukać pocieszenia – jakiegoś dowodu na to, że na świecie jest miejsce nie tylko na pogardę, kpiny, nienawiść, obłudę wstręt i obelgi.

Mam nadzieję, że uda mi się przeczytać nie tylko upragnione Requiem, ale wszystko co wyszło spod ręki tego autora. A może ktoś wie, od czego zależy, czy dana książka na naszym rodzimym rynku zostanie wydana lub nie? Bo, co jak co, ale 45 lat poślizgu w przypadku tej książki to całkiem sporo:P Liczę na to, że Niebieska Studnia pomoże polskim czytelnikom poznać bliżej tego autora.

Jesienny wieczór, pięć minut do zamknięcia biblioteki. Zziajana wpadam między regały, szukam CZEGOKOLWIEK – byle sięgnąć po książkę nieznanego autora (mój ubiegłojesienny wymysł). Drapnęłam z półki pierwszą lepszą książkę, patrzę na okładkę, a tam jak byk napisano: „Powieść autora Requiem dla snu”. Opad szczeny, ślinotok, wybałuszone gały i sprint do pani bibliotekarki:
-...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Tańcu czarownic czytelnik może „na żywo” obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludziach pod wpływem sytuacji, w jakiej się znajdują oraz – pod wpływem społeczeństwa. Patrzymy na kobiety zniewolone, kobiety wyobcowane, kobiety, które pragną wolności i szczęścia. Co się stanie, gdy napastnik zniknie? Kobiety są inne: chodzą z podniesionym czołem, emanują pewnością siebie, ufają mężczyznom. Widzimy, co dzieje się w momencie, gdy ta wolność zostaje im odebrana, gdy powraca czynnik zakłócający błogostan. Zmianie ulega nie tylko zachowanie kobiet, ale także status mężczyzn, którzy z katów stają się ofiarami. Jakich poświęceń wymaga walka o niezależność?
Przenieśmy się dziś do węgierskiej puszty, cofnijmy się w czasy pierwszej wojny światowej. Zamieszkajmy na moment w Falusce, małej wiosce gdzieś na krańcu świata, z daleka od cywilizacji i szumu wielkich miast.
W wiosce mieszka nastoletnia Sari Arany. Jest córką powszechnie szanowanego taltos, zielarza i mędrca. Szkoda tylko, że ten szacunek w żaden sposób nie przekłada się na stosunek mieszkańców i ich zaufanie do dziewczynki. Ludzie jej nie lubią, dlatego, że jest inna – małomówna i zamknięta w sobie, wierzą, że samym spojrzeniem może rzucić klątwę. A może jest taka, bo nie chce dodatkowo podsycać nienawiści innych? Głównym powodem dystansowania się mieszkańców wioski i alienacji dziewczynki jest to, że matka dziewczynki zmarła wydając ją na świat. Zupełnie jakby dziecko było małym demonem, który zabija kobietę w połogu. Ojciec nie chowa do córki urazy, gdyż wie, że to nie była wina dziecka. Łączy ich niezwykle silna więź. On uczy ją zielarstwa, ona jest dla niego oparciem w chorobie, pomaga mu przy pracy.
Ojciec dziewczyny przeczuwa, że nie pozostało mu już zbyt wiele czasu na tym ziemskim padole. Chcąc jak najlepiej dla córki, zaręcza ją z Ferencem, najbogatszym kawalerem w wiosce, chłopakiem z dobrej rodziny. Zastrzega jednak, że 14 lat to za mało na zamążpójście i nakazuje ze ślubem poczekać do czasu, aż Sari skończy 18 lat. Tylko czy to, co łączy młodych można już nazwać miłością?
Po śmierci opiekuna nastolatka trafia pod skrzydła Judit, miejscowej akuszerki. Mimo iż kobieta również zajmuje się „medycyną”, mieszkańcy wioski nie darzą nawet ułamkiem szacunku, jaki okazywali mężczyźnie. Niektórzy, najbardziej zabobonni i konserwatywni, wiedzą swoje: kobieta jest wiedźmą, ma konszachty z diabłem, więc kontakty z nią należy ograniczać do niezbędnego minimum.
„Muszą wszakże uważać: łatwo przekroczyć cienką linię między szacunkiem dla lekarki a pogardą dla boszorkany.”
Gdy wybucha wojna, większość mężczyzn zostaje powołana pod broń, kobiety zostają w wiosce same. Ferenc często pisze listy, tęskni za narzeczoną. Inni mężczyźni, ci którzy potrafią pisać, również kontaktują się ze swoimi rodzinami; jeżeli któryś nie zna liter – pomagają mu. Pod nieobecność mężczyzn w kobietach zachodzą liczne zmiany, przeważnie na lepsze. Wydaje się, że wiele z nich cieszy taki stan rzeczy. Tworzy się między nimi nowy rodzaj więzi, czułym ramieniem obejmują także Sari. Z wybuchu wojny najbardziej cieszą się te, które mają mężów tyranów. Nareszcie nie są bite i znieważane.
Powstanie obozu jenieckiego (w dawnym gospodarstwie rodziny Ferenca) dodaje całej sytuacji pikanterii. Kobiety, które początkowo tylko zajmowały się obozową kuchnią i praniem rzeczy jeńców, nawiązują z mężczyznami bliższe znajomości. Wszak trwa wojna, mężczyźni wyjechali z wioski, kobiety zaczynają się nudzić… To, co dzieje się za bramą obozu nie jest tajemnicą. To, że niektóre kobiety mają romans z którymś z Włochów nikogo nie gorszy, w wiosce jest niema zgoda na takie zachowanie. Włosi opowiadają o swoim kraju, o życiu jakie wiedli przed wojną, snują plany na przyszłość. Nawet Sari, choć początkowo niechętnie, staje się częścią obozowego życia. Z racji tego, że ma odpowiednią wiedzę i mówi po niemiecku staje się tłumaczką i pielęgniarką. Tam poznaje Marco, to on uczy ją świata, to do niego zaczyna czuć coś więcej. Oboje wiedzą, że wojna kiedyś się skończy. On kocha swoją żonę, ona jest zaręczona; nie chcą się łudzić, że los się odmieni. A jednak oboje chcieliby móc zmienić swoje przeznaczenie.
Paradoksalny jest fakt, że wojna, która przynosi tylko ból i cierpienie wyzwoliła kobiety z wioski. Dla wielu znajomość z jeńcami była odskocznią od szarego życia. Niestety, wraz z końcem wojny zaczęła kończyć się bajka, w jakiej żyły. Obóz miał zostać zlikwidowany, do wioski mieli powrócić mężowie, za którymi nikt nie tęsknił, na których nikt nie czekał. Wrócił Ferenc: chory, wiecznie poirytowany, pragnący posiąść swoją narzeczoną. Ferenc, który gdzieś w ferworze walk zgubił całą czułość, delikatność i opanowanie. Wcześniej, przed wojną, Sari nie raz pomagała kobietom bitym, teraz musiała pomóc samej sobie. Zmiany, które zaszły w Ferencu, utrata Marco, brak kontaktu z Judit i niespodziewana ciąża – to wszystko sprawiło, że podjęła ostateczną decyzję: nie pozwoli, by ten drań ją zniewolił, by zabił jej dziecko…
Autorce udało się opowiedzieć historię sprzed wieku językiem zrozumiałym dla nas, ludzi żyjących w globalnej wiosce. Tam każdy znał każdego, nie było możliwości by zachować jakąkolwiek informację w sekrecie. Małżeństwa zawierano głównie „z rozsądku”, szczęśliwa miłość była dana nielicznym. Kobiety miały znały swoje miejsce, narzucone im przez mężczyzn. Pomimo złego traktowania, żadna się nie skarżyła. Nie tylko z obawy przed kolejnym łomotem spuszczonym w nauczkę przez kochającego męża, ale też (a może przede wszystkim?) ze wstydu i błędnego przekonania o własnej winie.
W Tańcu czarownic czytelnik może „na żywo” obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludziach pod wpływem sytuacji, w jakiej się znajdują oraz – pod wpływem społeczeństwa. Patrzymy na kobiety zniewolone, kobiety wyobcowane, kobiety, które pragną wolności i szczęścia. Co się stanie, gdy napastnik zniknie? Kobiety są inne: chodzą z podniesionym czołem, emanują pewnością siebie, ufają mężczyznom. Widzimy, co dzieje się w momencie, gdy ta wolność zostaje im odebrana, gdy powraca czynnik zakłócający błogostan. Zmianie ulega nie tylko zachowanie kobiet, ale także status mężczyzn, którzy z katów stają się ofiarami. Jakich poświęceń wymaga walka o niezależność?
Jessica Gregson perfekcyjnie uchwyciła i przedstawiła zaściankowe myślenie, prezentując życie niewielkiej społeczności niejako od podszewki. Widzimy jak czyn, który powinien wzbudzać powszechną odrazę i oburzenie, jest powszechnie akceptowany i popierany. To co zrobiła Sari jest w wiosce tajemnicą poliszynela i dziewczyna staje przed kolejnym dylematem: pozwolić, by znów wytykano ją palcami? Co jeśli się nie zgodzi na dalszy rozwój wypadków – czy haniebna tajemnica nie wydostanie się poza wioskę? Najgorszą walką jest walka z własnym sumieniem, jednak kimże ona jest, by decydować o życiu lub śmierci? I czyje życie wybrać?
Przyzwolenie na tak amoralny proceder wynika z różnych pobudek, tak różnych, jak różni są ludzie i ich przekonania. Wcześniej odrzucana jednostka ma szansę zyskać lichy szacunek za niewspółmiernie wysoką ceną. Czy zniewolenie i miłość mogą usprawiedliwiać każdą naszą decyzję? Zawsze dana jest nam możliwość wyboru. Rzecz tym, czy sami potrafimy rozpoznać, gdzie kończy się wolna wola, a zaczyna wola tłumu.
To nie jest kolejna książka o nieszczęśliwej miłości. To książka o samotności, trudzie podejmowania decyzji, starciu rzeczywistości z zabobonami, zmaganiach z własnym sumieniem i walce o to, by w tym wszystkim nie zgubić siebie. Czytając ją, czułam jak kartki wibrują pod wpływem emocji, jakie z niej biły. A może to mi drżały ręce...? Jestem nią oczarowana.

W Tańcu czarownic czytelnik może „na żywo” obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludziach pod wpływem sytuacji, w jakiej się znajdują oraz – pod wpływem społeczeństwa. Patrzymy na kobiety zniewolone, kobiety wyobcowane, kobiety, które pragną wolności i szczęścia. Co się stanie, gdy napastnik zniknie? Kobiety są inne: chodzą z podniesionym czołem, emanują pewnością siebie,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to