-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2015-08-21
Ostatnio czytam wyłącznie podręczniki. Dlatego, kiedy na początku stycznia kilka większych księgarń wraz ze szkołą językową, do której chodzę zaczęły reklamować „Śnieg przykryje śnieg” Leviego Henriksena, pomyślałam, że to znakomita okazja, by przeczytać wreszcie coś z fabułą i oderwać się od ponurych myśli.
Ukończyłam ją w dwie noce, lecz powodem tego była raczej moja tęsknota za dialogami oraz akcją, niż cokolwiek innego, ponieważ książka wydaje się być zupełnie nijaka i pozbawiona sensu.
Henriksen opowiada historię dwóch braci: pierwszy z nich, Dan, właśnie skończył odsiadywać wyrok w więzieniu i wraca do rodzinnego miasta, by dowiedzieć się, że jego młodszy brat, Jakob, popełnił samobójstwo. Oczywiście na końcu czytelnik dowiaduje się, że to było morderstwo, ale chyba mogę powiedzieć o tym już teraz, skoro powieść od początku zachwalana jest jako kryminał.
Chociaż Dan nie mówi w książce swoim głosem, narrator opisuje wszystkie jego spostrzeżenia i odczucia, a także milion zupełnie zbędnych szczegółów; z tego powodu miejscami opowiadanie zmienia się w strumień świadomości, tak symboliczny i emocjonalny, że w wielu momentach miałam problem ze zrozumieniem, co tak naprawdę się w nim dzieje. Ale mimo tego subiektywizmu, zalewu uczuć oraz ciągłego wspominania o bracie – zaufajcie mi, imię Jakoba pojawia się przynajmniej raz na każdej kartce i tak do końca „śniegu…” – po przeczytaniu prawie trzystu stron nie jestem w stanie opisać, jaki był główny bohater ani jego brat. Obaj cierpią na zupełny brak osobowości. Wprawdzie część drugoplanowych postaci próbuje przemycać swoje obserwacje (które w każdym innym przypadku pewnie pogłębiłyby obraz świata i wprowadziły jakiś konkurencyjny punkt widzenia, np. kiedy wuj Dana mówi „Jakob wcale nie był tak głupi, jak myślisz”) ale za każdym razem, kiedy czytałam taki fragment budził on we mnie zdziwienie, ponieważ wcale nie wyobrażałam ich sobie w sposób, w jaki byli opisywani. Najgorzej, że nie potrafiłam ich sobie wyobrazić wcale.
Więcej osobowości mają wszystkie pozostałe postacie, jednak są one tak przewidywalne, jednowymiarowe i nudne, że ciężko mi zdecydować, czy można to uznać za zaletę: źli są okrutnie źli, podli i wyuzdani, dobrzy są poczciwi i niczym nie potrafią czytelnika zaskoczyć. W tę tendencję wpisuje się również sama fabuła z zapowiadaną przez recenzentów zagadką kryminalną, tak płytką, że trudno w nią wierzyć.
W opowieści pojawia się również wątek wiary: rodzice głównego bohatera są wierzący, co jakiś czas ktoś cytuje jakieś fragmenty Biblii, ale niestety nie umiem powiedzieć, jaką funkcję ten element ma pełnić w książce.
Zresztą, ten zarzut tyczy się „śniegu…” jako całości. Wszystkie książki, jakie do tej pory czytałam były jakąś formą diagnozy i zawierały twierdzenia, z którymi można się było zgadzać, lub je kwestionować. Tymczasem powieść Henriksena wydaje się być zupełnie pozbawiona twierdzeń oraz celu. Nie rozumiem, co chciał powiedzieć autor oraz czemu napisał tę książkę.
Chciałabym docenić to, że ktoś wreszcie zdecydował się opowiedzieć o jakimś innym rodzaju miłości, niż miłość romantyczna, ale nawet to założenie nie zostaje tutaj zrealizowane, ponieważ relacja dwóch braci – mimo, iż stanowi główny wątek powieści – jest pusta, do tego zostaje zepchnięta na dalszy plan przez kiczowatą historię miłosną Jakoba i Mony. Oczywiście, powieść ma kilka dobrych momentów, na przykład ten, w którym Dan mówi, że chciałby, by to Jakob był tym starszym z rodzeństwa, ponieważ on umiałby lepiej pełnić rolę „większego brata”, niż on sam. Te kilka zdań wyjaśnia po części zamierzenia Henriksena ale niestety, jeden, osamotniony akapit nie wystarczy, by zbudować na nim książkę.
Ostatnio czytam wyłącznie podręczniki. Dlatego, kiedy na początku stycznia kilka większych księgarń wraz ze szkołą językową, do której chodzę zaczęły reklamować „Śnieg przykryje śnieg” Leviego Henriksena, pomyślałam, że to znakomita okazja, by przeczytać wreszcie coś z fabułą i oderwać się od ponurych myśli.
Ukończyłam ją w dwie noce, lecz powodem tego była raczej moja...
2014-11-03
Ze wszystkich wampirów zawsze najbardziej interesował mnie nieszczęśliwy upiór romantyków. Za każdym razem, kiedy powracałam do wampirycznych lektur szukałam w nich właśnie takiej jego interpretacji. Niewiele uwagi poświęcałam ohydnym wampirom z dawnych czasów, niespecjalnie interesowały mnie również towarzyszące im fantastyczne stwory. Nie mogłam ich jednak nie zauważyć i przyznaję, że nie raz zastanawiałam się , czemu tam, gdzie pojawiają się wampiry zazwyczaj występują również ghule i wilkołaki? Dlaczego niektóre wilkołaki stawały się wampirami po śmierci? Dlaczego Dracula Coppoli przemienia się w wilka? Co oznacza bycie wampirem, a co symbolizuje przybranie wilczej skóry?
Petoia nie odpowiada na te pytania. Na początku byłam tym faktem rozczarowana. Jednak po głębszym zastanowieniu uznałam, że chyba wymagam od Autora niemożliwego, ponieważ po to, by spełnić moje oczekiwania musiałby on napisać książkę o tym, czym jest wampir. Należy tu dodać: tysięczną książkę, w której badacz próbuje powiedzieć, czym jest wampir, a w tym celu wymienia najpierw wszystkie znane sobie wampiryczne postacie, by następnie diagnozować, czy na pewno są wampirami.
Mówi się, że nie ma głupich pytań. Z pewnością istnieją takie, które nie są w stanie wygenerować znaczących odpowiedzi. "Czy Dracula był wampirem?" to znakomity przykład.
Nadawanie nazw zjawiskom umożliwia tworzenie kategorii i porządkowanie rzeczywistości. Może użyteczne jest - na pewnym poziomie analizy - móc stwierdzić, że we Francji, na terenie Włoch, na Węgrzech oraz na Islandii występują stworzenia, które da się zaliczyć do wampirów. Trzeba jednak pamiętać, że nie jest to ta sama istota. W tym znaczeniu w ogóle nie istnieje coś takiego, jak zjawisko wampiryzmu.
W takim razie, czy stwierdzenie "tak, to wampir!" stanowi wartościową odpowiedź na zadane przez nas pytanie? Oczywiście, trzeba najpierw wiedzieć, jakie pytanie chce się zadać. Myślę, że taki taki wniosek mógłby mieć znaczenie wyłącznie dla łowcy wampirów, który właśnie zastanawia się, czy trzeba kazać zrozpaczonej rodzinie wbić zmarłemu kołek w serce.
Ponieważ kiedy ja pytam czym jest Dracula lub czym jest Torolf z sagi Eyrbyggja (a chciałabym wierzyć, że z podobną intencją pytanie to zadają poważni badacze), pytam tak naprawdę jaka jest jego funkcja w danej opowieści. Skoro nawet sam Dracula może być czymś innym dla Coppoli, innym dla Stokera, to oczywiste, że czymś zupełnie innym będzie wampir dla Islandczyków, Węgrów lub Francuzów. Dlatego nie da się napisać książki wyjaśniającej zjawisko wampiryzmu oraz wilkołactwa, a już na pewno udzielić odpowiedzi na pytanie czemu zjawiska te się przenikają.
Skoro napisałam już tyle słów o tym, o czym nie jest ta książka, powiem teraz, co się w niej znajduje:
Petoia nadał jej podtytuł "źródła, historia, legendy", od antyku do współczesności. Dokładnie tego można w niej szukać. Ta publikacja to katalog uszeregowanych w porządku chronologicznym świadectw oraz utworów poświęconych wampiryzmowi oraz likantropii. Autor niczego nie rozstrzyga; oddaje w ręce Czytelnika przewodnik, który posłuży mu do odnalezienia właściwych tropów i źródeł, przeprowadzenia własnych analiz, a wreszcie do wyciągnięcia wniosków.
Aha, jeszcze jedno: przypisy są koszmarne.
Ale to nic nie szkodzi. Swój egzemplarz "wampirów i wilkołaków" pożyczyłam, jednak zamierzam kupić własny, ponieważ to jedna z tych publikacji, które warto mieć na półce.
Ze wszystkich wampirów zawsze najbardziej interesował mnie nieszczęśliwy upiór romantyków. Za każdym razem, kiedy powracałam do wampirycznych lektur szukałam w nich właśnie takiej jego interpretacji. Niewiele uwagi poświęcałam ohydnym wampirom z dawnych czasów, niespecjalnie interesowały mnie również towarzyszące im fantastyczne stwory. Nie mogłam ich jednak nie zauważyć i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-02
Myślę, że w kulturze nie ma czegoś takiego, jak jeden wampir. Zrozumiałam to, kiedy przeczytałam zdania: "jesteśmy już blisko Draculi. Zło i jego psychopatologia stanowi podstawowy problem powieści gotyckiej". Po pierwsze nie przemawia do mnie koncept jakiejś abstrakcyjnej, aksjologicznej kategorii zła. A nawet, jeśli istnieje coś takiego i jeśli można w ten sposób określić niektóre wampiry, to z pewnością nie są to te wampiry, które mogą mnie zainteresować.
Najwyraźniej interpretacja mitu wampirycznego u Janion została zawężona do problemu psychopatologii zła i tak właśnie powinna być zatytułowana ta książka. Z konieczności wampir będzie czymś zupełnie innym dla kogoś, kto w tej postaci doszukuje się symbolu kapitalizmu albo uciskanych mniejszości (co zostało zasygnalizowane w omówieniu "Draculi" w edycji "Oxford classics"), a czym innym dla kogoś, kto uznaje go za bohatera romantycznego. To, że dwóch badaczy interesuje się tym samym przedmiotem badań nie oznacza jeszcze, że interesują ich te same motywy (najgorsze, gdy ten pierwszy opisuje twórczość drugiego).
Dlatego uważam, że nie da się napisać publikacji o wampirze. Można oczywiście próbować - Janion próbowała - i stworzyła wyliczenie tego, co kto powiedział na ten temat. Już na pierwszej stronie wyjaśnia, że wampiry żyją w nocy oraz żywią się ludzką krwią i na dobrą sprawę nie dowiadujemy się więcej przez kolejne dwadzieścia dwa rozdziały.
Nie rozumiem czemu książka ma sześćset stron, czemu marginesy liczą aż pięć centymetrów (chyba udzieliłam sobie częściowej odpowiedzi na pierwsze pytanie)? Ponad połowę jej objętości stanowią przedruki dzieł innych autorów. Miałoby to sens, gdyby cytowane fragmenty były szczegółowo omawiane przez Janion. Skoro jednak nie są, to najwidoczniej zostały tam umieszczone jako załącznik, coś w rodzaju kserówek, które uczniowie powinni przeczytać przed lekcją. Jeśli książka tego rodzaju w założeniu ma stanowić komentarz do zbioru tekstów kultury, to chyba jasne jest, że należy się z nimi zapoznać wcześniej (i najlepiej w całości)? Pytam więc jeszcze raz: po co drukować te trzysta dodatkowych stron?
Trudno odnaleźć odpowiedź na to pytanie, ponieważ książka wydaje się zupełnie pozbawiona myśli przewodniej. Stanowi zbiór obrazków, pokawałkowanych komentarzy do dzieł literackich i filmów, z czego najwięcej miejsca Janion poświęca "Wywiadowi z wampirem" oraz "Draculi". Na pierwszy rzut oka publikacja jest więc podobna do encyklopedii.
Książka składa się głównie z subiektywnych obserwacji oraz osobistych przemyśleń Autorki. Co prawda wiele z nich świadczy o jej dużej inteligencji, ale nawet one znajdują się w kompletnym nieładzie, a wiele bardzo dobrych fragmentów i błyskotliwych obserwacji ginie w mieszaninie wątków. Publikacja ta nie jest więc ani encyklopedycznym katalogiem, ani przemyślaną syntezą materiału. Co prawda podtytuł "biografia symboliczna" stanowi wyjaśnienie dla tak subiektywnego doboru treści, lecz nie może być uzasadnieniem dla totalnego chaosu. Zestawienie wydaje się zupełnie pozbawione sensu, lub sens ten pozostaje ukryty dla czytelnika, co w sumie na jedno wychodzi. Nie wiadomo, według jakich kryteriów Autorka uporządkowała swój materiał, dlaczego wybrała właśnie te utwory. Skoro zdecydowała się stworzyć osobisty album powinna albo wyjaśnić odbiorcy, jak go czytać albo zachować te zapiski dla siebie.
Chaos jest widoczny na wszystkich poziomach organizacji tekstu, a znakomitym przykładem może tu być rozdział 18. Janion zaczyna go od omawiania aspektów mitologii wampirycznej, powiązanych z seksualnością i pisze na ten temat dwa akapity, których koniec przypada również na koniec strony. Kiedy przewróciłam kartkę byłam przekonana, że przerzuciłam kilka naraz, ponieważ kolejny akapit mówił o czymś zupełnie innym i zaczynał się od słów "Twórcą literackiego mitu wampira jest John William Polidori". Sprawdziłam dwa razy, nie pominęłam nawet jednego zdania. Z lekkim rozczarowaniem podjęłam ten nowy wątek. Kiedy wreszcie, po czterech czy pięciu stronach, Janion wyjaśniła, że dzieło Polidoriego było tym, które stworzyło wizerunek wampira - rozerotyzowanego potwora, przeżyłam swój moment "aha". Aha, to dlatego rozdział zaczynał się od seksu! Czy nie można było w takim razie zacząć od Polidoriego i zostawić najlepszych kawałków na podsumowanie? Albo zasygnalizować chociaż w kilku słowach zmianę tematu? To nie przepisywany ręcznie manuskrypt, wystarczyło przenieść dwa akapity do innego miejsca w tekście!
Poza koszmarną organizacją materiału na osobne omówienie zasługują równie fatalne przypisy. Czasem nie ma ich wcale, kiedy Janion wspomina nazwisko badacza i cytuje jego poglądy lub nawet fragment utworu, którego tytułu próżno szukać w stopce. Kiedy jednak są - a jest ich mnóstwo - zajmują często połowę strony i prowadzona jest w nich konkurencyjna, równoległa narracja. Czytelnik musi dokonać wyboru: czytać przypisy i nie pamiętać, co było w głównym tekście, czy czytać główny tekst, a później przypisy i nie pamiętać, do czego się odnoszą.
Ostatnim, chociaż nie mniej poważnym zarzutem jest niedostosowanie języka do omawianego tematu. Zdaję sobie sprawę, że praca naukowa nie jest wierszem, jednak słowa w tej publikacji są wyjątkowo siermiężne, a ich użycie często niezręczne. Autorka miesza naukową terminologię z potocznymi frazami, w niezrozumiały dla mnie sposób dzieli zdania, co nieraz wywołuje przedziwne wrażenie jąkania się przy czytaniu.
Słyszałam, że Maria Janion była zasmucona, kiedy ktoś powiedział jej, że pomysł pisania książki o wampirach jest niepoważny i to nie wypada, by pani profesor zajmowała się takim tematem. W tym przypadku niepoważne wydaje mi się wyłącznie podejście do tematu oraz fakt, że w Polsce takie książki wydaje się w oprawie godnej albumu - a raczej - godnej tytułu naukowego Autora.
Myślę, że w kulturze nie ma czegoś takiego, jak jeden wampir. Zrozumiałam to, kiedy przeczytałam zdania: "jesteśmy już blisko Draculi. Zło i jego psychopatologia stanowi podstawowy problem powieści gotyckiej". Po pierwsze nie przemawia do mnie koncept jakiejś abstrakcyjnej, aksjologicznej kategorii zła. A nawet, jeśli istnieje coś takiego i jeśli można w ten sposób określić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08
„Jak działać słowami” to zbiór dwunastu wykładów Austina, wygłoszonych w 1955 roku na uniwersytecie Harvarda, spisanych, a częściowo rekonstruowanych z notatek, następnie wydanych w druku. W swojej pracy Austin pisze o czynności konwencjonalnej, jaką jest wypowiadanie słów (czy też wypowiadanie właściwych słów w ściśle określonych okolicznościach), a której znaczenia bardzo często nie dostrzegamy.
Kiedy ktoś rzuci kamieniem i wybije nim okno skutek widać gołym okiem. Podobnie, kiedy kradnie, zabija, uderza, zabiera lub darowuje. Lecz co stanie się, jeśli ktoś powie „przysięgam”, albo „daję ci”, „biorę cię za żonę”? Przez wypowiedzenie słów mężczyzna rzeczywiście czyni kobietę swoją żoną; podobnie, podarowana rzecz należy od tej pory do drugiej osoby, a przysięga stwarza pewne nowe okoliczności, w których winni jesteśmy dokonać tego, czego przyobiecaliśmy.
Przytoczone wyżej przykłady należą do performatywów, czyli kategorii wyrażeń, które można w języku wyróżnić obok twierdzeń. Performatyw jest aktem mowy, czyli działaniem, którego dokonuje się słowami.
Już na początku swojej książki Austin stawia bardzo ciekawe pytanie: skoro performatyw jest czynem, to czy może być fałszywy? Czy możemy kłamać, przysięgając?
Austin twierdzi, że jest to niemożliwe. Prawda i fałsz są kategoriami, które w ogóle nie odnoszą się do performatywów, a jedynie do twierdzeń. Kiedy ktoś mówi „świeci słońce” można łatwo orzec, czy rzeczywiście jest to prawda. Więcej nawet, jeśli ta osoba wyciąga do mnie zaciśniętą pięść, mówiąc „daję ci pieniądze”, a po chwili okaże się, że jej dłoń jest pusta, to również wypowiedziane słowa można uznać za twierdzenie (mówię o tym, co robię) i zdecydować, czy jest ono prawdą; jednak możliwa jest również sytuacja, w której ktoś mówi „daję ci pieniądze” i w ten sposób dokonuje już nie wypowiedzenia twierdzenia, a aktu mowy. Wyobrażam sobie, że stąd musiało się wziąć powiedzenie „daję ci moje słowo”, lub „masz na to moje słowo”, a także wyrażenia, takie jak „naruszanie” i „łamanie” przysięgi, które opisują ją tak, jakby była ona materialnym tworem.
(Zresztą, twierdzenia również nie mogą być kłamstwami. Są one wyłącznie prawdziwe, lub fałszywe, a kłamstwo istnieje wyłącznie w wymiarze interpersonalnym; leży w sferze intencji, nie w słowach samych w sobie.)
W takim razie czym jest taka złamana przysięga?
Według Austina, w wypowiedzianym przeze mnie słowie przysięgam występują trzy aspekty. Słowo to jest lokucją, a więc wyrażeniem powiedzianym na głos; jest też illokucją, czyli wyrazem mojej intencji, by zobowiązać się wobec innej osoby, lecz również perlokucją, czyli skutkiem, jaki wywołałam: wzięłam na siebie obowiązek. Widać tu wyraźnie, że performatyw to akt realizującym się pomiędzy dwójką ludzi; samo wypowiedzenie słów jest elementem koniecznym, ale nie wystarczającym, by dokonany został czyn;
Może on nie zostać dopełniony z powodu niefortunności, które mają miejsce, gdy zostanie złamany jeden z koniecznych warunków:
- by dokonać aktu mowy musi istnieć określona fraza („przysięgam”, „zakładam się” itp.), wypowiadana przez pewne osoby we właściwych okolicznościach. I chociaż dochodzi tu do precedensów, to trudno obrazić kogoś, mówiąc mu „obrażam cię!”
- muszą istnieć określone okoliczności i uczestniczyć w nich właściwe osoby. Nie można poślubić kobiety, składając przysięgę jej siostrze bliźniaczce.
- czynność musi być wykonana przez wszystkich zarówno poprawnie… (trudno uznać przysięgę za ważną, gdy ktoś przekręcił w niej jakieś słowa)
-…i w całości.
Jeśli mamy odpowiedzieć na pytanie, dotyczące „fałszywej przysięgi” najciekawsze wydają się ostatnie dwa zastrzeżenia:
- osoby, które biorą udział w procedurze muszą posiadać konieczne dla niej przekonania, myśli i uczucia, oraz…
-…zachowywać się zgodnie z nimi i z procedurą.
O ile pierwsza kategoria niefortunności dotyczy działań, które były znaczące lecz nieskuteczne, o tyle do drugiej grupy należą akty poczynione, lecz puste, a więc wszystkie przysięgi, złożone bez intencji ich dotrzymania oraz inne słowa wypowiedziane w złej wierze.
Austin podejmuje się również próby określenia czym w sferze formalnej różnią się performatywy od twierdzeń, jednak mam wrażenie, że dalsze rozdziały książki rozmywają tę kwestię, zamiast przybliżać do odpowiedzi. Co więcej, jeśli uznajemy, że performatywy to akty istniejące w przestrzeni interpersonalnej, staje się dla nas jasne, że zadanie wyróżnienia określonych wyrażeń, które byłyby zawsze tylko performatywami lub wyłącznie twierdzeniami, jest niewykonalne.
Jednak Austin nie obiecywał dać odpowiedzi (byłoby to wielce nierozsądne posunięcie ze strony autora tomu o performatywach). Nie oczekiwałam tego.
Najważniejsze, że zadał właściwe pytania.
„Jak działać słowami” to zbiór dwunastu wykładów Austina, wygłoszonych w 1955 roku na uniwersytecie Harvarda, spisanych, a częściowo rekonstruowanych z notatek, następnie wydanych w druku. W swojej pracy Austin pisze o czynności konwencjonalnej, jaką jest wypowiadanie słów (czy też wypowiadanie właściwych słów w ściśle określonych okolicznościach), a której znaczenia bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Myślę, że powinno się stworzyć osobną kategorię dla książek, które są „pierwszą tego rodzaju publikacją”. Ich niewątpliwą zaletą jest to, że… no cóż… są. Nie są dobre ale też trudno coś złego o nich powiedzieć skoro nikt nie napisał niczego lepszego. Poza tym, gdyby nie powstały, nie mielibyśmy nawet możliwości wyrażenia sprzeciwu. A krytyka to już dużo gdy poszukujemy informacji i jakiegoś punktu odniesienia.
Niestety bycie „pierwszą tego rodzaju publikacją” to nie najważniejsza wada Żelaznego Jana. Więcej nawet, w tym przypadku wcale nie uważam, że Autor nie ma racji, że napisał bzdury, co byłoby po części usprawiedliwione bo przecież nie jest łatwo mówić mądre rzeczy, gdy się je mówi po raz pierwszy. Ja zupełnie zgadzam się z główną myślą Autora!
Taka sytuacja: tłumacz płakał, jak przekładał
Książka utrzymana jest w stylu poradnika z rodzaju „odkryj swoje wnętrze” czy „znajdź w sobie ukrytą moc”. To już druga pozycja tego typu, którą przeczytałam w ciągu ostatnich miesięcy, poprzednia była zatytułowana „obudźcie tygrysa” i traktowała o radzeniu sobie z traumą. Również zapowiadała się bardzo obiecująco, lecz w połowie lektury przeżyłam swój moment „aha!” i zrozumiałam, że Autor nie miał żadnego genialnego pomysłu, tylko popełnił błąd w formułowaniu wstępnych założeń. Lub chciał nabić czytelnika w butelkę. Skoro jednak jest Amerykaninem bardziej skłonna jestem wierzyć w jego prostoduszność.
W obu książkach razi wzniosły styl, który chyba ma nas wprowadzić w nastrój sprzyjający wielkiemu duchowemu odkryciu, a który budzi najpierw śmiech, a po stu stronach patetycznego bełkotu irytację, gdy od kwestii Ojca Mentora Robert Bly przechodzi do omawiania problemu Dartha Vadera z Gwiezdnych Wojen. Lub wspomina o alimentach. Albo o rozwodzie.
Wszystko to przykre sprawy jednak czymże jest rozwód wobec Kosmosu?
To Autor, kształtując strukturę swojego wywodu kieruje biegiem myśli czytelnika. I jeśli jest rozsądny nie będzie stosował metafor by opisywać kotlety mielone ani snuł rozważań nad transcendencją w niewielkim oddaleniu od tych trzech akapitów o stłuczonym kolanie.
Dlatego brak wrażliwości językowej to mój pierwszy zarzut. Zdaję sobie sprawę z tego, że czytałam Żelaznego Jana w wersji polskiej i duży wpływ na takie jego brzmienie miał tłumacz, ale umiem sobie wyobrazić jak to wyglądało w oryginale i jestem przekonana, że w tym przypadku tłumacz nic nie zawinił, wręcz przeciwnie: on już nie mógł tu wiele pomóc.
„Footnotes or it didn’t happen!”
Myślę, że Robert Bly znalazłby wspólny język z Jeanem Paulem Roux, chociaż muszę przyznać, że dostrzegam pewne różnice między amerykańską a francuską szkołą snucia pierdoletów: podczas gdy Francuzi przeświadczeni są o tym, że wiedzą wszystko, kiedy tak naprawdę wiedzą bardzo mało, Amerykanie bez żadnego wstydu przyznają, że nie wiedzą nic i dodają, że to przecież nic nie szkodzi.
Najpoważniejszą wadą Żelaznego Jana jest jego nienaukowość. A może powinnam powiedzieć: brak tego, co mój podręcznik do psychometrii nazywał „face validity” i co tłumaczy się jako nic nie wyjaśniającą „trafność fasadową”, a co oznacza po prostu subiektywną ocenę laika dotycząca tego, jak dobrze test mierzy cechę czy właściwość, którą ma za zadanie mierzyć. Innymi słowy: czy ten test wygląda na taki, któremu możesz zaufać?
A czy książka Żelazny Jan wygląda na taką, której możesz zaufać?
Robert Bly przeplata przykłady z klasycznej literatury, omówienia zwyczajów ludów pierwotnych, wzmianki o starożytnych Grekach, Rzymianach i Wikingach z własnymi interpretacjami, domysłami, a czasem – o zgrozo! – również wierszami swojego autorstwa. Czy jego domysły są słuszne? Czy relacjonuje fakty?
Nie wiem. Przyznam, że o kilku rzeczach, które opisywał czytałam już w innych książkach, co pewnie świadczy o jego prawdomówności. Jednak sposób, w jaki pisze, te wszystkie „za siedmioma górami, za siedmioma lasami” nie wzbudza we mnie nawet odrobiny zaufania. Książka zawiera znikomą ilość przypisów i nawet nie najgorsza bibliografia nie poprawia fatalnego pierwszego wrażenia.
Niektórzy mówią prawdę, a my i tak myślimy, że kłamią, podczas gdy inni otwierają usta wyłącznie po to, by opowiadać kłamstwa, a mimo to skłonni jesteśmy wierzyć w każde ich słowo.
Mam mieszane uczucia, jak oceniać to drugie, jednak nie mam wątpliwości, że pierwsza przypadłość jest godna pożałowania.
Myślę, że powinno się stworzyć osobną kategorię dla książek, które są „pierwszą tego rodzaju publikacją”. Ich niewątpliwą zaletą jest to, że… no cóż… są. Nie są dobre ale też trudno coś złego o nich powiedzieć skoro nikt nie napisał niczego lepszego. Poza tym, gdyby nie powstały, nie mielibyśmy nawet możliwości wyrażenia sprzeciwu. A krytyka to już dużo gdy poszukujemy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Główny bohater Muzeum niewinności, Kemal, jest młody, wykształcony i podobnie jak jego śliczna narzeczona należy do goniącej za Zachodem tureckiej elity. Jednak dwa miesiące przed planowanymi hucznymi zaręczynami zakochuje się w swojej osiemnastoletniej, biednej kuzynce Füsun, która należy do zupełnie innego świata: „tylko ludzie bardzo naiwni mogą sądzić, że ubóstwo to występek, wybaczalny, gdy zdobędzie się majątek” pisze Celâl Salik – bohater „Czarnej księgi” Pamuka – w swoich Zapiskach. O ile przyjaciele Kemala mogą pozwolić sobie na zabawę w nowoczesność i europejskość, o tyle Füsun, z powodu swojego niskiego pochodzenia funkcjonuje w rzeczywistości „tej drugiej Turcji” – zawieszonej w czasach sprzed reform Atatürka – o zaściankowej mentalności i gorliwej, choć (oraz?) bezrozumnej religijności.
(Zastanawiam się w tym momencie, czemu książki Pamuka nie zyskały większej popularności w Polsce, jednak to nie temat na ten wpis)
Kemal traci kontakt ze swoją ukochaną tuż po zaręczynach, czyli w 1/3 książki – przez kolejne 150 stron usiłuje ją odszukać, a w następnych 300 – czyli przez jakieś osiem lat – odzyskać. Dzieje się to w dość ciekawych okolicznościach, ponieważ gdy główny bohater w końcu odnajduje Füsun ta jest już mężatką i mieszka razem z małżonkiem w domu swoich rodziców. Kemal, by móc ją widywać, przychodzi w odwiedziny niemal codziennie – lecz z obawy przez skandalem nie odważa się nawet porozmawiać z nią na osobności.
Czytałam „Muzeum niewinności” przez ponad tydzień i codziennie wieczorem dzwoniłam do swojego chłopaka z zapytaniem: „jak myślisz, czy ona go kocha?”. Pomijając fakt, że ogólnie nie przepadam za głównymi bohaterami książek Pamuka – wydają mi się podstarzali mimo młodego wieku, miotają nimi romantyczne uczucia, a ponadto w każdym z nich bije prawdziwie zajęcze serce – Kemal zasłużył sobie na moją szczególną niechęć. Muszę przyznać, że gdzieś w środku z mściwą satysfakcją wyobrażałam sobie chwilę, w której Füsun wykrzykuje pod koniec książki zupełnie jak w jakiejś telenoweli: „nigdy cię nie kochałam!” lub chociaż „przestałam cię kochać dawno temu!”. Przez całe trzysta stron milczenia Füsun nie mogłam zdecydować się, czy cierpi ona w sekrecie z powodu zauroczenia, czy umiera ze strachu przed nękającym ją szaleńcem. Zupełnie nie zrozumiałam „Muzeum niewinności”! Pamuk mówi sam:
„Jest to książka o miłości w kraju islamskim, gdzie miłość jest czymś innym niż na Zachodzie. Na piątej stronie kochankowie uprawiają seks, ale przez kolejne pięćset drogo za to płacą…”
Nie mogłam pojąć, jak to obsesyjne uczucie może być wzajemne. Jednak gdy wreszcie dowiedziałam się, że dziewczyna przez cały ten czas kochała Kemala¹, poczułam nie tylko zdziwienie ale nawet coś w rodzaju wzruszenia i tęsknoty. Przypomniało mi się zdanie, jakie usłyszałam na jednym z wykładów: uwielbiamy książki, ponieważ – chociaż przeżywamy je na sposób zupełnie realny – pozostają dla nas bezkonsekwencjonalne. Opowieść Pamuka pozwala właśnie na taki bezkonsekwencjonalny idealizm i wiarę w miłość, którą można usprawiedliwić wszystkie zbrodnie. Wtedy dopiero stało się dla mnie jasne, co autor miał na myśli, mówiąc o niewinności:
„…Ja też postanowiłem uporządkować swoje życie, mniej pić, mniej się kompromitować z powodu miłości, a przynajmniej poskromić nieco swoją obsesję gromadzenia przedmiotów. Nie minęły dwa miesiące od zamachu, gdy któregoś wieczoru znalazłem się w kuchni sam na sam z ciocią Nesibe. Aby móc dłużej widzieć Füsun, zacząłem przychodzić do Keskinów o wcześniejszej porze.
- Mój kochany Kemalu, ten czarnouchy piesek z telewizora, ten, którego przyniosłeś, zniknął… Przyzwyczailiśmy się do niego, od razu dało się zauważyć jego brak. Nie mam pojęcia, co się z nim stało, może sam gdzieś poleciał… – zaśmiała się wesoło, lecz zaraz spoważniała, widząc moją ponurą minę. – Co zrobimy? – spytała. – Pan Tarιk stale się dopytuje, gdzie jest ten pies.
- Coś wymyślę – odpowiedziałem.
Przez cały wieczór nie odezwałem się ani słowem. Lecz mimo milczenia – albo właśnie z jego powodu – znowu nie mogłem wstać i wyjść. Zbliżała się godzina policyjna, a ja przeżywałem właśnie atak „niemocy”. Wydaje mi się, że Füsun i jej matka zauważyły, jak poważny jest mój stan. Ciocia kilkakrotnie napominała mnie: – Tylko się nie spóźnij! – Udało mi się wyjść dopiero pięć po dziesiątej.
Choć obowiązywała już godzina policyjna, w drodze powrotnej nikt nas z Çetinem nie zatrzymał. Długo zastanawiałem się nad znaczeniem psów w tym domu i tego, że najpierw je przynosiłem, a potem zabierałem. Cioci Nesibe tylko się wydawało, że od razu zauważyła brak figurki. Spostrzegli to dopiero po jedenastu miesiącach, co miało, jak sądzę, związek z z wywołaną przez zamach chęcią wprowadzenia ładu i porządku”
Muzeum niewinności to prawie ośmiusetstronnicowy katalog wzbudzających wzruszenie, mniejszych i większych, lecz całkowicie wybaczalnych przewinień, czynionych w imię uczucia. Katalog prawdziwy, bo Kemal rzeczywiście tworzy w Stambule muzeum, poświęcone swojej miłości, a książka ta stanowi przewodnik po nim.
W połowie lektury założyłam się sama ze sobą, czy Pamuk opisze wreszcie śmierć kanarka Cytrynki, o którym wspominał co kilkadziesiąt kartek i który towarzyszył Füsun i Kemalowi od początku ich historii. Pomyślałam, że jeśli Cytrynka umrze, nie będę mogła uznać „Muzeum niewinności” za dobrą książkę: odejście kanarka byłby takim typowym, mającym chwytać za serce szczegółem pozbawionym jednak zupełnie emocjonalnej autentyczności. Ale Cytrynka nie umarł. Byłam mile zaskoczona. Więcej, zaczęłam wierzyć Pamukowi i spojrzałam na historię Kemala z życzliwością, jaką zazwyczaj przyglądamy się własnym wspomnieniom.
Więcej na: http://www.lisiakita.wordpress.com
Główny bohater Muzeum niewinności, Kemal, jest młody, wykształcony i podobnie jak jego śliczna narzeczona należy do goniącej za Zachodem tureckiej elity. Jednak dwa miesiące przed planowanymi hucznymi zaręczynami zakochuje się w swojej osiemnastoletniej, biednej kuzynce Füsun, która należy do zupełnie innego świata: „tylko ludzie bardzo naiwni mogą sądzić, że ubóstwo to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-22
Ta książka jest po prostu zła i - co w moim odczuciu wydaje się najpoważniejszym zarzutem, jaki w ogóle można postawić publikacji akademickiej - zupełnie nienaukowa. Nie mam rozległej wiedzy w tym temacie, a to, co wiem, nie sięga znacznie dalej niż intuicja i przemyślenia, które nasunęły mi się podczas poszukiwań w dziedzinie wampirów czy też mitologii nordyckiej oraz pokrewnych motywów z pogranicza religioznawstwa i psychologii. To są bardzo ogólne, rozproszone i nieusystematyzowane informacje. A mimo to podczas lektury zdarzyło mi się przynajmniej dwukrotnie przyłapać autora na tak poważnych uproszczeniach, że z powodzeniem można je uznać za nieprawdę.
Skoro wystąpiły dwa takie przypadki, które wyłapałam, to ilu z nich nie zauważyłam, ponieważ brakuje mi wiadomości? I czy właśnie tych brakujących, czyli interesujących mnie rzeczy nie powinnam dowiedzieć się z tej książki? Czy nie temu ma ona służyć?
Uważam, że jedyną funkcją publikacji zatytułowanej "Krew: mity, symbole, rzeczywistość" jest dostarczenie czytelnikowi możliwie jak najbardziej szczegółowego i dobrze opisanego katalogu przedstawień krwi. Dodatkowym atutem z pewnością byłoby zaprezentowanie interpretacji Autora.
"Krew" Roux nie dość, że nie spełnia tego zadania, to jeszcze wprowadza odbiorcę w błąd. Jego książka powinna nazywać się raczej "krew: niezobowiązujące przemyślenia o tym wszystkim, czego dowiedziałem się na ten temat i co uznałem za dość istotne, by o tym wspomnieć, ale czasem zrozumiałem trochę na opak lub wcale. Cóż, jestem Francuzem." Może trzeba było więc napisać pamiętnik?
Książka zawiera znikomą (jak na pracę tego rodzaju) ilość przypisów, o czym Autor pisze wprost i bez skrępowania, a ja zupełnie nie rozumiem, czemu się tego nie wstydzi: "szczegółowe studia nad symbolicznym, magicznym czy religijnym znaczeniem krwi praktycznie nie istnieją, lecz nie ma dzieła literackiego ani etnograficznego, które nie poruszałoby tego tematu. Przytoczenie tutaj pełnej bibliografii jest niemożliwe - podaję tylko najważniejsze pozycje."
Czy brak punktu odniesienia usprawiedliwia pisanie takiego zakalca?
W książce panuje totalny chaos. Autor nie wykonał nad zebranym materiałem jakiejkolwiek pracy intelektualnej. Nie rozumiem, według jakiego klucza (znaczy trochę rozumiem, ale to osobna kwestia i o niej za moment) uporządkowane są kolejne sekcje, tytuły podrozdziałów bardzo często nie odpowiadają w ogóle ich treści, przedstawione informacje są fragmentaryczne, wielokrotnie składają się wyłącznie ze spostrzeżeń czy opinii, nie popartych żadnymi źródłami, a bardzo często, niestety, to tylko okrutnie naiwne i momentami aż śmieszne sądy samego Autora.
Wszystko staje się bardziej jasne, gdy dotrzemy do rozdziału zatytułowanego dość sugestywnie "I wtedy nadszedł Jezus", a w nim czytamy: "wszystkie wyobrażenia krwi, jakie stworzył człowiek, niekiedy wypaczone lub okropne, lecz równie często ogromnie głębokie i prawdziwie piękne, nieodparcie prowadzą do rozkwitu, którego zaznały w chrześcijaństwie. Historia krwi wiedzie wszystkimi drogami do krwi Chrystusa".
Oburza mnie, jak w ogóle ktoś, kto charakteryzuje się zupełnym brakiem wrażliwości na fakt swojego własnego uczestnictwa w kulturze danego miejsca i okresu historycznego może posługiwać się tytułem profesora.
Jean-Paul Roux nie tylko jest stronniczy ale też nie rozumie. Nie posiada dość wiedzy, by stworzyć wartościową publikację na temat, o którym obiecywał opowiedzieć, a w tych obszarach, w których mógłby takiej wiedzy dostarczyć (materiały dotyczące chrześcijaństwa, a w szczególności chrześcijaństwa we Francji) naukową analizę zastąpił przepełnionym egzaltacją odczuwaniem, dla mnie zupełnie pozbawionym wartości, ponieważ nie wnosi ono do dyskusji nic ponad intymne przemyślenia i interpretacje Autora.
Więcej na: http://wwww.lisiakita.wordpress.com
Ta książka jest po prostu zła i - co w moim odczuciu wydaje się najpoważniejszym zarzutem, jaki w ogóle można postawić publikacji akademickiej - zupełnie nienaukowa. Nie mam rozległej wiedzy w tym temacie, a to, co wiem, nie sięga znacznie dalej niż intuicja i przemyślenia, które nasunęły mi się podczas poszukiwań w dziedzinie wampirów czy też mitologii nordyckiej oraz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka Ćwieka jest fatalna, a on sam w ogóle nie umie pisać. W zasadzie w tym momencie mogłabym zakończyć swoją recenzję, lecz by nie być gołosłowną opiszę dokładniej, o co mi chodzi i pozwolę, byście ocenili sami.”Kłamca” opowiada historię o tym, jak nordycki bóg Loki – nazywany przez Ćwieka „bogiem kłamstw” – po totalnej klęsce swojego rodzimego panteonu w walce z anielskimi zastępami, przechodzi na stronę zwycięzców. Korzystając z tego, ze nie wiążą go chrześcijańska moralność i anielskie zasady, staje się agentem do zadań specjalnych skrzydlatych oddziałów i działa tam, gdzie sumienie nie pozwala interweniować boskim sługom. Książka składa się z kilku opowiadań, każde z nich dzieje się w innym miejscu (chociaż najczęściej gdzieś w Ameryce) i dotyczy innych osób, a w tle oprócz aniołów i śmiertelników pojawiają się również bogowie innych panteonów.
Pomysł, by opisać funkcjonowanie bogów w nowożytnej rzeczywistości nie jest nowy. To samo pytanie stawiał – skądinąd znany i cytowany przez Ćwieka – Neil Gaiman w „Amerykańskich Bogach”, lecz jego powieść, zapewne z powodu fatalnego tłumaczenia przeszła w Polsce bez większego echa i wciąż pozostaje dużej grupie czytelników nieznana. Ćwiek natomiast nie wnosi do tematu żadnych nowych myśli, co więcej, nie jest w stanie sprawnie wykorzystać schematu. Czemu akcja książki dzieje się w Stanach Zjednoczonych (czy dlatego, że tak już raz napisał Gaiman?) Czemu anioły walczą z nordyckimi bogami? Czemu pozostawiają przy życiu bóstwa z innych panteonów po to, by z nimi negocjować? Czemu podczas oblężenia Walhalli silny Thor nie bierze udziału w bitwie tylko czeka, aż ostatnie fortyfikacje upadną? Czemu Odyn wypił zatruty napój z kielicha, czy nie poczułby, że do wina domieszano jadu, który był zdolny trawić skórę? Czemu anioły uwierzyły, że Sigyn stanie po ich stronie? Czemu archanioł sądzi, że Loki może być użyteczny, skoro w pierwszych scenach sam zmuszony był ratować go z opresji? Czemu nie sprzymierzył się raczej z jego bardziej zaradną żoną? Czemu Sigyn zapada w śpiączkę w pierwszym rozdziale opowiadania? Czemu w ogóle autor wspomniał o niej, skoro nie miał pomysłu jak ją opisać? Czemu tych pytań jest tak wiele, skoro dotyczą zaledwie pierwszego rozdziału?
Wiem, że stawiając pytanie „dlaczego” wystarczającą ilość razy można zredukować nawet sensowną myśl do absurdu. Zdaję sobie sprawę z tego, że dobre powieści również mają luki, a nasze zdolności poznawcze nie pozwalają nam, żebyśmy w prawdziwym życiu dostrzegli wszystkie czynniki i elementy układanki. Jednak sprawny autor nie prowokuje sam niewygodnych pytań; czytelnik, porwany przez nurt narracji daje się mu ponieść i nieczęsto ma czas by rozglądać się na boki. Tymczasem świat przedstawiony książki Ćwieka wydaje się być skonstruowany w całości z tekturowych dekoracji, do tego ustawionych tak niefortunnie, że nie sposób poruszać się w nim tak, by ich nie potrącić.
To samo tyczy się postaci: poza imionami niczym nie różnią się one od siebie nawzajem. Każdy dowolny mężczyzna w opowiadaniu mógłby z powodzeniem zastąpić innego męskiego bohatera, a kobiety mogłyby zamienić się miejscami, niezauważone. Myślę, że to z tego powodu autorzy większości słabych książek tyle miejsca poświęcają opisom wyglądu swoich bohaterów, ponieważ kolor włosów czy konkretna część ubioru to ich jedyne cechy szczególne. Takim znakiem rozpoznawczym jest u Lokiego nawyk wkładania do ust i żucia wykałaczek, ale nawet ten wybór autora nie był chyba motywowany jakąś głębszą myślą, gdyż w żaden sposób nie dopełnia to wizerunku postaci; zamiast tego budzi zaniepokojenie u mnie jako u psychologa i zastanawiam się, czy Ćwiek kiedykolwiek słyszał coś o Freudzie i jego teorii fiksacji oralnej.
Nie wiem, czy to właściwy moment, by wspominać o tym teraz i czy uwaga ta nie dotyczy bardziej koszmarnego stylu autora, lecz ponieważ element ten wpływa na ogólną nijakość bohaterów, opiszę go już w tym momencie. Jeśli dobrze rozumiem jego intencję, to chyba chciał on sportretować Lokiego jako czarującego twardziela o psychopatycznym rysie, mistrza przekrętów i wiecznego chłopca, niebezpiecznego zarówno dla wrogów jak i dla wszystkich kobiet w swoim zasięgu. Zawsze zastanawiało mnie czy można napisać dobrze postać, która dysponowałaby większym intelektem od autora; przypadek „Kłamcy” nie rozstrzyga jednoznacznie tej kwestii, lecz można powiedzieć o nim jedno. Wyszło trochę jak w tym dowcipie:
Żona pewnego rolnika robiła niesamowicie dobre kanapki, kiedy ten szedł robić na pole. Kanapki ze świeżego chlebka, z pysznym serkiem, wędlinką, sałatką i innymi bajerami. Pewnego razu rolnik zostawił kanapki na kamieniu i zajął się pracą. Kiedy po kilku godzinach, zmęczony, podszedł do kamienia zobaczył, że kanapki zniknęły! Następnego dnia żona znowu zrobiła mu pyszne kanapeczki, rolnik poszedł robić w pole, aby po kilku godzinach pracy zauważyć, że po raz kolejny ktoś mu zawinął jedzenie! Rolnik zdenerwował się i postanowił, że następnego dnia będzie patrzył zaczajony za drzewem, kto mu kradnie kanapki! Jak pomyślał – tak zrobił. Następnego dnia żona przygotowała mu jedzenie, a on położył je na kamieniu i schował się za wielkim dębem. Po chwili nadfrunął olbrzymi orzeł i porwał jego drugie śniadanie! Rolnik ruszył w pogoń! Orzeł leci do lasu – rolnik za nim! W końcu orzeł usiadł między drzewami, odpakował kanapki, wyciągnął z nich zawartość. Rolnik patrzy, a ptaszysko wyrzuca wędlinę, ser, sałatę i inne dodatki! Bierze dwie kromki chleba, przykłada sobie do piersi i masując swoją klatkę piersiową woła głośno: „O kurwa! Jaki ja jestem pojebany!
Czytelnik ma wrażenie, że wszyscy bohaterowie książki Ćwieka smarują tym samym masłem. Nie mają oni żadnych motywacji, celów, myśli, pragnień, ani lęków. Każdy z nich „uśmiecha się szyderczo” lub „szczerzy zęby w ironicznym uśmiechu” i to niezależnie od sytuacji, wszyscy wrzeszczą jak wariaci, syczą z pogardą, są nieracjonalni i komicznie wręcz emocjonalni.
Co do fabuły – bo wypadałoby wspomnieć i o niej – wydaje się być ona zupełnie nieobecna. Ktoś idzie gdzieś i robi coś, trochę strzelania, jakieś trupy. Sama piszę opowiadania i wiem, że są sceny, które mam już dobrze przemyślane lub też sam pomysł wyjątkowo mi się podoba, ale też i takie, które trzeba umieścić gdzieś „po środku” i opisać z mniejszym lub większym trudem. Tymczasem książka Ćwieka w całości składa się z tych niedopracowanych momentów „pośrodku”, z wymuszonych dialogów i bezsensownych rozwiązań nierzeczywistych sytuacji. Szczytem wszystkiego jest chwila, w której Loki, zupełnie nagi, pojedynkuje się pośrodku pola kukurydzy z bandą uzbrojonych w gnaty motocyklistów. Niektóre historie są głupie lub nieprawdopodobne, lecz czyta się je z przyjemnością, jeśli tylko autor sprawnie posługuje się piórem. Jednak Ćwiek jest w pisaniu wyjątkowo nieporadny. Bardzo ubogi warsztat nie pozwala mu na tak podstawowe zabiegi, jak wprowadzenie bohaterów,opisanie sytuacji, zrelacjonowania przekonującej konwersacji. Z innej strony, przecież każdy z nas wychodzi do pracy czy chociażby do sklepu, spotyka kogoś na miejscu czy po drodze, utrzymuje jakiegoś rodzaju relacje, rozmawia i słucha cudzych rozmów. Więc jak to możliwe, że kiedy ktoś taki, jak Ćwiek zaczyna pisać nagle jakby zapominał jak zachowują się ludzie, jak rozmawiają i co mówią?
Oczywiście, rozumiem, że autor, który opisuje jakąś – w mniejszym lub w większym stopniu fikcyjną – rzeczywistość musi ją czytelnikom przedstawić, lecz wydaje mi się, że wszyscy wyrośliśmy już z książek, które zaczynały się od „Ala miała pięć lat i kręcone, czarne włosy”. Ćwiekowi brak nie tylko wyobraźni, lecz również środków do tego, by napisać książkę, a raczej nie umie on wykorzystać narzędzi, na jakie z konieczności skazany jest pisarz. W tekstach naukowych nieraz ma się wrażenie, jakby autor podczas pracy machał rękami, usiłując dopomóc sobie w wyjaśnianiu jakiejś zawiłej kwestii, Ćwiek z kolei zdaje się ciągle mrugać do nas porozumiewawczo, tak, że i jego, i mnie (z powodu nadmiernej empatii) boli już od tego oko. Jego bohaterowie wychodzą na środek i jak aktorzy w dramacie i wygłaszają sztuczne monologi: „To ja, Thor, syn Odyna, chcę zabić Kłamcę, to znaczy Lokiego, no tego, wiecie, tego, który ma stać się Przyczynkiem Końca.”
Czasem nawet kiepskie i źle napisane książki mogą dostarczyć nam rozrywki, jeśli tylko sam fakt ich czytania nie ośmiesza nas zanadto przed sobą samym. Ćwiek przekroczył jednak i tę granicę, i to grubo. Co prawda nie wiem kto decyduje o tym, że jakiś utwór zostaje uznany ambitny, a inny kiczowaty, nie jestem też pewna, czy istnieje jakieś kryterium „obiektywnej żenady”, nie zmienia to jednak faktu, że wiele razy podczas lektury było mi przykro, z powodu tego, jak niski jest poziom żartów w tej książce. Oscyluje on wokół dowcipu z masłem i samozadowolenia z powodu wypowiedzenia na głos słowa „penis”.
Na zakończenie chciałam wspomnieć o jeszcze jednym. Przeczytałam również drugi tom "Kłamcy", a raczej przeczytałam początek i resztę z ciekawości przekartkowałam; podobnie zresztą jak pozostałe części. Co ciekawe, styl Ćwieka z książki na książkę staje cię coraz lepszy, mniej jest niewłaściwego doboru słów, mniej „cedzenia przez zaciśnięte zęby” w każdym dialogu. Nie miałam już wrażenia – dominującego podczas lektury części pierwszej – że siedzę razem z autorem nad pustą kartką i razem męczymy się, gdy on próbuje sklecić kolejne zdanie.
Mimo to na cztery tomy przeczytałam z (nie znowu jakąś wielką) przyjemnością dwa opowiadania. Jedno mówiło o tym, jak w wigilię Bożego Narodzenia, Loki, przebrany za skrzata, próbuje zastrzelić Światowida, który w stroju Świętego Mikołaja rozdaje dzieciakom prezenty. Kończy się to tak, że obaj lądują na kolacji u rodzinki z dwójką dzieci i tam zmuszeni są dalej grać swoje role, a Loki dostaje od małej dziewczynki pluszowego misia. Miś stanie się następnie drugoplanowym bohaterem całej serii. Lecz najważniejszym motywem w tej właśnie opowieści była kwestia tego, w jak bogowie radzą sobie w nowoczesnym świecie i w jaki sposób zmieniają swoje funkcje po to, by odbierać od śmiertelników wyrazy czci, będące podstawą ich kultu. Pytanie to stanowi oś książki Gaimana i w jego prozie znajduje ono dużo ciekawsze rozwinięcie. Tak więc jedynym nowym zabiegiem fabularnym, jaki zastosował Ćwiek w tym opowiadaniu była dość prosta sztuczka polegająca na umieszczenia bohatera w skrajnie nieadekwatnej sytuacji. Wciąż jest ona lepsza niż reszta jego dowcipów.
Kolejne ciekawsze opowiadanie otwiera tom drugi i mówi o tym, jak walizka z pieniędzmi oraz misiem Lokiego zostają skradzione na lotnisku przez zatrudnionego w rozładowni bagażu drobnego cwaniaczka o polskich korzeniach. Okazuje się, że miś nie jest tylko pluszową zabawką i w magiczny sposób pomaga Lokiemu w poszukiwaniach.
Jednak mimo, iż Ćwiek nauczył się pisać, to wciąż nie ma o czym. Zazwyczaj tekst kultury – od najpodlejszego romansidła po dzieło sztuki nowoczesnej – stanowi wyraz jakichś przekonań autora oraz diagnozę otaczającej go rzeczywistości, tymczasem w tych opowiadaniach brakuje jakiegokolwiek elementu obserwacji. Cztery tomy stanowią mieszaninę stereotypów, klisz, przypadkowych scen oraz obrazów, przy czym ciężko stwierdzić, czy pisząc je Ćwiek myślał i wiedział cokolwiek o czymkolwiek, z tego, co opisuje. W efekcie jego książki pozbawione są nie tylko klasy stylu i akcji, lecz – co najgorsze – sensu.
Książka Ćwieka jest fatalna, a on sam w ogóle nie umie pisać. W zasadzie w tym momencie mogłabym zakończyć swoją recenzję, lecz by nie być gołosłowną opiszę dokładniej, o co mi chodzi i pozwolę, byście ocenili sami.”Kłamca” opowiada historię o tym, jak nordycki bóg Loki – nazywany przez Ćwieka „bogiem kłamstw” – po totalnej klęsce swojego rodzimego panteonu w walce z...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to