rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Lekkość z jaką Chmielarz operuje piórem zachwyca mnie z każdą kolejną książka coraz bardziej. Gdyby usiadł przy maszynie z kimś o takim samym talencie do wymyślania wątków kryminalnych, szarad, zagadek, to powstałby kryminał znany na cały świat.
Niemniej "Farma lalek" to naprawdę solidna, godna polecenia pozycja.

Lekkość z jaką Chmielarz operuje piórem zachwyca mnie z każdą kolejną książka coraz bardziej. Gdyby usiadł przy maszynie z kimś o takim samym talencie do wymyślania wątków kryminalnych, szarad, zagadek, to powstałby kryminał znany na cały świat.
Niemniej "Farma lalek" to naprawdę solidna, godna polecenia pozycja.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Może i wątek kryminalny jest miałki, może nawet infantylny (choć moim zdaniem trochę taki był też zamysł autora), ale Chmielarz po prostu znakomicie pisze. Potrafi nawet trochę głupią historię opowiedzieć w taki sposób, że chce się w nią brnąć.

Sądzę, że ten chłop jescze wypłynie na szerokie wody.

Może i wątek kryminalny jest miałki, może nawet infantylny (choć moim zdaniem trochę taki był też zamysł autora), ale Chmielarz po prostu znakomicie pisze. Potrafi nawet trochę głupią historię opowiedzieć w taki sposób, że chce się w nią brnąć.

Sądzę, że ten chłop jescze wypłynie na szerokie wody.

Pokaż mimo to


Na półkach:

O pieronie, jakie to jest dobre. Jak zgrabnie napisane, jak wielowątkowo opowiedziana historia mojego Górnego Śląska. Przeczytałem dwa dni temu, ale jeszcze jestem pod wrażeniem. Nie jest to oczywiście pozycja dla każdego, ale kto "czuje" to, o czym pisze autor, ten musi po nią sięgnąć absolutnie koniecznie.

O pieronie, jakie to jest dobre. Jak zgrabnie napisane, jak wielowątkowo opowiedziana historia mojego Górnego Śląska. Przeczytałem dwa dni temu, ale jeszcze jestem pod wrażeniem. Nie jest to oczywiście pozycja dla każdego, ale kto "czuje" to, o czym pisze autor, ten musi po nią sięgnąć absolutnie koniecznie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy można napisać książkę w jeden wieczór? Ano można i ta pozycja jest na to dowodem. Trudno odebrać autorce ciekawych pomysłów, jednak nie wyszło z tego nic specjalnie wartościowego. Trochę szkoda, bo może gdyby potraktować powstałą powiastkę jako szkic i dać sobie czas, to byłby z tego kawał dobrej powieści.

Ponadto dwie sprawy:
1. Ukrainka mówiąca "dobry deń" rozwaliła mnie na łopatki.
2. W moim wydaniu był karygodny błąd ortograficzny.

Swoją drogą, tak na marginesie. Pisarstwo to strasznie niewdzięczny zawód. Piszesz zawiły, trzymający w napięciu kryminał z wieloma wątkami i sprzedajesz go (znaczy wydawnictwo sprzedaje) za 40 złotych. Potem piszesz historyjkę na dwie godziny czytania i sprzedajesz ją też za 40 złotych.

Czy można napisać książkę w jeden wieczór? Ano można i ta pozycja jest na to dowodem. Trudno odebrać autorce ciekawych pomysłów, jednak nie wyszło z tego nic specjalnie wartościowego. Trochę szkoda, bo może gdyby potraktować powstałą powiastkę jako szkic i dać sobie czas, to byłby z tego kawał dobrej powieści.

Ponadto dwie sprawy:
1. Ukrainka mówiąca "dobry deń"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O matulu, jakaż to jest sztampa, jakaż to tandeta. W tej powieści wszystko jest typowe, jak w "harlekinach" pochłanianych przez nasze mamy i babcie w czasach, kiedy polska kobieta była jeszcze zahukaną istotą pod nieograniczonym wpływem męża. Ta książka przypaść do gustu może chyba wyłącznie Grażynkom w przeddzień menopauzy, u których dreszczyk emocji budzi niezbyt wyrafinowany opis seksu.

A jeśli komuś wydaje się, że braki nadrabia wątek kryminalny, to nie, nie nadrabia. Dochodzenie w sprawie seryjnego mordercy prowadzi asesor prokuratorski (to tak jakby budowę drapacza chmur nadzorował technik budownictwa), która za wiodącą hipotezę przyjmuje, iż zabija więzień, których na potrzeby dokonania morderstw wychodzi każdorazowo z zakładu karnego, w którym odsiaduje wyrok. Ta książka nie jest słaba, ta książka jest po prostu głupia.

O matulu, jakaż to jest sztampa, jakaż to tandeta. W tej powieści wszystko jest typowe, jak w "harlekinach" pochłanianych przez nasze mamy i babcie w czasach, kiedy polska kobieta była jeszcze zahukaną istotą pod nieograniczonym wpływem męża. Ta książka przypaść do gustu może chyba wyłącznie Grażynkom w przeddzień menopauzy, u których dreszczyk emocji budzi niezbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stworzenie takiej konstrukcji literackiej to wielka sztuka, nawet w przypadku takiego samograja jak życiorys wojenny Henryka Dobrzańskiego. Szacunek dla autora.

Stworzenie takiej konstrukcji literackiej to wielka sztuka, nawet w przypadku takiego samograja jak życiorys wojenny Henryka Dobrzańskiego. Szacunek dla autora.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść tak ogólnie dość przyzwoita. Niezły język, zwięzła, zgrabnie poprowadzona fabuła, barwne postacie. Problemem jest jej zakończenie. Nie chodzi nawet o to, że przewidywalne, bo przecież często jest tak, że chociaż wiemy kto zabił, to i tak czytamy z wypiekami na twarzy. Tutaj wygląda to, jakby autorka sama była rozczarowana brakiem pomysłu na rozwiązanie akcji przez co finał jest wyjątkowo miałki i nieciekawy. Dobrze, że chociaż szybki: trzy strony i dobranoc.

Powieść tak ogólnie dość przyzwoita. Niezły język, zwięzła, zgrabnie poprowadzona fabuła, barwne postacie. Problemem jest jej zakończenie. Nie chodzi nawet o to, że przewidywalne, bo przecież często jest tak, że chociaż wiemy kto zabił, to i tak czytamy z wypiekami na twarzy. Tutaj wygląda to, jakby autorka sama była rozczarowana brakiem pomysłu na rozwiązanie akcji przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wynudziłem się setnie. Nużąca narracja, bardzo słaby wątek kryminalny i jeszcze ten jałowy wypełniacz kartek w postaci motywu alkoholizmu. Szkoda czasu, pieniędzy i zdrowia na takie lektury.

Wynudziłem się setnie. Nużąca narracja, bardzo słaby wątek kryminalny i jeszcze ten jałowy wypełniacz kartek w postaci motywu alkoholizmu. Szkoda czasu, pieniędzy i zdrowia na takie lektury.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasu się już nie cofnie, ale Mali Bogowie to lektura, po którą dobrze byłoby sięgnąć przed pandemią i ponownie teraz, po pandemii. Te dwa lata temu z okładem pewnie wielu z nas pracownikom służby zdrowia współczuło, okazywało jakiś rodzaj zrozumienia. Ale teraz? w 2020 roku okazało się, że środowisko lekarskie gęby ma pełne frazesów o misji, o służbę, o powołaniu, o empatii. Szkoda tylko, że wymienionymi wartościami dzielić się chcieli wyłącznie przez telefon.

W książce wypowiedzi lekarzy jest multum, ale niewiele się one od siebie różnią. Lekarze pracują najciężej ze wszystkich Polaków, najwytrwalej się również uczyli i powinni zostać uznani chlubą narodu, ponieważ, jak już wspomnieli, nikt tak ciężko nie pracuje i nikt tak pilnie się nie uczy. Że czasami się mylą? No mylą się, ale to dlatego, że najciężej ze wszystkich pracują, a w dodatku skrzywdzony pacjent bardziej niż o wyzdrowieniu myślał o możliwości procesowania się z lekarzem czy szpitalem. Że czasami są niedouczeni? Owszem, ale to nie dlatego, że nie chciało im się poświęcić na daną dziedzinę więcej czasu, po prostu starsi koledzy nie chcieli wyjaśnić. Że pacjent musi chodzić od Annasza do Kajfasza, bo jak lekarz w Polsce jest kardiologiem to wychodzi z założenia, że nie musi nerki od wątroby odróżniać i kompleksowa diagnostyka w tym kraju nie istnieje? To nie jest wina lekarzy, oni bardzo dużo pracują i bardzo dużo się uczą. To wina systemu.

WINA SYSTEMU. W zasadzie gdyby tak zatytułować tę pozycję, to byłoby to pewnie trafniejszą zapowiedzią treści. Statystyczny polski lekarz nie czuje się za nic odpowiedzialny czy współodpowiedzialny, nie ma sobie nic do zarzucenia, albowiem każda jedna patologia tego środowiska jest winą systemu. Każdą jedną porażkę zawodową, każdą wpadkę, każdą nawet niegodziwość tłumaczy się systemowym obciążeniem. Jak jakimś fatum. Winą systemu jest nawet to, że lekarz musi papiery wypełniać (znaczy odnotowywać przebieg schorzenia oraz leczenia). Pada nawet w którymś momencie stwierdzenie, parafrazuję: nie mogłaby tego robić sekretarka? Paniska. Z polskim lekarzem jest jak z polskim policjantem: naoglądał się za dużo filmów i seriali przez co sądzi, że powołany został wyłącznie do czynów bohaterskich i wzniosłych, najlepiej tak z godzinę, może dwie, dziennie. Cała ta otoczka, wyłączając oczywiście prężenie piersi do medali, jest dla plebsu. Papierologia, pospolite choroby, obcowanie z pacjentem- to nie jest dla lekarzy. No... chyba, że w prywatnym gabinecie za 250 złotych za kwadrans. Wtedy to co innego, wtedy to "dzień dobry", "jak się pan czuje?, "w czym mogę pomóc?".

To jest zresztą cały pomysł tego środowiska na uzdrowienie systemu- kasa. Żaden z nich nie dzieli się swoimi pomysłami na poprawienie jakości kształcenia, na poprawę jakości leczenia pacjentów na którymś z poziomów, na rozwój profilaktyki, który mógłby stopniowo odciążać służbę zdrowia. Nie, kasa. Wszystko jest do d..., bo zarabiają za mało. Gdyby zarabiali więcej to ho ho, chyba ze 30 lat dłużej byśmy wszyscy średnio żyli.

Tak, system zarządzania ochroną zdrowia jest.. chory. Tak, podstawowe pensje są często (nie zawsze) oderwane od obecnych realiów rynkowych przez co trzeba się narobić, żeby dobić do pożądanego pułapu zarobków. Ale jest tak w każdej branży, a naprawdę żadnej innej przedstawiciele nie opowiadają o sobie jakby byli ulepieni z lepszej gliny. Ja w swojej pracy również robię rzeczy odpowiedzialne, obarczone wysokim ryzykiem błędu mogącego skutkować wysokimi obciążeniami finansowymi. I prawdą jest również, że przyjmę Waszą retorykę, iż kilka biurek dalej siedzi programista, który de facto nie odpowiada za nic poza terminowym dostarczeniem przydzielonego sobie fragmentu kodu, a zarabia czasami kilka razy więcej. Ale ani to moja sprawa, ani nikt mi nie broni rozwijać się w kierunku dającym możliwości wyższego zarobkowania. Możecie, konowały, tak samo. Tylko musicie najpierw przestać p... głodne kawałki o tym, jakim to jesteście zawodem wybranym.

Szczerze pozdrawiam tych lekarzy, pielęgniarzy, ratowników medycznych, salowych i wszystkich innych pracowników (dla przewrażliwionych na punkcie feminatywów: tak, panie w służbie pacjentowi również) służby zdrowia, którzy muszą z takimi funkcjonować, ale sami jeszcze mogą z dumą i czystym sumieniem spojrzeć w lustro. Wiem, że jesteście i może naiwnie, ale ufam, że tak zwyczajnie po ludzku dobro będzie do Was powracało.

Czasu się już nie cofnie, ale Mali Bogowie to lektura, po którą dobrze byłoby sięgnąć przed pandemią i ponownie teraz, po pandemii. Te dwa lata temu z okładem pewnie wielu z nas pracownikom służby zdrowia współczuło, okazywało jakiś rodzaj zrozumienia. Ale teraz? w 2020 roku okazało się, że środowisko lekarskie gęby ma pełne frazesów o misji, o służbę, o powołaniu, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W mojej ocenie to jedna ze słabszych książek Cobena (co oczywiście nie znaczy, że słaba), a zakończenie mało zaskakujące.

Jednak tak naprawdę mierziło mnie coś innego. U tegoż autora wszystkie technikalia towarzyszące bohaterom są zawsze trochę przestarzałe, nawet jeśli czas akcji pozostaje bliżej nieokreślony, to wiadomo, że musiało się to wydarzyć co najmniej kilka lat przed rokiem publikacji powieści. Tutaj Coben podjął próbę oddania realiów odpowiadających rzeczywistości bieżącej i... no nie, coś tutaj ewidentnie nie zagrało. Ale może to tylko mój sentyment do bardziej konwencjonalnych wątków

W mojej ocenie to jedna ze słabszych książek Cobena (co oczywiście nie znaczy, że słaba), a zakończenie mało zaskakujące.

Jednak tak naprawdę mierziło mnie coś innego. U tegoż autora wszystkie technikalia towarzyszące bohaterom są zawsze trochę przestarzałe, nawet jeśli czas akcji pozostaje bliżej nieokreślony, to wiadomo, że musiało się to wydarzyć co najmniej kilka lat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Hugo-Bader zmysł oraz pióro reporterskie ma wybitne. Czyta się go świetnie nawet nie zgadzając się ze stawianymi tezami- o ile są one popierane ciągiem logicznych przemyśleń, a nie szaloną ideolo. Książka ma sporo plusów, których wymieniał nie będę- po prostu zachęcam do przeczytania. Minusy są dwa:
1. Wstawienie do tej pozycji rozdziału o kompletnie nieudanej (obśmianej nawet przez przyjazne autorowi, gazetowyborczowe kręgi) prowokacji na Marszu Niepodległości w bodaj 2016 roku. Można świętować oczywiście swoje zawodowe wpadki, co kto lubi, ale po co psuć dobrą książkę rozdziałem, który nie ma zupełnie nic wspólnego z jej treścią?
2. Mącenie bardzo interesujących i pouczających historii o początkach in vitro w Polsce nachalnym, obsesyjnym propagowaniem metod pozaustrojowego zapłodnienia z pominięciem wszystkich oczywistych ich minusów.

Niemniej naprawdę polecam, bo to porcja solidnej reporterskiej roboty w pierwotnym jej znaczeniu. Żadne tam metody zza biurka.

Hugo-Bader zmysł oraz pióro reporterskie ma wybitne. Czyta się go świetnie nawet nie zgadzając się ze stawianymi tezami- o ile są one popierane ciągiem logicznych przemyśleń, a nie szaloną ideolo. Książka ma sporo plusów, których wymieniał nie będę- po prostu zachęcam do przeczytania. Minusy są dwa:
1. Wstawienie do tej pozycji rozdziału o kompletnie nieudanej (obśmianej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Morfina" to taka sztuka nowoczesna: bełkotliwa, przegadana, pozbawiona interesującej treści, za to napisana językiem mającym prostakom dawać oręż w postaci "argumentu" jakoby oni zrozumieli, a wszyscy ci sceptyczni nie.

Autor jakiś tam pomysł na fabułę miał, całkiem zresztą niegłupi, ale niestety przegadał go filozofią niskich lotów. A kiedy się zorientował, że jeśli do pięciuset stron o niczym dołoży kolejnych dwieście czy trzysta takich samych i nikt przez to nie przebrnie, to wziął i skończył. Ot tak, bez ładu, składu i sensu.

Wynudziłem się setnie, moim zdaniem sięganie po tę pozycję to strata czasu. Chyba, że komuś zależy tylko na tym by odfajkować- wtedy ok, strony bez dialogów można przerzucać bez czytania.

"Morfina" to taka sztuka nowoczesna: bełkotliwa, przegadana, pozbawiona interesującej treści, za to napisana językiem mającym prostakom dawać oręż w postaci "argumentu" jakoby oni zrozumieli, a wszyscy ci sceptyczni nie.

Autor jakiś tam pomysł na fabułę miał, całkiem zresztą niegłupi, ale niestety przegadał go filozofią niskich lotów. A kiedy się zorientował, że jeśli do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przedziwna książka. Okładka głosi, że jest to biografia Nikodema Skotarczaka. Autor we wstępie pisze, że nie jest to biografia Nikodema Skotarczaka. W rzeczywistości jest to pewna historia czy może profil funkcjonowania przestępczości samochodowej w schyłkowej fazie PRL-u na przykładzie organizacji przestępczych formowanych w Trójmieście. Osoba Skotarczaka jest tylko luźnym spoiwem poszczególnych wątków, autor ma do niej zresztą dość dziwne podejście. Potrafi w jednym akapicie wyrazić sceptycyzm wobec gangsterskiej legendy Nikosia, a w kolejnym rozpłynąć się nad nieprzeciętnością jego zbójeckiego fachu i przywódczymi cechami. Jednak to, co męczy w tej pozycji najbardziej, to nietrafiony format publikacji. Tadeusz Batyr prawdopodobnie jest historykiem, co wnioskuję po treści wstępu, w którym zapewnia również, że chce uciec od siermiężnej faktografii na rzecz stylu bardziej publicystycznego. Niestety, nie udało się. Wyszedł z tego twór nijaki, potworek ani historyczny, ani publicystyczny. Męczący, po prostu. Kilka oczek jako dowód uznania za ogrom zgromadzonego materiału.

Przedziwna książka. Okładka głosi, że jest to biografia Nikodema Skotarczaka. Autor we wstępie pisze, że nie jest to biografia Nikodema Skotarczaka. W rzeczywistości jest to pewna historia czy może profil funkcjonowania przestępczości samochodowej w schyłkowej fazie PRL-u na przykładzie organizacji przestępczych formowanych w Trójmieście. Osoba Skotarczaka jest tylko luźnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początkowo książka jest trochę chaotyczna, zbyt wiele różnych przemieszanych wątków, zbyt wiele "do tego wrócimy później". Wszystko systematyzuje się z czasem, nie mniej na każdym etapie imponuje ilość niezwykle trafnych puent, diagnoz, wniosków. Człowiek nawet gdyby chciał się z redaktorem Ziemkiewiczem nie zgodzić, to niestety nie ma za bardzo punktu zaczepienia. Co w sumie jest dość druzgocące, bo uznając duży talent autora w zakresie obserwacji i analizy zjawisk globalnych i lokalnych, trzeba jednocześnie powiedzieć sobie otwarcie: nasze pokolenie lepszego świata ujrzeć już nie zdąży. Będziemy odchodzić z tego groteskowo-gorzkiego padołu z- co najwyżej- nadzieją, że nasze wnuki się opamiętają na chwałę rozumu.

Kwestią zupełnie odrębną jest natomiast fakt, na który wielu już tutaj zwróciło uwagę. Czytelników śledzących na co dzień publicystykę RAZ-a nie mogło tutaj nic zaskoczyć. Również dobrze można byłoby wydać to samo w konwencji "zbioru felietonów".

Początkowo książka jest trochę chaotyczna, zbyt wiele różnych przemieszanych wątków, zbyt wiele "do tego wrócimy później". Wszystko systematyzuje się z czasem, nie mniej na każdym etapie imponuje ilość niezwykle trafnych puent, diagnoz, wniosków. Człowiek nawet gdyby chciał się z redaktorem Ziemkiewiczem nie zgodzić, to niestety nie ma za bardzo punktu zaczepienia. Co w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba nie tego się spodziewałem. Liczyłem na harcerskie opowieści przy ognisku, a to pozycja raczej sprawozdawcza. Przyjechali w roku X w liczbie Y i wykonali następujące prace...". Trudno przebrnąć.

Chyba nie tego się spodziewałem. Liczyłem na harcerskie opowieści przy ognisku, a to pozycja raczej sprawozdawcza. Przyjechali w roku X w liczbie Y i wykonali następujące prace...". Trudno przebrnąć.

Pokaż mimo to

Okładka książki Tajemnica "Riese" Jacek M. Kowalski, Robert J. Kudelski, Zbigniew Rekuć
Ocena 7,0
Tajemnica "Rie... Jacek M. Kowalski, ...

Na półkach:

Pozycja obowiązkowa zarówno dla poszukiwaczy twardych dowodów, jak i miłośników mniej formalnych przekazów świadków i badaczy. Bardzo zgrabne połączenie oficjalnych i nieoficjalnych źródeł wiedzy o Riese.

Pozycja obowiązkowa zarówno dla poszukiwaczy twardych dowodów, jak i miłośników mniej formalnych przekazów świadków i badaczy. Bardzo zgrabne połączenie oficjalnych i nieoficjalnych źródeł wiedzy o Riese.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bieszczady w swojej spowitej mgłą bezkresności, ze swoim bagażem historycznego ciężaru z całą pewnością są dobrą scenerią dla powieści kryminalnej, zwłaszcza z wątkiem pokoleniowym. Tak uważam ja, ale czy autor? Chyba nie do końca. Mam wrażenie, że Pan Sebastian raczej po prostu chciał opowiedzieć o magii tych gór, o znanych sobie miejscach, o ludziach, a powieść kryminalna wydała mu się po prostu najłatwiejszym nośnikiem zarówno z punktu widzenia warsztatowego, jak i komercyjnego. Z tym drugim, ekonomicznym punktem widzenia trudno dyskutować. Jestem przekonany, że więcej ludzi zainteresuje się dobrze opakowanym debiutem w segmencie powieści kryminalnych, niż np. reportażowym, na który i tak generalnie spogląda mniej czytelników. Warsztatowo jednak nic nie zagrało. Przede wszystkim, na czym opieram swoją tezę: mało kryminału w kryminale. Człowiek czyta 150 stron w oczekiwaniu na rozpoczęcie jakiegoś wątku kryminalnego, aż w końcu dowiaduje się, że żadnego raczej nie będzie- a jeśli już, to tylko jako poboczny wypełniacz treści. Postacie są dość sztuczne, nieprzekonujące. Najpierw mamy do czynienia z kompletnymi matołami spod sklepu, a niedługo później całkiem rozsądnymi myślicielami popijającymi piwko w pobliskim barze. Rozumiem jakie autor miał intencje, wiem, że taki też funkcjonuje powszechny obraz bieszczadzkiego "zakapiora", ale bohaterowie zostali po prostu źle wyważeni. Podobnie sprawa ma się chociażby z bratem głównego bohatera, o którym powiedzieć, że jest emocjonalnie chwiejny, to jak nic nie powiedzieć.

Autor próbuje ugryźć w treści wiele spraw, w tym dwie o naprawdę dużym ciężarze gatunkowym: choroba oraz zawiłości historyczne- powiedzmy, pomijając wątki czysto polityczne, o charakterze narodowościowym. Dotyka ich niestety bardzo powierzchownie, wręcz niedbale. Gdyby tworzył stuprocentową fikcję, no to trudno, jego wizja. Rzecz w tym, że próbował opowiadać o tym co prawdziwe, realne, co miało miejsce. Wyszło bardzo słabo, temat nie został wystarczająco zgłębiony przez co czytelnik może odnieść wrażenie, że wątki zostały wplecione po lekturze artykułów na Wikipedii, a uzupełnione "wiedzą" obiegową.

A jak wypadły w opisach same Bieszczady? Ano raczej miałko. Nie są to ani ujmujące opisy walorów przyrodniczych czy turystycznych, ani oddające tego niepowtarzalnego ducha tych miejsc. Zaszwankowało zatem to, co prawdopodobnie było istotą powstania powieści. Nie jest to kryminał, nie jest też chwytająca za serca opowieść o dzikich górach. Jakieś tam punkciki za pomysł, ale niestety tylko tyle.

Bieszczady w swojej spowitej mgłą bezkresności, ze swoim bagażem historycznego ciężaru z całą pewnością są dobrą scenerią dla powieści kryminalnej, zwłaszcza z wątkiem pokoleniowym. Tak uważam ja, ale czy autor? Chyba nie do końca. Mam wrażenie, że Pan Sebastian raczej po prostu chciał opowiedzieć o magii tych gór, o znanych sobie miejscach, o ludziach, a powieść kryminalna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tania sensacyjka dobra na obecne czasy czy brutalne, do bólu szczere rozliczenie z kościelnym systemem? Chyba każdy (odrzucam skrajności) zadawał sobie to pytanie sięgając po tę lekturę. Odpowiedź? Jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, prawda leży po środku. Takie jest przynajmniej moje zdanie, bo oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla lewactwa będzie to, nomen omen, biblia, a dla wyznawców skostniałej struktury kościelnej stek bzdur.

Opowieść składa się z dwóch kontrastujących ze sobą części, podzielonych mniej więcej po połowie. Pierwsza to przedstawienie dużej ilości zdarzeń okraszonych chłodnymi, subiektywnymi komentarzami. Autor zdaje się do swoich przeżyć z czasów pobytu w seminarium podchodzić z dużą dojrzałością stanowiącą swego rodzaju kapitał wynikający z wielu już przecież lat przemyśleń na ten temat. Treść może się nie podobać, można się z nią nie zgadzać, można oczywiście również podejrzewać, że sporo tam konfabulacji, ale jednak z czysto warsztatowego punktu widzenia to naprawdę przyzwoita literatura. Niestety, w pewnym momencie autorowi sypie się przyjęta konwencja polegająca na opisie seminaryjnych czasów z rozbiciem na każdy rok z osobna. Pierwszy, drugi, trzeci... i nie ma już co opowiadać, a na pewno nie ma tej treści na kolejne trzy oddzielne rozdziały. Nie wiem czy to wyczerpanie tematyki, czy wyczepranie pokładów rezolutności na pierwszą, niezłą część książki, ale druga "połówka" jest już charakterystyczna dla środowisk związanych czy sympatyzujących z Krytyką Polityczną. Język staje się knajacki, przemyślenia podlane żółcią, a objaśnienia seminaryjnych terminów czy obyczajów zastąpione zostają jakże błyskotliwymi wstawkami o "międleniu genitaliów". Nagle również, ni z tego ni owego, autor stawia polskiemu Kościołowi "zarzut" sprzyjania nacjonalizmowi. Powtarza ten niczym nieuzasadniony banał kilkukrotnie nie przywołując ani żadnych przykładów na taki stan rzeczy, ani nawet nie uzasadniając skąd w ogóle pomysł na poruszenie tego wątku. Odbiera to przekazowi wiarygodność, bo jeśli poświęcasz dużo czasu i miejsca na opis swoich osobistych, traumatycznych przeżyć, a potem obudowujesz to bezsensownymi wrzutkami, to niestety tracisz w oczach czytelnika autentyczność.

No i właśnie, porzucając już kwestie techniczne związane z warsztatem literackim autora, skupmy się na tym co pisze. Autentyczność. Pan Robert jest w seminarium najmądrzejszy, najbłyskotliwszy i najinteligentniejszy. Jedyny z dobrego domu, jedyny ładny. Najgorliwiej wierzący, największy społecznik. Najlepiej ze wszystkich kleryków radzi sobie z popędem seksualnym i wszelkimi pokusami świata. Gdyby go nie wywalili przed ostatnim seminaryjnym stopniem święceń, pewnie tytułowalibyśmy go dzisiaj sumieniem Kościoła. Tak, to drażni. Wiarygodność autora upada po raz pierwszy.
Autor jako prawdę objawioną, w dodatku w jego odczuciu oburzającą, przedstawia gros oczywistości, o których wie każdy, bo każdy z nas Polaków w bliskim otoczeniu Kościoła się chował (i jazgot lewicy tego faktu nie zakrzyczy) i nie trzeba do seminarium wstępować, by tę wiedzę posiąść: a to że religia na wierze stoi, nie na naukowej wiedzy, a to że hierarchia z dogmatami o nieomylności zwierzchników, a to że kleryk nie powinien po rynku z dziewczyną za rękę biegać etc. Próba zohydzenia czytelnikowi Kościoła przez atak na to co w nim utrwalone i oczywiste zdecydowanie się nie powiodła. Wiarygodność autora upada po raz drugi.
Najgorszy jest jednak rozdział, w którym pan Robert ściąga spodnie. Pisanie, nie wiedzieć po co, o swojej odmiennej orientacji seksualnej stanowi dość wyraźną deklarację, w jakim segmencie należy publikację umieścić i jakich społecznych skutków jej powstania wydawca oczekuje. Słabe, pozbawione sensu i logiki, nie wnoszące do opowieści nic poza niesmakiem. Wiarygodność autora upada po raz trzeci.

Za dużo w opowieści obiegowych patologii o biesiadowaniu, pijaństwie, rozwiązłości (to już wszyscy wiemy), za mało tak trafnych konkluzji jak np. ta, że wiele degeneracji rodzi się w momencie opuszczenia seminarium stanowiącego jednocześnie uzyskanie "swobody" parafialnej. Takimi spostrzeżeniami książka zwyżkuje, te pierwsze ciągną ją w bagienko, które od lat już nieefektywnie bulgocze.

Tania sensacyjka dobra na obecne czasy czy brutalne, do bólu szczere rozliczenie z kościelnym systemem? Chyba każdy (odrzucam skrajności) zadawał sobie to pytanie sięgając po tę lekturę. Odpowiedź? Jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, prawda leży po środku. Takie jest przynajmniej moje zdanie, bo oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla lewactwa będzie to, nomen omen,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym nie miał wcześniej do czynienia z pisarstwem Cezarego Chlebowskiego to prawdopodobnie wyrzuciłbym tę książkę do kosza w połowie wstępu, gdzie jakaś antypolska, czerwona menda opowiada, że partyzantkę w okupowanej Polsce zapoczątkowała... Armia Ludowa. Dalej jednak, jak to u Pana Cezarego, świetnie. Polecam.

Gdybym nie miał wcześniej do czynienia z pisarstwem Cezarego Chlebowskiego to prawdopodobnie wyrzuciłbym tę książkę do kosza w połowie wstępu, gdzie jakaś antypolska, czerwona menda opowiada, że partyzantkę w okupowanej Polsce zapoczątkowała... Armia Ludowa. Dalej jednak, jak to u Pana Cezarego, świetnie. Polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobre, ale od takiego kozaka kryminału jakim jest Coben mamy prawo wymagać więcej.

Dobre, ale od takiego kozaka kryminału jakim jest Coben mamy prawo wymagać więcej.

Pokaż mimo to