-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2024-03-19
2023-01
2023-01
2022-02-11
Lubię lekko kiczowate, fantastyczne wariacje literackie na temat kultur azjatyckich, dlatego nic dziwnego, że cykl Wojen makowych krzyczał do mnie przy każdej wizycie w księgarni, przyciągając do siebie estetycznymi wydaniami. “Wojna makowa” to jednak smutny przykład tego, że hity booktuba, bookstagrama i tym podobnych zazwyczaj nie są dla mnie.
Książka jest… poprawna. To naprawdę niezły debiut. Czytało mi się ją lekko, przyjemnie i bardzo szybko. W mojej opinii bliżej jej jednak do młodzieżówki niż pełnoprawnego, “dorosłego” fantasy - opisy krwawych tortur, masowych mordów, brutalnych walk, gwałtów, eksterminacji całej populacji nie czynią prozy głęboką, dojrzałą ani moralizatorską. Dojrzały autor potrafi dawkować takie środki przekazu i wie, że jakość jest ważniejsza niż ilość - czasem mniej naprawdę znaczy więcej.
W “Wojnie makowej” z plastycznych opisów ludzkiej krzywdy nie wynika żadna głębsza myśl, żadna filozofia, żadna lekcja na przyszłość czy przestroga, by nie powtarzać błędów poprzedników (o czym zresztą doskonale świadczy zakończenie powieści). Bohaterowie nie uczą się na błędach, ich traumy wydają się papierowe i, na dłuższą metę, nie mają wpływu na ich zachowanie. Trudno uwierzyć także w ich motywacje.
Postaci i fabuła to cała paleta cliché znanych z innych mediów. Rin, obdarzona niezwykłymi mocami, biedna sierota pochodząca z owianego legendami ludu Speerytów, po zdaniu arcytrudnego egzaminu trafia do elitarnej akademii, w której uczą się najtęższe (i najbogatsze) umysły w całym królestwie. Spotyka tam m.in. enigmatycznego, zimnego, niepokonanego Altana; Kitaja, z którym nawiązuje nić przyjaźni; Nezhę - bufona z dobrego rodu, który żywi do niej czystą nienawiść. Dość szybko daje się wyczuć, jakie role obejmą te postaci na przestrzeni rozgrywającej się historii i nie ma tu żadnej niespodzianki. Nawet wtedy, gdy dziewczyna trafia do elitarnego (a jakże) oddziału szamanów, którzy w imię Cesarzowej sieją spustoszenie dzięki bogatemu panteonowi bóstw, chętnie użyczających im swoich mocy, nie jest zaskoczeniem, że dowódcą bandy dziwaków jest Altan. I że znienawidzony Nezha tak naprawdę dopełnia Rin, a walka ramię w ramię przeciwko najeźdźcy to prawdziwy taniec ciał, które na wylot poznały swoje słabości, dzięki czemu mogą działać w pełnej harmonii. Mamy więc drużynę dziwaków rodem z Marvela; ponadprzeciętną, doświadczoną przez los sierotę; szkołę magii; diametralne zmiany relacji od wroga do przyjaciela... Sporo utartych schematów, połączonych zgrabnie, ale nic w tym odkrywczego ani wyjątkowego.
System magiczny stworzony przez autorkę jest interesujący i satysfakcjonujący, choć na pewno nie oryginalny - garściami czerpie z chińskiej mitologii i kultury. Największy problem sprawiły mi dialogi - naiwne, sztuczne, płaskie, a także czas, którego upływu zupełnie nie odczuwałam. Na początku powieści Rin ma lat 14, na końcu bodajże 18, a jednak nie widać w niej żadnej zmiany - po kilku latach intensywnego treningu, litrach wylanych łez, potu, krwi, długich semestrach nauki filozofii i taktyki, nadal jest równie naiwna, uparta i zwyczajnie… głupia, jak gdyby nigdy nie opuściła wioski, którą gardziła całym sercem. To wciąż zapatrzona w siebie, pozbawiona dylematów moralnych nastolatka, dla której “ja”, “moje” jest najważniejsze i w której przez 4 lata nie zaszły żadne zmiany, nie dojrzała na żadnej płaszczyźnie.
Świat przedstawiony, początkowo intrygujący i świeży, z czasem zaczyna męczyć powtarzalnością motywów. Sporo tu dziur fabularnych, nielogiczności, braku spójności i niekonsekwencji w postępowaniu bohaterów, a kolejne opisy coraz to wymyślniejszych, brutalnych scen zamiast szokować, powodują przesyt i obojętność. Zakończenie utwierdziło mnie w mojej antypatii do głównej bohaterki, której nie potrafiłam kibicować ani przez chwilę. Nie zachwyciłam się, nie zachłysnęłam tym światem. Nie jest zły - zwyczajnie nie jest dla mnie.
Lubię lekko kiczowate, fantastyczne wariacje literackie na temat kultur azjatyckich, dlatego nic dziwnego, że cykl Wojen makowych krzyczał do mnie przy każdej wizycie w księgarni, przyciągając do siebie estetycznymi wydaniami. “Wojna makowa” to jednak smutny przykład tego, że hity booktuba, bookstagrama i tym podobnych zazwyczaj nie są dla mnie.
Książka jest… poprawna. To...
2022-02-20
2022-02-15
Do tej pory nie jestem przekonana czy "Ender na wygnaniu" jest naprawdę potrzebną książką, koniecznym uzupełnieniem niedopowiedzianych wątków. Wychodzę z założenia, że czasem warto pozwolić, by to czytelnik uzupełnił luki - zwłaszcza wtedy, gdy autor nie ma właściwie nic ciekawego do opowiedzenia.
"Ender na wygnaniu" powstał 23 lata po "Grze Endera" i ma stanowić swoiste spoiwo pomiędzy "Grą" właśnie, a "Mówcą umarłych", wyjaśniając lub sygnalizując przy okazji kilka wątków obecnych w Sadze Cienia. Widać niestety, że Card miał ogromny problem, by powrócić do historii Endera (o czym zresztą uczciwie wspomina w posłowiu) i po tylu latach stworzyć książkę interesującą. Największy jej problem to fakt, że jest zwyczajnie... nudna. Rzeczony midquel sprawia, że Ender i Valentine tracą urok i autentyczność, które niewątpliwie cechują ich zarówno w "Grze Endera", jak i jej kontynuacjach. Nowe postaci irytują, a ich losy są kompletnie nieangażujące, główny konflikt i intryga - jakby rozwodnione, łatwe do przewidzenia.
Powieść miała ogromny potencjał, by pomóc czytelnikowi w eksploracji niezbadanych planet wydartych Formidom, skupić się na trudach ich kolonizacji, zarysować głębszy profil psychologiczny Endera i ukazać jego dojrzewanie, przeobrażenie w Mówcę. Co otrzymujemy zamiast tego? Kapitalny wątek złotych żuków, sugerujący istnienie swego rodzaju inżynierii biologicznej wśród Formidów, zostaje ograniczony do minimum na rzecz rozwleczonych opowieści o toksycznej matce, pierwszym pocałunku, nastoletnich zadurzeniach i manii wielkości. Trudno mi uwierzyć, że młody Wiggin tak po prostu porzuciłby jedyne żyjące ogniwo, które choć częściowo było w stanie pomóc mu zrozumieć martwe Królowe. A jednak chłopak ignoruje je, staje się gubernatorem z krwi i kości, odkładając na bok swoją podstawową, najgłębiej skrywaną motywację - zrozumienie.
Wątek Achillesa, dla mnie najciekawszy zaraz po wątku żuków, rozwiązuje się zaskakująco szybko i (niemal) bezboleśnie, kompletnie rozczarowująco, biorąc pod uwagę, że napięcie było budowane niemal przez całą książkę. Ot, był konflikt i go nie ma.
Powieść przegadana, pozbawiona głębi, prowadząca do punktu kulminacyjnego, który wzbudza niewiele emocji. Poprawna, ale na pewno nie niezbędna. W moim odczuciu saga doskonale poradziłaby sobie bez niej.
Do tej pory nie jestem przekonana czy "Ender na wygnaniu" jest naprawdę potrzebną książką, koniecznym uzupełnieniem niedopowiedzianych wątków. Wychodzę z założenia, że czasem warto pozwolić, by to czytelnik uzupełnił luki - zwłaszcza wtedy, gdy autor nie ma właściwie nic ciekawego do opowiedzenia.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Ender na wygnaniu" powstał 23 lata po "Grze Endera" i ma stanowić swoiste...