rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Pewnie nikogo nie zaskoczy fakt, że za mną lektura kolejnego kryminalnego debiutu. Czasami mam wrażenie, że tylko po nie sięgam, ale najlepsze jest to, że wszystkie są naprawdę obiecujące, jeśli nie od razu genialne. Im więcej dobrych autorów, tym lepiej, choć szkoda, że czasu jest zawsze tyle samo, a wręcz mniej.
"Manipulacja" to pierwsza książka Kate Gibson i można to zauważyć głównie w stylu. Historia jest dość dynamiczna, całkiem nieźle skonstruowana, najsłabszym jej elementem jest po prostu język, powtórzenia pewnych zachowań irytujących fraz typu "przylgnął spragniony do jej ust" - tak zaczynała się każda pikantniejsza scena i choć ciąg dalszy był już opisywany w naprawdę elegancki sposób, to i tak przewracałam oczami.
Po pierwszych stronach przypomniała mi się genialna "Asymetria" Bartosza Szczygielskiego, na szczęście akcja poszła w zupełnie innym kierunku, a jedyna zbieżność dotyczyła umiejętności głównych bohaterek. W przypadku Katarzyny Wilczyńskiej tak naprawdę nie było nawet okazji przyjrzeć się, jak wykorzystuje je w praktyce, fabuła dotyczyła bardziej naukowych kwestii niż tych psychologicznych.
Nie jestem fanką sensacyjnych powieści, a w tej było sporo takich elementów i mocno mnie zaciekawiły. Może przez to, że były one ściśle powiązane z badaniami nad lekami, a to z kolei coś, co w literaturze uwielbiam. Jakoś łatwiej mi wierzyć w teorie spiskowe związane z nauką niż w szpiegostwo czysto polityczne.
Autorka zaskoczyła mnie mocno dość odważnym zakończeniem powieści. Nie ukrywam, że takie właśnie lubię i cenię, ale niestety nie trafiam na nie zbyt często. Tym bardziej zaostrzył się mój apetyt na kolejne książki Kate Gibson, bo wierzę, że warsztatowy rozwój przyjdzie po prostu z czasem, a doświadczenie w redakcji tekstu szybko zaowocuje bardziej dopracowanym tekstem.
"Manipulacja" to debiut, na który warto zwrócić uwagę, choćby ze względu na nieoczywisty miks gatunkowy. W Kate Gibson drzemie ogromny potencjał i z przyjemnością będę kibicować jej w dalszych literackich próbach. Jeśli macie ochotę na niebanalną historię z szybko toczącą się akcją, to ogromnie polecam Wam tę powieść.
Moje 8/10.

Pewnie nikogo nie zaskoczy fakt, że za mną lektura kolejnego kryminalnego debiutu. Czasami mam wrażenie, że tylko po nie sięgam, ale najlepsze jest to, że wszystkie są naprawdę obiecujące, jeśli nie od razu genialne. Im więcej dobrych autorów, tym lepiej, choć szkoda, że czasu jest zawsze tyle samo, a wręcz mniej.
"Manipulacja" to pierwsza książka Kate Gibson i można to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wielokrotnie przekonałam się, że to, kiedy sięgamy po daną lekturę ma ogromny wpływ na odbiór. Nie mam jednak w zwyczaju przerywać rozpoczętych książek, więc często męczę się, brnąc do końca. Jeśli jednak czuję, że moja ocena nie ma związku z treścią, a wynika właśnie z tego, że trafiło na mój gorszy okres, to lubię sobie taką powieść odświeżyć, najczęściej w wersji audio i porównać wrażenia. 

"Człowiek, który umarł dwa razy" jest właśnie jedną z takich książek, które za drugim razem wypadły u mnie zdecydowanie lepiej. Gdy czytałam ją w grudniu, liczyłam na to, że zwyczajnie poprawi mi humor, a zamiast tego ciągle miałam poczucie, że zupełnie nie dorównuje pierwszej części cyklu i jest raczej głupawa niż pocieszna. Po ponownej lekturze jestem wobec niej dużo mniej krytyczna, autorowi udało się utrzymać klimat "Czwartkowego klubu zbrodni", choć rzeczywiście nadal uważam, że on miał dużo ciekawszą i bardziej realną zagadkę kryminalną. 

Czworo przyjaciół z Coopers Chase tym razem mierzyło się z wyzwaniem, które sprowadziła na nich zawodowa przeszłość Elizabeth. Pierwsze rozdziały są mistrzowsko skonstruowane i wprowadzają nas w całą sytuację w dość oryginalny sposób. Nie przepadam za wątkami związanymi z wywiadem i przestępczością zorganizowaną, stąd byłam sceptyczna, ale przy tej gromadce staruszków wszystko jest o wiele bardziej urocze. 

Nie będę ukrywać, że zaskoczyło mnie to, jak cała sprawa się zakończyła. Autor połączył dwa główne wątki w sposób, na który sama bym nie wpadła. Oczywiście traktuję całą powieść z ogromnym przymrużeniem oka, jako czystą rozrywkę, bez rozważania prawdopodobieństwa. Richard Osman ma naprawdę nieograniczone pokłady fantazji i potrafi je w logiczny sposób okiełznać, a to dla mnie w tym gatunku najważniejsze. 

"Człowiek, który umarł dwa razy" to bardzo dobra kontynuacja losów bohaterów, których mogliśmy poznać w literackim debiucie autora. Klimatyczny, pełen angielskiego humoru i z polskim akcentem cosy crime to doskonała opcją jako przerywnik między bardziej wymagającymi powieściami. Ja z pewnością będę kontynuowała przygodę z twórczością Osmana. 

Moje 7/10.  

Wielokrotnie przekonałam się, że to, kiedy sięgamy po daną lekturę ma ogromny wpływ na odbiór. Nie mam jednak w zwyczaju przerywać rozpoczętych książek, więc często męczę się, brnąc do końca. Jeśli jednak czuję, że moja ocena nie ma związku z treścią, a wynika właśnie z tego, że trafiło na mój gorszy okres, to lubię sobie taką powieść odświeżyć, najczęściej w wersji audio i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Max Czornyj towarzyszy mi już od lat i choć nigdy nie zbliżył się nawet do poziomu, w jakim debiutował, trudno mi zrezygnować z jego twórczości, w końcu trzy pierwsze tomy serii z Erykiem Deryło były naprawdę genialne. I o ile te fikcyjne opowieści dzielą się w moim rankingu na lepsze i gorsze, to już te oparte podobno na faktach należą wyłącznie do tej drugiej kategorii. Głównie dlatego, że owe fakty naginane są tak, by pasowały do wizji autora.
"Ted Bundy. Umysł mordercy" to wariacja Czornyja na temat jednego z najsłynniejszych seryjnych. To nazwisko, które po prostu się zna, nawet jeśli true crime nie leży w kręgu naszych zainteresowań. O Tedzie pisano wielokrotnie, nie ulega wątpliwości, że stał się swego rodzaju elementem popkultury. Dzieła na jego temat są na tyle sprzeczne, że trudno dziś wręcz określić, jaki był on naprawdę. Czornyj tę próbę podjął i tym samym postawił mnie przed dylematem jak ją ocenić.
To naprawdę dobra książka, którą czyta się jednym tchem. Jest mocno chaotyczna, ale zgadzam się z autorem, który w wywiadzie tłumaczył, że dzięki temu wydaje się być bardziej autentyczna. Od siebie dodam, że ten chaos sprawił, że dynamika fabuły stała się mocno intensywna, a tym samym angażująca. Przerażające jest to, że choć narrator snuje opowieść o odrażających zbrodniach, które popełnił, to na pewnym etapie lektury poczułam się z nim jakby zaprzyjaźniona. Z tego wynika, że powinnam tę lekturę ocenić bardzo wysoko.
I tu pojawia się u mnie zgrzyt, wynikający z określenia "na faktach". Zastanawiam się, czy w przypadku fabularyzowanej historii seryjnego mordercy można w ogóle tak klasyfikować książkę. Ale to mój subiektywny osąd, kwestia nazewnictwa i działań marketingowych wokół literatury zawsze będzie budzić mieszane uczucia. Mi postawienie tej opowieści obok reportażu Ann Rule o Tedzie na true crime'owej półce nie przeszłoby przez myśl, a nawet tej autorce zarzucano brak obiektywizmu ze względu na to, że Bundy'ego znała osobiście, co dla mnie stanowiło wartość dodaną. O gustach warto zawsze podyskutować, ja wolę oddzielać fikcję od faktów, ale doskonale rozumiem tych, którzy w takim połączeniu widzą coś ekscytującego.
"Ted Bundy. Umysł mordercy" to książka tak naprawdę dla każdego. Fani kryminałów dostaną od Maxa Czornyja emocjonującą fabułę, a ci, którzy wolą fakty będą mogli je skonfrontować z wizją autora. Mnie nie przekonał, jednak i tak dobrze spędziłam czas z tą lekturą.
Moje 7/10.

Max Czornyj towarzyszy mi już od lat i choć nigdy nie zbliżył się nawet do poziomu, w jakim debiutował, trudno mi zrezygnować z jego twórczości, w końcu trzy pierwsze tomy serii z Erykiem Deryło były naprawdę genialne. I o ile te fikcyjne opowieści dzielą się w moim rankingu na lepsze i gorsze, to już te oparte podobno na faktach należą wyłącznie do tej drugiej kategorii....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W kółko piszę o mojej miłości do debiutów, więc to może być już nudne, ale mam wrażenie, że ten rok przyniósł nam prawdziwy wysyp nowych nazwisk na kryminalnym rynku, co oczywiście niezmiernie mnie cieszy. Podobnie jak to, że w mrocznych gatunkach swoich sił próbuje coraz więcej osób zawodowo związanych z wymiarem sprawiedliwości i podejmuje nierówną walkę z mitami utartymi przez efektowne amerykańskie produkcje.
"Confessio" to książka, z którą miałam spory problem. Po dotyczytaniu jej do końca zrozumiałam chyba, z czego on wynikał. Po prostu spodziewałam się kryminału przemieszanego z thrillerem prawniczym i smaczków dotyczących pracy prokuratura. To, co stworzyła Natalia Kruzer, to raczej dramat obyczajowy, a inne wątki stanowią jedynie tło. Wstrząsające i okrutne, ale jednak tło.
Mimo trudnego początku, absolutnie nie żałuję tej lektury. Świadomie takich unikam, wolę krwawą miazgę na kartach powieści niż coś, co rozwali mnie emocjonalnie na drobniutkie kawałeczki, bo długo się po czymś takim muszę składać w całość. Czasami jednak warto wyjść poza własną strefę komfortu i przeżyć coś do głębi, mimo świadomości, że to tylko fikcja. A autorce trzeba oddać, że potrafi pokazać świat odarty całkowicie ze złudzeń, rzeczywistość, z którą trudno poradzić sobie inaczej niż płaczem z bezsilności. I w związku z tym zakończenie tej powieści zupełnie mi się gryzie z tym, co je poprzedza. Rozumiem, że to celowe działanie i ma pozostawić konkretny wydźwięk, wiem też, że jest w pełni prawdopodobne, ale po prostu do mnie w takiej formie nie trafia.
Trudna tematyka powieści splata się nierozerwalnie z wątkiem kryminalnym. I w śledztwie dostrzegamy dbałość o realizm, podejrzani nie pojawiają się znikąd, a weryfikacja dowodów nie odbywa się na pstryknięcie palcem. Mamy tutaj realia prokuratorskiej pracy - tonę papierów, wniosków i przede wszystkim mnogość prowadzonych równolegle postępowań. Paulina Wilczyńska to bohaterka, którą ciężko polubić, ale nie można jej nie doceniać. W życiu zawodowym i prywatnym po prostu daje radę, postępuje w zgodzie z własnymi przekonaniami, a kiedy trzeba potrafi o nie walczyć jak lwica. I jest w tym diabelnie skuteczna.
"Confessio" to wart uwagi debiut, a przede wszystkim swoisty hołd dla kobiet zmagających się z trudami samodzielnego wychowania chorych dzieci. Natalia Kruzer wykorzystała fikcyjną historię, by zwrócić uwagę społeczeństwa na w pełni realne problemy i ograniczenia codzienności matek. Nie mam złudzeń, że coś się dzięki temu zmieni, ale może ta świadomość sprawi, że przynajmniej przestaniemy oceniać ludzi, nie znając ich historii.
Moje 7/10.

W kółko piszę o mojej miłości do debiutów, więc to może być już nudne, ale mam wrażenie, że ten rok przyniósł nam prawdziwy wysyp nowych nazwisk na kryminalnym rynku, co oczywiście niezmiernie mnie cieszy. Podobnie jak to, że w mrocznych gatunkach swoich sił próbuje coraz więcej osób zawodowo związanych z wymiarem sprawiedliwości i podejmuje nierówną walkę z mitami utartymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sięganie po książki ulubionych autorów ma niepowtarzalny urok. To w końcu literacka podróż w zaufaniu, że po raz kolejny wrócimy zachwyceni. Czasami jednak coś idzie w złym kierunku i finał nas rozczarowuje, ale wierzę, że zawsze warto spróbować jeszcze raz. Nie ukrywam tego, że Agnieszka Pietrzyk jest w mojej ścisłej czołówce polskich autorek kryminałów, ale jej poprzednia powieść zupełnie do mnie nie przemówiła. Tym razem jednak było zupełnie inaczej.
"Ostatnie słowo" to jedna z najoryginalniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam. Wyróżnia się formą, kompozycją, kreacjami bohaterów, zróżnicowaniem językowym jej dwóch głównych członów. W zeszłym roku sięgnęłam po "Kobietę z biblioteki", ponieważ niezwykle ciekawi mnie motyw książki w książce. Na taki zdecydowała się Agnieszka Pietrzyk i w moim odczuciu poradziła z nim sobie dużo lepiej niż Sulari Gentill.
Główny bohater tej powieści zajmuje się pisaniem, ale w mocno nietypowy sposób. Jestem bardzo ciekawa, czy ktoś rzeczywiście tak zarabia i czy pod względem prawnym wyglądałoby to tak, jak zostało przedstawione. Wydaje mi się jednak, że proporcjonalnie więcej miejsca zajmuje książka przez niego pisana, którą poznajemy rozdział po rozdziale. Można więc powiedzieć, że sięgając po "Ostatnie słowo", czytamy tak naprawdę dzieła dwóch autorów - Agnieszki Pietrzyk i Williama Krigera. Taka to fikcja w fikcji.
Nie ukrywam, że z większym zainteresowaniem śledziłam powieść Williama niż to, co działo się w jego życiu. Dopiero pod koniec "Ostatniego słowa", gdy większość wątków zaczęła się łączyć, skupiłam się na tym, co pewnie wcześniej powinno być dla mnie oczywiste.
Nie będę pisać o stylu autorki, bo ten jest niezmiennie znakomity, ale zwrócę Waszą uwagę na konstrukcję tej książki i nie chodzi mi teraz znowu o sam podział na życie Williama i historię, którą pisze, a o to, że "Ostatnie słowo" otwiera mocna scena, wciągająca nas od razu w wir wydarzeń, a zamyka ją niezwykle przewrotny fakt, stanowiący prawdziwy chichot losu wobec całej fabuły. Oczywiście nie jest on nieprzewidywalny, czułam, że Agnieszka Pietrzyk właśnie do tego zmierza, ale i tak mną to wstrząsnęło.
"Ostatnie słowo" to znakomity podwójny kryminał, od którego po prostu nie można się oderwać. Agnieszka Pietrzyk znana jest z tego, że tworzy fabuły, jakich wcześniej nie było i jej najnowsza książka nie jest wyjątkiem. Jestem totalnie zachwycona, nie mam absolutnie żadnych uwag i najchętniej sięgnęłabym już teraz po kolejne dzieło autorki.
Moje 10/10.

Sięganie po książki ulubionych autorów ma niepowtarzalny urok. To w końcu literacka podróż w zaufaniu, że po raz kolejny wrócimy zachwyceni. Czasami jednak coś idzie w złym kierunku i finał nas rozczarowuje, ale wierzę, że zawsze warto spróbować jeszcze raz. Nie ukrywam tego, że Agnieszka Pietrzyk jest w mojej ścisłej czołówce polskich autorek kryminałów, ale jej poprzednia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tegoroczny urodzaj debiutów nie ma końca. Kilka już mnie zachwyciło, żaden nie rozczarował, więc liczę na to, że ta passa będzie się utrzymywać. Lubię mieć podczas lektury świadomość, że to, co czytam, doczeka się kontynuacji. Bez wątpienia jestem seryjną czytelniczką, więc cieszy mnie to, że panuje obecnie moda na wielokrotne wykorzystywanie tych samych bohaterów w fabułach.
"Robaki w ścianie" to powieść, która zaintrygowała mnie już od pierwszych zapowiedzi. Hanna Szczukowska-Białys stworzyła bowiem historię osadzoną w moich ukochanych latach 90. Taki czas akcji zawsze działa na mnie jak magnes, choć sama niewiele z tego okresu pamiętam, to klimat tamtych lat ciągle wywołuje u mnie szczególny zestaw emocji. Dodatkowym autem miała być Bydgoszcz, dawno nie miałam w rękach kryminału typowo miejskiego, bardziej oczywistym wyborem dla autorów są raczej małe, zamknięte społeczności.
Debiutantce udało się rzeczywiście wykorzystać potencjał drzemiący w dekadzie przemian, a z Bydgoszczy uczyniła pełnoprawną bohaterkę swojej książki. Nie sposób byłoby oderwać fabułę od tego miasta i jestem pełna podziwu dla takiej kreacji, gdyż z reguły nawet nie zwracam uwagi na to, gdzie toczy się akcja, a tutaj chłonęłam po prostu opisy kujawsko-pomorskich realiów.
Jednak ogólnie opisów w tej powieści było dla mnie za dużo. Wątek kryminalny był świetnie skonstruowany i naprawdę mocno zagmatwany, pełen istotnych pobocznych elementów, ale drobiazgowość w marginalnych kwestiach była dla mnie przytłaczająca. Lubię szczegóły i dbałość o nie, jednak w tym konkretnym przypadku po prostu autorka przesadziła, utrudniając mi odbiór całej fabuły, ponieważ nie mogłam się skoncentrować na tym, co w niej naprawdę istotne.
Główny bohater, czyli komisarz Bondys jest dość specyficzny i trudno mi stwierdzić, czy go polubiłam. Podobało mi się jego pełne zaangażowanie w śledztwo, to, że wręcz nim żył. Plusem jest dla mnie też jego stosunek do psa, zawsze bliżej mi do ludzi, którzy darzą czworonogi taką bezwarunkową miłością i cieszę się, że coraz częściej zwierzaki pojawiają się w kryminałach jako pozytywny element codzienności policjantów.
"Robaki w ścianie" to solidny debiut i dobry początek nowej serii kryminalnej. Hanna Szczukowska-Białys ma doskonały warsztat i intrygujące pomysły na fabularne rozwiązania. Z przyjemnością będę śledzić kolejne dokonania bydgoskich kryminalnych i już nie mogę się doczekać drugiego tomu.
Moje 7/10.

Recenzja powstała w ramach akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN.

Tegoroczny urodzaj debiutów nie ma końca. Kilka już mnie zachwyciło, żaden nie rozczarował, więc liczę na to, że ta passa będzie się utrzymywać. Lubię mieć podczas lektury świadomość, że to, co czytam, doczeka się kontynuacji. Bez wątpienia jestem seryjną czytelniczką, więc cieszy mnie to, że panuje obecnie moda na wielokrotne wykorzystywanie tych samych bohaterów w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od kilku lat naprawdę rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. W zeszłym roku jednak dwie pisarki skradły totalnie moje mroczne serce i jedną z nich była Stacy Willingham. Jej debiut oczarował mnie absolutnie i nie spodziewałam się, że może napisać coś jeszcze lepszego. Ogromnie ucieszyła mnie informacja o wydaniu kolejnej historii spod jej pióra i przystąpiłam do lektury ze sporymi oczekiwaniami.
"Tyle groźnych miejsc" to chyba najbardziej angażująca powieść, z jaką zetknęłam się w ostatnim czasie. Autorka stworzyła tak sugestywną narrację, że poczułam się wręcz wessana w życie głównej bohaterki. Jej emocje wylewają się z każdego zdania, jej determinacja w drodze do prawdy budzi podziw, ale mimo wyjątkowo silnego współodczuwania, w kilku momentach pojawiały się wątpliwości co do jej udziału w wydarzeniach stanowiących oś fabularną. Stacy Willingham w niesamowity sposób manipulowała wątkami tak, by totalnie zamieszać mi w głowie.
Złożoność tej historii uświadomiłam sobie w pełni dopiero po przeczytaniu całości. Oczywiście zaginięcie dziecka i próba wyjaśnienia tej sprawy wiodą tutaj prym, ale towarzyszy im wiele istotnych społecznych tematów, niektóre z nich to wręcz przełamywanie tabu. Na podkreślenie zasługuje jednak fakt, że wszystkie te wątki łączą się w logiczną całość i nie odnosi się wrażenia, że jest ich za dużo. Myślę, że największy wpływ na to miała kompozycja tej powieści, to, że autorka nie zarzucała nas trudnymi przeżyciami bohaterów, a budowała ich historie powoli, pozwalając nam się oswoić z tym, że za chwilę ujawni coś bolesnego.
I choć nie jestem fanką takich zakończeń jak to, na które zdecydowała się Stacy Willingham, to nie wyobrażam sobie, żeby ta konkretna opowieść mogła mieć inny finał.
"Tyle groźnych miejsc" to thriller z gatunku tych, które zostają ze mną na zawsze. I choć teoretycznie szukam w książkach przede wszystkim rozrywki, to szczególnie doceniam te historie, dzięki którym "coś" przeżyłam. I Stacy Willingham właśnie takie mi dostarcza.
Moje 10/10.

Od kilku lat naprawdę rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. W zeszłym roku jednak dwie pisarki skradły totalnie moje mroczne serce i jedną z nich była Stacy Willingham. Jej debiut oczarował mnie absolutnie i nie spodziewałam się, że może napisać coś jeszcze lepszego. Ogromnie ucieszyła mnie informacja o wydaniu kolejnej historii spod jej pióra i przystąpiłam do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Remigiusz Mróz mi spowszedniał. Wciąż informacje o kolejnych premierach wywołują u mnie szybsze bicie serca, a gdy taka nowość trafia w moje ręce, to rzucam wszystko i czytam. Po tych kilkudziesięciu książkach ciągle potrafi mnie zaskoczyć, ale czuję też, że to nie jest to samo. Coraz częściej nie kupują mnie rozwiązania, z których korzysta, a czasami nawet całe powieści.
"Paderborn" to książka, do której podeszłam na luzie. Przy "Langerze" miałam ogromne oczekiwania i skończyło się lekkim rozczarowaniem. Piotrowi chyba lepiej w drugoplanowej roli, więc skupmy się na tej tytułowej postaci. Olgierd miał bowiem od początku jakoś z górki, w końcu nie każdego prokuratora Chyłka darzy szacunkiem. Czytając o ich sądowych i kuluarowych potyczkach, nie sądziłam jednak, że kiedyś to on zacznie grać pierwsze skrzypce, że będzie mi dane poznać go aż tak dogłębnie.
Kiedyś irytowało mnie Mroźne uniwersum, ale teraz, gdy sięgam po jego książki na bieżąco, dostrzegam urok w tym migrowaniu bohaterów między seriami. Wiem, że wiele osób sięgnęło po "Langera", nie znając Chyłki, a tym samym pozbawiając się sporej ilości informacji o nim i podobnie będzie w przypadku "Paderborna". I o ile obie powieści można na upartego czytać ze zrozumieniem bez wiedzy zaczerpniętej z serii o najpopularniejszej polskiej prawniczce, to już powiązania między nimi dwiema są na tyle mocne, że lepiej zachować kolejność, choćby po to, by mieć świadomość, z czego wynikają niektóre relacje odgrywające w "Paderbornie" kluczową rolę.
Trudno odnosić się do wydarzeń z tej książki w konkretny sposób, jednocześnie nie zdradzając przy tym zbyt wiele, skupię się więc raczej na moich ogólnych wrażeniach. Nie czytałam jej z zapartym tchem, momentami rzeczywiście przykuwała moją uwagę, ale całościowo była dla mnie nieco przegadana. Astrologiczne tło z pewnością się wyróżnia i jest dość ciekawe, ale jednocześnie autor zaczął wchodzić w szczegóły, które dla sceptyków mogą być przytłaczające. Dla kontrastu mamy wyjątkowo obrzydliwe i naturalistyczne opisy tortur, mam wrażenie, że jeszcze mocniejsze niż w poprzedniej części.
"Paderborn" to ciekawa powieść, którą docenią szczególnie wierni fani Remigiusza Mroza dzięki temu, że wychwycą wiele niuansów zrozumiałych tylko dla nich. Mroźne uniwersum ma się dobrze i nadal się rozrasta, a autorowi ciągle nie brakuje niebanalnych pomysłów, a te na szczęście są już realistyczne. Dla mnie to nadal kapitalna rozrywka, przy której zdecydowanie nie powinno się podjadać.
Moje 7/10.

Remigiusz Mróz mi spowszedniał. Wciąż informacje o kolejnych premierach wywołują u mnie szybsze bicie serca, a gdy taka nowość trafia w moje ręce, to rzucam wszystko i czytam. Po tych kilkudziesięciu książkach ciągle potrafi mnie zaskoczyć, ale czuję też, że to nie jest to samo. Coraz częściej nie kupują mnie rozwiązania, z których korzysta, a czasami nawet całe powieści....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapoznałam się już z setkami kryminałów i prawdziwych zbrodni, więc czasami zastanawiam się nad tym, czy coś jeszcze może mnie zaskoczyć. I choć twórcy true crime'owi lubią stwierdzenie, że życie pisze bardziej nieprawdopodobne scenariusze, a ja z reguły się z tym zgadzam, to warto też zauważyć, że to one później stają się kanwą tych fikcyjnych.
"Trzcinowisko" to moje pierwsze spotkanie z Kingą Wójcik, choć już od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem sięgnięcia po jej wcześniejszą serię i nawet zgromadziłam wszystkie sześć tomów, przeczuwając, że mi się spodobają. Nie myliłam się, bo nie muszę ich czytać, by mieć pewność, że tak właśnie będzie, skoro już pierwszy kontakt z twórczością autorki wzbudził mój zachwyt.
Pochłonęłam tę książkę w tempie, którego od dawna nie doświadczyłam i bardzo za nim tęskniłam. Uwielbiam spać, ale zarywanie nocek dla lektury ma swój urok, a dla "Trzcinowiska" warto było to zrobić. Piszę te słowa z uśmiechem, wspominając moje wrażenia po pierwszych stronach, a wtedy byłam daleka od myślenia, że napiszę entuzjastyczną recenzję.
Byłam sceptyczna, gdy zarysowywał się przede mną główny wątek tej powieści. Wydawał mi się on wtedy tak łudząco podobny do prawdziwej tragedii, nad którą pochylałam się wielokrotnie i robię to zawsze, gdy pojawiają się nowe publikacje. Nie znalazłam nigdzie informacji, że stanowiła ona inspiracje dla autorki, ale nie mam co do tego wątpliwości. I nieco mnie to zniechęciło, myślałam, że skoro znam tę historię, to ta książka nie wzbudzi we mnie żadnych emocji. Bardzo się myliłam.
Kinga Wójcik pisze tak, że przez fabułę po prostu się płynie, a jest ona na tyle angażująca, że wraca się do niej myślami w chwilach, gdy nie ma się możliwości kontynuowania lektury. Podobała mi się nienachalna kreacja bohaterów, czyli to, że mogłam poznawać ich wraz z rozwojem akcji, weryfikując swoje pierwsze wrażenia, które nie we wszystkich przypadkach były słuszne. To dodało całej historii autentyczności, ale nie tylko to, bo równie istotna była tu dbałość o szczegóły, jak choćby to, że zachowania postaci były adekwatne do wspominanej mimochodem pogody. Niby nic, ale spaja całą opowieść.
Nie ukrywam, że jestem fanką kryminałów, w których główną rolę odgrywa detektyw. Lubię te niestandardowe działania, które może on podejmować bez konsekwencji, jakie groziłyby za to policjantowi. Aleksander Zamojski szybko zyskał moją sympatię i nie mogę się już doczekać kolejnych jego śledztw. Liczę też na to, że jedno z nich będzie bezpośrednio związane z jego... no właśnie, nie jestem pewna, czy mogę nazywać Romę Sułecką jego współpracowniczką, ale skoro ich wspólne działania pozwoliły znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, to chyba tak. Autorka zadbała o to, by nie było zbyt schematycznie i obok damsko-męskiego duetu kręcił się jeszcze dziennikarz-podcaster, ale akurat on jakoś nieszczególnie przypadł mi do gustu, może zyska przy bliższym poznaniu w kolejnych tomach.
"Trzcinowisko" to kryminalny popis Kingi Wójcik, która wykorzystała klasyczne motywy do stworzenia klimatycznej i dusznej powieści. To prawdziwa gratka dla fanów spokojniejszych, małomiasteczkowych historii, w których istotną rolę odgrywają relacje międzyludzkie i wątki poboczne. Ja jestem zachwycona.
Moje 9/10.

Zapoznałam się już z setkami kryminałów i prawdziwych zbrodni, więc czasami zastanawiam się nad tym, czy coś jeszcze może mnie zaskoczyć. I choć twórcy true crime'owi lubią stwierdzenie, że życie pisze bardziej nieprawdopodobne scenariusze, a ja z reguły się z tym zgadzam, to warto też zauważyć, że to one później stają się kanwą tych fikcyjnych.
"Trzcinowisko" to moje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Debiuty mają w sobie jakąś magię, w której totalnie się odnajduję. Uwielbiam ten dreszczyk ekscytacji, gdy otwieram książkę i nie mam pojęcia, czy zaiskrzy. Przy znanych autorach zawsze mam pewność, że jeśli nie sama historia, to porwie mnie styl. A czy jest coś piękniejszego niż sytuacja, w której niewiadoma okazuje się porywającą przygodą?
"Strażnik jeziora" to pierwsza powieść Michała Zgajewskiego, która ukazała się na naszym rynku. Nie dziwię się zupełnie, że wydawnictwo zapewniało, że po otrzymaniu jego tekstu byli zaskoczeni, że debiut jeszcze przed nim. Czegoś takiego z pewnością jeszcze nie czytaliście - to powiew świeżości w klasycznym wydaniu.
Ta książka ma kilka naprawdę mocnych punktów. Przewrotnie zacznę od okładki, która doskonale spełnia swoją rolę, gdyż przyciąga wzrok, a im dłużej się na nią patrzy, tym więcej szczegółów dostrzega się w tej grafice. To idealna analogia dla tego, co znajdziemy w środku. Początkowo widzimy dość prostą historię zaginięcia ubarwioną lokalnym folklorem i słowiańskimi wierzeniami, ale przewracając kolejne kartki, przestajemy wierzyć już nawet w to, co braliśmy za pewnik. Mnie taka konstrukcja kryminalnej opowieści kupuje całkowicie i chcę tylko więcej.
Kolejnym atutem jest główny bohater. Nie jest to jeden z tych niezniszczalnych, wszystkowiedzących herosów, a zwyczajny, nieco zahukany i przede wszystkim popełniający błędy mężczyzna. Jest tak do bólu ludzki, że trudno uwierzyć, że jest wymyślony. Norbert Krzyż w dość niestandardowy sposób realizuje się w zawodzie prywatnego detektywa. Początkowo można odnieść wrażenie, że zupełnie nie ma serca do swojej pracy, ale jak już wspominałam przy kompozycji powieści - odbiór wydarzeń i postaci zmienia się pod wpływem wątków, które rozwijają się dopiero z czasem. Ostatecznie okazuje się, że śledztwo jest na tyle skomplikowane i złożone, że jego finał przynosi nie tylko rozwiązanie sprawy, ale także pozwala głównemu bohaterowi poukładać elementy jego własnego prywatnego życia.
Istotnym czynnikiem wpływającym na najwyższą jakość tego debiutu jest także miejsce akcji. Tytułowe jezioro ze swoją historią składają się na specyficzny klimat podbijający jeszcze bardziej gęstą atmosferę małej społeczności Żywca. Lokalne układy, wielopokoleniowe konflikty, zaszłości, które nie dają o sobie zapomnieć stanowią w zasadzie tylko tło kryminalnej intrygi, ale bez tego ta powieść byłaby o wiele uboższa.
"Strażnik jeziora" to mocne otwarcie literackiej kariery Michała Zgajewskiego. Takie debiuty chcę czytać i wspierać, bo cieszy mnie to, że wciąż są nieodkryci jeszcze autorzy, mogący wnieść do gatunku własną, oryginalną perspektywę. I już nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z pokiereszowanym przez los detektywem.
Moje 10/10.

Debiuty mają w sobie jakąś magię, w której totalnie się odnajduję. Uwielbiam ten dreszczyk ekscytacji, gdy otwieram książkę i nie mam pojęcia, czy zaiskrzy. Przy znanych autorach zawsze mam pewność, że jeśli nie sama historia, to porwie mnie styl. A czy jest coś piękniejszego niż sytuacja, w której niewiadoma okazuje się porywającą przygodą?
"Strażnik jeziora" to pierwsza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O tym, jak doskonale pisze Marek Stelar nie muszę chyba nikogo przekonywać. Ale najlepszym argumentem byłoby to, że rok temu jeszcze nie znałam jego twórczości, a dziś mam za sobą szesnaście z dwudziestu dwóch powieści. I choć nie wszystkie wpisały się idealnie w mój gust, to każda z nich była na takim poziomie, że jej lektura i tak była przyjemnością.
"Ptasznik" to dowód na to, że chociaż autor specjalizuje się w krótkich seriach, to trudno rozstać mu się z bohaterami, których wykreował. Przez tę powieść przewinie się wiele nazwisk, które wiernym czytelnikom nie są obce i muszę przyznać, że taki zabieg bardzo mi się podobał. Widocznie jestem bardziej sentymentalna niż myślałam.
Fabuła tej książki jest mocno złożona i każdy detal ma w niej znaczenie. Sam tytuł okazał się być bardziej wieloznaczny niż początkowo mi się wydawało. Podobnie było z głównym bohaterem - poznawanie jego historii było naprawdę pasjonującym procesem, umiejętnie rozplanowanym przez autora. Po pierwszych stronach miałam zupełnie inne wyobrażenie Heinricha i tego, co może się w jego życiu wydarzyć. Fascynowała mnie przede wszystkim jego przeszłość, a ta była związana oczywiście z tym, co działo się obecnie, choć to na szczęście bardziej skomplikowane. Nie chcę tutaj zdradzać nawet informacji, które pojawiają się na początku powieści, gdyż sama czerpałam ogromną przyjemność z poznawania ich w tempie narzuconym przez Stelara, stąd ten dość enigmatyczny opis.
Wspomnę jeszcze, że spodobało mi się wprowadzenie do tej historii postaci opartej na życiorysie pewnej barwnej osobowości. Autor potwierdził w posłowiu moje przypuszczenia dotyczące tej inspiracji. To piękny rodzaj hołdu dla umiejętności tej osoby, nawet jeśli wykorzystywała je w niekoniecznie odpowiedni sposób.
Zakończenie nie jest jakoś szczególnie szokujące, autor nie zrzuca na nas nagle jakiejś bomby, po prostu ostatecznie rozwiązuje wszystkie wątki i otwiera furtkę do kolejnego spotkania z bohaterami tej powieści. Po tak wciągającym początku liczyłam na to, że wyjaśnienie będzie nieco bardziej spektakularne, a ono jest zwyczajnie solidne.
"Ptasznik" to znakomita książka, utwierdzająca mnie w przekonaniu, że po Marka Stelara można sięgać w ciemno. Niestandardowy kryminał otwierający nową serię to idealna okazja do rozpoczęcia przygody z twórczością autora, choć ja polecałabym jednak czytać go po zapoznaniu się z dwoma poprzednimi cyklami. Nie ma tu spojlerów, ale znajomość historii bohaterów może ułatwić zrozumienie niektórych elementów fabuły.
Moje 8/10.

O tym, jak doskonale pisze Marek Stelar nie muszę chyba nikogo przekonywać. Ale najlepszym argumentem byłoby to, że rok temu jeszcze nie znałam jego twórczości, a dziś mam za sobą szesnaście z dwudziestu dwóch powieści. I choć nie wszystkie wpisały się idealnie w mój gust, to każda z nich była na takim poziomie, że jej lektura i tak była przyjemnością.
"Ptasznik" to dowód...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W zeszłym roku rozpoczęłam przygodę z kilkorgiem znakomitych autorów i jednym z nich jest właśnie Marek Stelar. Udało mi się nadrobić już większość jego powieści i śmiało mogę go zaliczyć do moich ulubieńców. Teraz przy okazji premiery "Milczenia" postanowiłam wrócić do serii z Dominikiem Przeworskim, zwłaszcza że nie podzieliłam się z Wami wrażeniami z dwóch pierwszych tomów po tym jak czytałam je po raz pierwszy. Zrobię to więc od razu po powtórnej lekturze.
"Skrucha" to powieść, w której poznajemy aspiranta w dość niekomfortowej dla niego sytuacji. Wszystko w jego życiu się zmienia, a jedną z konsekwencji tych zmian jest przeniesienie ze Szczecina do Nowego Warpna. Wydawać by się mogło, że w tym nieco zapomnianym miasteczku nie czeka na niego nic bardziej ekscytującego niż wystawianie mandatów za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym, jednak szybko okazuje się, że w tej społeczności od lat kryje się wiele tajemnic, które teraz zaczynają być odkrywane.
Uwielbiam, gdy duży wpływ na toczące się obecnie śledztwo ma przeszłość i tak właśnie jest w tej książce. Na losach wielu mieszkańców cieniem kładzie się tragedia sprzed lat. Dominik odkrywa kolejne warstwy tamtych wydarzeń, a to przybliża go mozolnie do zrozumienia, co właściwie wtedy się stało. Prawda szokuje i porusza, ale choćby ze względu na ofiary należało ją odkryć.
Polubiłam też głównego bohatera, który mimo osobistych zawirowań, w pełni wykorzystuje szansę na rozpoczęcie od nowa. Mimo młodego wieku jest w nim ogromna dojrzałość i brak skłonności do niepotrzebnej brawury. Jest odważny, inteligentny i ujmująco ludzki.
"Skrucha" otwiera serię, która już zapisała się w szczególny sposób w moim czytelniczym sercu. Marek Stelar tym razem stawia bardziej na warstwę emocjonalną i wychodzi mu to doskonale. Mniej tu policyjnej roboty, wręcz zero sensacji, za to mnóstwo relacji, tych pięknych i trudnych, opisanych w doskonałym stylu. Naprawdę ogromnie polecam, zwłaszcza że kolejny tom jest jeszcze bardziej poruszający.
Moje 8/10.

W zeszłym roku rozpoczęłam przygodę z kilkorgiem znakomitych autorów i jednym z nich jest właśnie Marek Stelar. Udało mi się nadrobić już większość jego powieści i śmiało mogę go zaliczyć do moich ulubieńców. Teraz przy okazji premiery "Milczenia" postanowiłam wrócić do serii z Dominikiem Przeworskim, zwłaszcza że nie podzieliłam się z Wami wrażeniami z dwóch pierwszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mieczysław Gorzka jest bez wątpienia jednym z najlepszych autorów kryminałów. Nie trafiłam jeszcze na negatywne opinie dotyczące jego książek, za to zachwytów nie brakuje. Cieszę się, że dałam mu w tym roku w końcu szansę i pochłonęłam wszystko, co dotychczas stworzył. Nie będę ukrywać, że najbardziej podobają mi się jego pierwsze dzieła, ale tym razem zmierzyłam się z tym najnowszym.
"Poszukiwacz zwłok" to początek zupełnie nowej serii z nieznanymi wcześniej bohaterami. Autor wraca do klasycznej odmiany gatunku po eksperymencie z "Burzą", jednak muszę przyznać, że nie weszłam w tę historię tak płynnie jak się spodziewałam. Długo wyczekiwany przeze mnie kryminał rozpoczął się jakby niezgrabnie, jakoś tak nie zachęcał wręcz do dalszej lektury. Warto było jednak przebrnąć przez ten moment, bo dalszy ciąg był już na takim poziomie, do jakiego Mieczysław Gorzka przyzwyczaił swoich czytelników.
Mam niewątpliwy problem z bohaterami, którzy wychodzą spod jego pióra. Nie polubiłam Zakrzewskiego i daleko mi też do odczuwania sympatii wobec Laury Wilk. Nie przeszkada mi to jednak zupełnie w czerpaniu przyjemności z intryg kryminalnych, które oni rozwiązują. A Wiczyca ma chyba jeszcze trudniej niż Zakrzewski i to wcale nie ze względu na płeć.
Wydaje mi się, że styl, jakim posługuje się autor jest na tyle świetny, że przyjemnie czyta mi się nawet te powieści, których fabuła nie wpisuje się dokładnie w mój gust. W tej książce za dużo było dla mnie wątków sensacyjnych, nie pomagało też to, że wszystko układało się w kształt potężnej teorii spiskowej. Do pozytywów zaliczę na pewno liczne mylne tropy, szczególnie ten wiodący, kreacje bohaterów drugoplanowych i zaskakujące zakończenie.
"Poszukiwacz zwłok" to powieść, która nie zapadnie mi szczególnie w pamięci. Liczę na to, że w kolejnych tomach dostaniemy typową kryminalną zagadkę, bo właśnie takimi najbardziej zachwyca mnie Mieczysław Gorzka. Wszelkie udziwnienia są zupełnie niepotrzebne. I choć kilka takich pojawiło się w tej książce, to i tak była to satysfakcjonująca lektura.
Moje 7/10.

Mieczysław Gorzka jest bez wątpienia jednym z najlepszych autorów kryminałów. Nie trafiłam jeszcze na negatywne opinie dotyczące jego książek, za to zachwytów nie brakuje. Cieszę się, że dałam mu w tym roku w końcu szansę i pochłonęłam wszystko, co dotychczas stworzył. Nie będę ukrywać, że najbardziej podobają mi się jego pierwsze dzieła, ale tym razem zmierzyłam się z tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatnio mam pecha przy sięganiu po książki autorów, których uważałam za sprawdzonych. Jestem naprawdę zaskoczona tym, jak różnią się poziomy ich poszczególnych powieści i trudno mi się pogodzić z tym, że od łagodnego zachwytu musiałam przejść do mocnego rozczarowania. Mój pomysł na nadrabianie zagranicznych zaległości póki co nie przynosi mi szczególnych czytelniczych doznań.
"W cieniu zła" to druga książka Alexa Northa. Pamiętam, że spotkała się z pozytywnym przyjęciem, choć nie było wokół niej tak głośno jak przy premierze "Szeptacza". Wspominam go całkiem dobrze, ale sprawdzałam moją opinię i świeżo po lekturze miałam kilka uwag, doceniłam jednak przede wszystkim pomysł na fabułę. Niestety wygląda na to, że autor do pisania kolejnej powieści przystąpił bez żadnego planu.
Trudno mi odnieść się do fabuły, bo zupełnie jej nie zrozumiałam. Dla mnie to po prostu tekst, któremu brakuje większego sensu. Widać, że North chciał za wszelką cenę powtórzyć sukces swojego debiutu, ale nie da się pisać w kółko tego samego.
Plusem mogą być wątki dotyczące świadomego snu, one naprawdę mnie zainteresowały, bo nigdy się w zasadzie nad czym takim nie zastanawiałam. Lubię odkrywać nowe rzeczy, więc przez to podniosę swoją ocenę, szkoda tylko, że brakuje mi kolejnych argumentów przemawiających na korzyść tej historii. Nijacy bohaterowie, bardzo słaba próba wywiedzenia czytelników w pole, brak zwrotów akcji, zero klimatu, schematyczne wykorzystanie lasu... niestety minusami mogłabym sypać jeszcze długo.
Zastanawiam się nawet, czy aby na pewno słusznie zakwalifikowano ten tytuł jako thriller. Z drugiej strony nie mam też kontrpropozycji, bo do powieści grozy także jej daleko. Mam wrażenie, że jak nie wiadomo, jak określić książkę, to najłatwiej wydawcom postawić właśnie na ten gatunek.
"W cieniu zła" to jeden z najsłabszych thrillerów, jakie czytałam, a mam ich za sobą sporo. Alex North rozczarował mnie tak bardzo, że nie zamierzam już nawet sprawdzać jego kolejnych literackich prób. Szkoda, bo jego kariera rozpoczęła się całkiem obiecująco.
Moje 4/10.

Ostatnio mam pecha przy sięganiu po książki autorów, których uważałam za sprawdzonych. Jestem naprawdę zaskoczona tym, jak różnią się poziomy ich poszczególnych powieści i trudno mi się pogodzić z tym, że od łagodnego zachwytu musiałam przejść do mocnego rozczarowania. Mój pomysł na nadrabianie zagranicznych zaległości póki co nie przynosi mi szczególnych czytelniczych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Minęło kilka lat od mojego ostatniego spotkania z twórczością B.A. Paris. Nie uważam jej wcale za wirtuoza gatunku, ale nie jest też przereklamowana jak kilka głośnych nazwisk ostatniej dekady. Paradoksalnie najbardziej podobała mi się w najmniej thrillerowym wydaniu, czyli w "Dylemacie". Jednak postanowiłam w tych ostatnich miesiącach roku poświęcić trochę czasu zagranicznym autorom, a że Paris czyta się szybko i dość przyjemnie, to od niej zaczęłam.
"Terapeutka" to powieść, w której od samego początku można wyczuć subtelną nutę niepokoju. Było to obiecujące, ale niestety napięcie nie narastało i ciarek zabrakło. Bardziej to taka sąsiedzka obyczajówka niż rasowy thriller, co mnie wcale nie zdziwiło, bo u tej autorki nie spodziewałam się dostać głębokiej psychologicznej rozgrywki. A że nie miałam oczekiwań, to i rozczarowana nie byłam.
Opis był dość enigmatyczny, więc kilka razy zaskakiwał mnie kierunek, w jakim podążała fabuła. Myślę, że dla dobra Alice niektóre wątki mogły być bardziej rozwinięte, a zwłaszcza jeden, bo niestety bez tego okazała się postacią raczej płaską i irytującą. Trudno zrozumieć jej motywacje, a jej zachowanie wygląda na niezdrową obsesję.
Najmocniejszą częścią tej książki jest na szczęście intryga. Wchodzi się w tę historię i po prostu chce się wiedzieć, jak ona się skończy. Tempo jest dość równe, różne rzeczy wychodzą na jaw. Może w pewnym momencie podejrzanych jest zbyt wielu i zbyt szybko się zmieniają, ale byłabym skłonna przymknąć na to oko, gdyby nie zakończenie.
Rozczarowało mnie rozwiązanie tej dobrze złożonej zagadki. Choć wyrażając się precyzyjniej, to przekonała mnie osoba za wszystko odpowiedzialna, ale okoliczności były dla mnie zupełnie niewiarygodne. Trochę autorka z tym przekombinowała, tak jakby zabrakło jej logicznego wytłumaczenia.
"Terapeutka" to powieść, przy której miło spędziłam czas. Nie zapamiętam jej na lata, nie stanie się moją ulubioną książką, którą będę polecać każdemu, jednak czasami wystarcza po prostu to, że lektura dostarczyła rozrywki i tak właśnie było w tym przypadku.
Moje 7/10.

Minęło kilka lat od mojego ostatniego spotkania z twórczością B.A. Paris. Nie uważam jej wcale za wirtuoza gatunku, ale nie jest też przereklamowana jak kilka głośnych nazwisk ostatniej dekady. Paradoksalnie najbardziej podobała mi się w najmniej thrillerowym wydaniu, czyli w "Dylemacie". Jednak postanowiłam w tych ostatnich miesiącach roku poświęcić trochę czasu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Często staram się traktować serie jako całość. Jest to oczywiście łatwiejsze, gdy jest to po prostu jedna historia podzielona na kilka części niż w przypadku cykli, ale zmierzam do tego, że nie skreślam autora, jeśli nie przypadnie mi do gustu na przykład jego trylogia, bo nie raz przekonałam się już, że zupełnie nowa opowieść może okazać się strzałem w dziesiątkę.
"Blizna" nazywana jest prequelem serii z Antonią Scott, ale dla mnie to nieco naciągane. Oczywiście akcja tej powieści toczy się przed wydarzeniami z trylogii, ale tak naprawdę zupełnie się z nimi nie łączy. Poznajemy tutaj przede wszystkim historię Iriny, która pojawiła się w drugim tomie, a jej rola w nim nie zapisała się nawet szczególnie w mojej pamięci. Zdecydowanie bardziej przemawia więc do mnie to, że określa się "Bliznę" książką należącą do uniwersum stworzonego przez Juana Gómeza-Jurado.
Muszę przyznać, że zastanawiałam się dłuższy czas, czy w ogóle sięgnąć po tę powieść. Trylogia mocno mnie rozczarowała i nie trafiła zupełnie w mój gust, za dużo w niej było sensacji, za mało psychologii i logiki. Czasami jednak zdaję się na intuicję przy wyborze lektur i ona podpowiedziała mi w tym przypadku, że warto jeszcze raz spróbować przekonać się do autora, który przecież oczarował miliony czytelników. I to była naprawdę doskonała decyzja.
W "Bliźnie" odnalazłam to, czego tak bardzo brakowało mi we wcześniejszych książkach autora. Historia Iriny sprawia wrażenie dużo lepiej przemyślanej i osadzonej w realiach. Mimo surowego stylu Gómeza-Jurado ta opowieść porusza do głębi, bo nawet to, co niedopowiedziane, uderza z pełną mocą. Ta powieść tak bardzo dała mi do myślenia, zwłaszcza w kontekście tego, co obecnie dzieje się na Wschodzie.
Polubiłam nieporadnego Simona, który jest głównym narratorem "Blizny". Nieporadny jest tylko w życiu, w relacjach międzyludzkich, ale z klawiaturą radzi sobie jak prawdziwy geniusz. I to za jej pośrednictwem poznaje Irinę. Losy tych dwojga splatają się w sposób, który wywołuje dreszcze niedowierzania, a przeszłość mieszająca się z teraźniejszością nie pozwala choćby na moment oderwać się od lektury. A zakończenie nie tylko w szokujący sposób splata wszystkie wątki, ale pozostawia też jedno kluczowe pytanie, a odpowiedź na nie nie jest wcale oczywista.
"Blizna" to powieść, która mnie oczarowała i w pełni usatysfakcjonowała. Juan Gómez-Jurado okazał się jednak autorem w pełni zasługującym na drugą szansę, przerastając tym razem swoją prozą wszelkie moje oczekiwania. Przy jego kolejnej książce nie będę się już wahać ani chwili.
Moje 8/10.

Często staram się traktować serie jako całość. Jest to oczywiście łatwiejsze, gdy jest to po prostu jedna historia podzielona na kilka części niż w przypadku cykli, ale zmierzam do tego, że nie skreślam autora, jeśli nie przypadnie mi do gustu na przykład jego trylogia, bo nie raz przekonałam się już, że zupełnie nowa opowieść może okazać się strzałem w dziesiątkę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ma chyba drugiego takiego autora, który napsułby mi tyle krwi, co Bartosz Szczygielski. Lubię jego styl, cenię oryginalność i nieoczywisty humor. Podobają mi się też jego fabuły, jednak z reguły coś mi w nich zgrzyta, najczęściej samo zakończenie. Mimo to nie potrafiłabym sobie odmówić przyjemności, którą czerpię z lektury jego książek.
"Asymetria" już od zapowiedzi wydawała mi się inna niż dochczasowe powieści autora, ale tak naprawdę można by to powiedzieć o każdej jednej. Tej jednak bliżej do kryminału niż do thrillera psychologicznego, a ta zmiana gatunku w moim odczuciu pozwoliła Szczygielskiemu zaprezentować pełnię jego umiejętności.
Cieszę się ogromnie z tego, że to dopiero początek znajomości z Alicją Mort. Ta bohaterka naprawdę została doskonale wykreowana, jest niezwykle wiarygodna, co warto podkreślić, biorąc pod uwagę, że do życia powołał ją mężczyzna. Nie wiem czy ją polubiłam, dość trudno byłoby mi to jednoznacznie stwierdzić, jednak jest w niej coś intrygującego, co sprawia, że chce się jej towarzyszyć w tym, czym się zajmuje.
Czytałam tę powieść z zapartym tchem, bo działo się tyle, że trudno było się od niej oderwać. Wątki się urywały, by po chwili łączyć się w całość, przeszłość stopniowo uzupełniała teraźniejszość, a obraz, który wyłaniał się z tej układanki, szokował, przerażał, nawet w chory sposób ekscytował. I choć obawiałam się, że zakończenie znów nie będzie mi odpowiadać, to tylko jeszcze bardziej mnie zachwyciło.
Historia przedstawiona w tej książce na pierwszy rzut oka może wydawać się mało prawdopodobna, ale już po zastanowieniu można dojść do wniosku, że to wcale nie jest takie niemożliwe, choć bezpieczniej byłoby tu oczywiście przyjąć, że autora poniosła wyobraźnia.
"Asymetria" to powieść dopracowana w każdym calu. Bartosz Szczygielski miał niesamowity pomysł, który zrealizował w brawurowy sposób. Jeżeli seria rozpoczyna się tak mocnym akcentem, to kolejne tomy mogą być tylko lepsze, choć trudno mi to sobie w tej chwili wyobrazić, gdyż już do tego pierwszego nie mam żadnych zarzutów.
Moje 10/10.

Nie ma chyba drugiego takiego autora, który napsułby mi tyle krwi, co Bartosz Szczygielski. Lubię jego styl, cenię oryginalność i nieoczywisty humor. Podobają mi się też jego fabuły, jednak z reguły coś mi w nich zgrzyta, najczęściej samo zakończenie. Mimo to nie potrafiłabym sobie odmówić przyjemności, którą czerpię z lektury jego książek.
"Asymetria" już od zapowiedzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Choć czytam głównie trzy gatunki książek, to nie mam awersji do innych, po prostu szkoda mi na nie czasu, bo i tak mi go ciągle brakuje na te ulubione. Jeśli miałabym określić taki, który przeraża mnie na samą myśl, to w ścisłej czołówce znalazłoby się science-fiction, nawet przed erotykiem, bo gdy w erotyku jest jakakolwiek fabuła, to wiadome sceny można chociaż pominąć, a na science-fiction trzeba być w pełni skupionym.
"Chór zapomianych głosów" to powieść, po którą nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie to, że uparłam się, żeby przeczytać wszystko, co wyszło spod pióra Remigiusza Mroza. I nigdy tego postanowienia nie żałowałam tak jak podczas tej właśnie lektury. Nie chodzi o to, że było to tak złe, po prostu to zupełnie nie mój świat.
Mimo że w latach szkolnych uczęszczałam na rozszerzone zajęcia z fizyki, to interesowała mnie głównie ta matematyczna część, a wszystko, co związane z astronomią i kosmosem stanowiło dla mnie czystą abstrakcję. Po zakończeniu edukacji na dobre wyrzuciłam te dziedziny z głowy i nie sądziłam, że kiedykolwiek jeszcze do nich wrócę. Zrobiłam to tylko ze względu na autora i o ile czasem w ten sposób przeżywałam ciekawe czytelnicze przygody, to tym razem po prostu się męczyłam. Co prawda kiedyś czytałam "Grawitację" Tess Gerritsen, a mimo że w niej "miejsce" akcji nie było najistotniejsze, to i tak mi się nie podobało. Tutaj mierzyłam się już ściśle z kosmiczną fabułą, dla mnie jakieś misje międzygalaktyczne, podróże w czasie i walki różnych cywilizacji są po prostu zbyt abstrakcyjne.
Jeżeli miałabym wymienić jakiś plus tej historii, to byłby to po prostu świat wykreowany przez autora, a może raczej światy. Już seria polityczna stanowiła dla mnie dowód, że Mróz potrafi nawet lepiej pisać, gdy tworzy własną rzeczywistość. I tutaj jest podobnie, widać pomysł na to, co zostało przelane na papier, ale przecież nie każdemu musi się to podobać.
"Chór zapomianych głosów" to powieść, która ma sporą szansę zostać moim tegorocznym koszmarkiem. A przede mną jeszcze druga część. Aż się boję.
Moje 4/10.

Choć czytam głównie trzy gatunki książek, to nie mam awersji do innych, po prostu szkoda mi na nie czasu, bo i tak mi go ciągle brakuje na te ulubione. Jeśli miałabym określić taki, który przeraża mnie na samą myśl, to w ścisłej czołówce znalazłoby się science-fiction, nawet przed erotykiem, bo gdy w erotyku jest jakakolwiek fabuła, to wiadome sceny można chociaż pominąć, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy nie słucham audiobooków ani kryminalnych podcastów, stawiam na muzykę rockową. Od rocka z pogranicza popu po mocno metalowe brzmienia. Nie fascynowałam się jednak nigdy życiem w trasie, więc trudno by mi było konfrontować tę powieść z tym, jak to wygląda realnie. Często jest tak, że nawet nie znam nazwisk członków zespołów, których namiętnie słucham, więc ta lektura była dla mnie tym bardziej emocjonująca, bo odkrywałam nowy dla mnie świat.
"Głośniej" to powieść Anny Górnej, która totalnie mnie zaskoczyła. Uwielbiam serię z Sauerem i Mią, cenię sobie jej klimat i drobiazgowość, oba tomy były przez to solidnymi cegiełkami. Byłam więc zdziwiona już tym, że ta nowa książka okazała się być znacznie krótsza, a tym samym mocno intensywna.
Niestety zupełnie nie poczułam tej historii. Przeszłam przez nią błyskawicznie, ale głównie dlatego, że świetnie się ją czytało, a nie w związku z tym, że nie mogłam się od niej oderwać. Nie jest to zła książka, po prostu nie odnalazłam się w przedstawionym w niej świecie. Oceniłabym więc ją raczej przeciętnie, gdyby nie zakończenie.
Gdybym miała sobie wyobrażać życie w trasie koncertowej i zespół rockowy od wewnątrz, to zrobiłabym to prawdopodobnie właśnie tak jak Anna Górna, dlatego ta książka wydaje mi się tak realna. Podobało mi się to jak zostały przedstawione napięcia między członkami Dirty Birds i wszystkimi osobami towarzyszącymi im w Europie z różnych powodów. Dzięki temu zarysowi wzajemnych relacji można było dość łatwo snuć podejrzenia dotyczące przyczyn śmierci Trevora Davisa, a pytania zmieniały się w zależności od wariantu - jeśli samobójstwo, to dlaczego, a jeśli morderstwo, to kto jest sprawcą.
"Głośniej" to niezwykle oryginalny thriller muzyczny. Anna Górna pokusiła się o wykreowanie świata, za którego kulisy każdy chciałby zajrzeć i naprawdę jej się to udało. Ja jednak wolę tę kryminalną odsłonę autorki, choć doceniam, że stworzyła książkę, jakiej na polskim rynku literackim jeszcze nie było. Prawdziwa gratka dla fanów rocka.
Moje 7/10.

Gdy nie słucham audiobooków ani kryminalnych podcastów, stawiam na muzykę rockową. Od rocka z pogranicza popu po mocno metalowe brzmienia. Nie fascynowałam się jednak nigdy życiem w trasie, więc trudno by mi było konfrontować tę powieść z tym, jak to wygląda realnie. Często jest tak, że nawet nie znam nazwisk członków zespołów, których namiętnie słucham, więc ta lektura...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na niektórych autorów zwracam uwagę nawet kilka lat przed tym zanim sięgam w końcu po ich książki. Lepiej późno niż wcale, czego najlepszym dowodem jest twórczość Lucindy Berry. Już po tej powieści jestem przekonana, że będzie jedną z moich ulubionych zagranicznych pisarek.
"Ocalić syna" to historia, którą wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Opis sprawił, że wydawało mi się, że dostaniemy tutaj opowieść o walce o prawdę, może próbę zaprzeczenia temu, co się wydarzyło. Lucinda Berry jednak chciała przekazać coś o wiele bardziej złożonego.
To jedna z najtrudniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam. Wszelkie przestępstwa seksualne nawet w fikcyjnej opowieści mnie zwyczajnie przerastają, a były tutaj momenty, od których wręcz się we mnie gotowało. Nie wiem jak można bagatelizować czyjąś krzywdę, porównywać, stopniować. Nie rozumiem, jak można stwierdzić, że to był tylko dotyk, a takie hasła padły w tej powieści. Naprawdę to obrzydliwe i nie powinno się tego niczym usprawiedliwać, a przede wszystkim umniejszać temu, co doświadczyły ofiary.
To nie jest jedyny tak kontrowersyjny motyw w tej książce. Nie chcę zdradzać, co stanowi ten drugi, bo to kluczowy element fabuły, ale jeżeli ktoś się decyduje na tę lekturę, znając opis, to z pewnością i tak to zniesie, w moim odczuciu jest to na pewno mniej przerażające niż to, o czym pisałam powyżej.
Myślę, że byłoby mi jeszcze trudniej przebrnąć przez tę powieść, gdybym była matką. Jestem empatyczna, ale niektóre przeżycia są mi zupełnie obce i nie mogę sobie nawet ich wyobrazić, a tym bardziej współodczuwać. W tym wypadku jednak wcale tego nie żałuję.
"Ocalić syna" to poruszająca opowieść o sile macierzyńskiej miłości. Lucinda Berry stworzyła historię, której nikt nie chciałby przeżyć. Dawno nie byłam tak psychicznie zrujnowana po lekturze, autorka zdecydowanie potrafi oddać trudne emocje towarzyszące jej bohaterom. Polecam ją tylko tym, którzy są gotowi na uczestniczenie w prawdziwym koszmarze. Ja potrzebuję na pewno przerwy, zanim sięgnę po kolejną książkę autorki.
Moje 8/10.

Na niektórych autorów zwracam uwagę nawet kilka lat przed tym zanim sięgam w końcu po ich książki. Lepiej późno niż wcale, czego najlepszym dowodem jest twórczość Lucindy Berry. Już po tej powieści jestem przekonana, że będzie jedną z moich ulubionych zagranicznych pisarek.
"Ocalić syna" to historia, którą wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Opis sprawił, że wydawało mi...

więcej Pokaż mimo to