rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Oglądać serial! Więcej zachęcać nie będę; dość, że książka to kompletna strata czasu.

Oglądać serial! Więcej zachęcać nie będę; dość, że książka to kompletna strata czasu.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Nokturny" to dobra książka znakomitego pisarza. Utwór doświadczeniowy, nastrojowy, niepodporządkowany arbitralności puenty, w którym każda nuta obrasta znaczeniami - proza Kazuo Ishiguro, niczym nokturn, nie pozostawia śladu. Nie dlatego, że jest nieudana czy nieudolna, ale bezinteresowna; stąpa bezszelestnie, by nie zbudzić śpiącego czytelnika, i składa na jego czole cichy pocałunek. A gdy ten wstanie, stwierdzi, że nic się nie zmieniło, mimo że w pokoju pachnie jakoś inaczej.

"Nokturny" to dobra książka znakomitego pisarza. Utwór doświadczeniowy, nastrojowy, niepodporządkowany arbitralności puenty, w którym każda nuta obrasta znaczeniami - proza Kazuo Ishiguro, niczym nokturn, nie pozostawia śladu. Nie dlatego, że jest nieudana czy nieudolna, ale bezinteresowna; stąpa bezszelestnie, by nie zbudzić śpiącego czytelnika, i składa na jego czole...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Potrzebujemy więcej pisarzy pokroju Annie Proulx, ale czy potrzebujemy kolejnych "Kronik portowych"? Nie jestem pewien.

Potrzebujemy więcej pisarzy pokroju Annie Proulx, ale czy potrzebujemy kolejnych "Kronik portowych"? Nie jestem pewien.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Virginia Woolf była oczywiście utalentowaną pisarką – nic nowego – lecz nade wszystko uduchowioną obserwatorką, która sercem potrafiła uchwycić efemeryczność chwili. "Do latarni morskiej" zestarzało się fantastycznie; być może po części wynika to z tego, że twórczość Woolf przyszło nam poznawać w takich, a nie innych czasach, czasach, w których książki pisze się po to, żeby czytać je w drodze do pracy, do poduszki lub dla zabicia czasu. Nie dla rozrywki intelektualnej. Nie dla katartyczności lektury. Nie po to, żeby odkrywać prawdę, lecz aby okłamywać się – że przeczytawszy kolejny bestseller, staliśmy się w jakiś sposób lepsi, a wiersz Szymborskiej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przydał nam mądrości.

Virginia Woolf była oczywiście utalentowaną pisarką – nic nowego – lecz nade wszystko uduchowioną obserwatorką, która sercem potrafiła uchwycić efemeryczność chwili. "Do latarni morskiej" zestarzało się fantastycznie; być może po części wynika to z tego, że twórczość Woolf przyszło nam poznawać w takich, a nie innych czasach, czasach, w których książki pisze się po to, żeby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Życie jest za krótkie, żeby czytać złe książki. Dziękuję Pauli Hawkins za to, że ograniczyła się do 300 stron.

Życie jest za krótkie, żeby czytać złe książki. Dziękuję Pauli Hawkins za to, że ograniczyła się do 300 stron.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przerażająco celna satyra na właściwy Polakom chocholi zapał, czyli jak kac potrafi zdusić powstanie w zalążku.

Przerażająco celna satyra na właściwy Polakom chocholi zapał, czyli jak kac potrafi zdusić powstanie w zalążku.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Klęska mistrza?

Na przekór formule recenzji zacznę od końca: gdy ostatecznie zamknąłem "Rękę mistrza" (bo jestem pewien, że już do niej nie wrócę) pomyślałem: "Podróż skończona". Czy była to podróż wartościowa? Nie. Przyjemna? Miejscami. Straszna? Un poco.

Problem - lub wyzwanie - przy pisaniu tekstów traktujących o transcendentalnym aspekcie malarstwa polega na tym, że słowa muszą przekonać czytelnika o potędze... obrazu. Murakamiemu się udało. Kingowi już nie. Paranormalne wybiegi też spaliły tym razem na panewce.

Przyczyn owej klęski jest, niestety, wiele; niektóre z nich sięgają aż do konceptu książki i do samoistności przedstawionego w niej aktu tworzenia (pisarz jednak nie wie, co siedzi w głowie amerykańskiemu prymitywiście), która to samoistność, śmiem twierdzić, jest z kolei próbą zamaskowania braków w fundamentalnej wiedzy na temat malarstwa oraz doświadczeń z nim związanych. Nawet interludia pt. "Jak powstaje obraz?" po napomknięciu czegoś o podmalówce przyjmują formę fabularnej retrospekcji (skądinąd zbędnej). Jak więc w "Ręce mistrza" powstaje obraz? Machnięcie jedno, coś na ząb, machnięcie drugie - i mamy, proszę państwa, światowej klasy arcydzieło. Zalatuje dyletanctwem, ale akurat Kingowi jestem w stanie wybaczyć.

Inne przyczyny widać natomiast gołym okiem. Najbardziej ewidentną jest przekład, który w momentach takich jak ten zupełnie nie ma sensu:

- Masz latarkę?
- Jak nie, jak tak!

Odniosłem wrażenie, że dialogi trochę wycierpiały z ręki Juszkiewicza (nie wspominając o tym, że to, co nie zawieruszyło się w tłumaczeniu, na laury wcale nie zasługuje), a że jest ich ponad miarę, stosownej dawki cierpienia nie odmówiono również czytelnikowi.

W taki oto sposób dochodzimy do sedna sprawy: mówiąc wprost, "Ręka mistrza" jest po prostu za długa i na domiar złego swoją tuszą przykrywa to, co naprawdę ciekawe i fascynujące, czyli zawartą w szkielecie fabuły tajemnicę. King rozdrabnia się nad rekonwalescencją Edgara, sąsiedzkimi zażyłościami i życiem rodzinnym - tymczasem prawdziwej, niewymuszonej intymności jest w "Ręce mistrza" jak na lekarstwo.

Myślę, że wyrzuciłem z siebie wszystko, co leżało mi na sercu. Z przyjemnością zanurzę się teraz w wodach "Kronik portowych" Annie Proulx; mam nadzieję, że poniosą mnie z dala od Duma Key.

Klęska mistrza?

Na przekór formule recenzji zacznę od końca: gdy ostatecznie zamknąłem "Rękę mistrza" (bo jestem pewien, że już do niej nie wrócę) pomyślałem: "Podróż skończona". Czy była to podróż wartościowa? Nie. Przyjemna? Miejscami. Straszna? Un poco.

Problem - lub wyzwanie - przy pisaniu tekstów traktujących o transcendentalnym aspekcie malarstwa polega na tym, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie przepadam za sformalizowanymi opiniami. Zwykle staram się utrwalić wrażenia w jakiejkolwiek formie, byleby nie zdążyły sczerstwieć. Nie inaczej będzie w tym przypadku.

To nie tak, że "Przedwiośnia" nienawidzę, czy że uważam je za złą powieść. Przeciwnie - pierwsze strony, po traumatycznych "Syzyfowych pracach", nastawiły mnie do prozy Żeromskiego zadziwiająco pomyślnie. Część utworu rozgrywająca się w Baku to przejmująco realistyczny traktat o poszukiwaniu tożsamości narodowej, problemach rodzinnych, młodzieńczej buńczuczności i wyidealizowanej Polsce. Nie rażą nawet ekstensywne, rozlazłe opisy; Żeromski nieraz w jednym zdaniu zawiera więcej treści i obrazu niż na całej stronie, skromnie rekompensując tym samym stylistyczną kaźń, przez którą konsekwentnie prowadzi czytelnika.

Gdybym miał zwięźle opisać prozę Żeromskiego, powiedziałbym, że to wzorcowy przykład przerostu formy nad treścią. Z początku sądziłem, że w przypadku "Przedwiośnia" będzie inaczej. I oczywiście się pomyliłem.

Gdy akcja powieści przenosi się do Polski, wszystkie absorbujące wątki rozpływają się niczym kamfora. Baryka tanecznym krokiem rusza na podbój niewieścich serc... i to w zasadzie tyle, jeśli nie liczyć romansu od czapy, pragnienia poznania "życia od podstaw", niezliczonych literackich landszafcików i tym podobnych. Najciekawszym elementem tej układanki jest, o ironio, sam Baryka - z zewnątrz czarujący mężczyzna, a w środku wciąż bakiński hycel, którego nieobliczalne wybuchy budzą perwersyjną sympatię.

Nie dość, że część trzecia jest manifestem politycznym, to jeszcze czyta się ją najgorzej z całego tryptyku. Nadpłodność Żeromskiego staje się tutaj wprost nie do zniesienia: zamiast jednego słowa - trzy, tres, drei; zamiast sensownej akcji - stagnacja; zamiast porywających przemów - zlepek zdań oznajmujących. Do tego dochodzi bzdurne, niemalże śmieszne zakończenie, w którym Żeromski pokracznie wstępuje w ślady romantyków, łamiąc sobie przy tym nogi.

Wychodzi na to, że "Przedwiośnie" jest tak naprawdę trzema nieukończonymi powieściami w jednej, których potencjał rujnuje narracyjna niekonsekwencja, ślimacze tempo i nadobfity styl.

Nie przepadam za sformalizowanymi opiniami. Zwykle staram się utrwalić wrażenia w jakiejkolwiek formie, byleby nie zdążyły sczerstwieć. Nie inaczej będzie w tym przypadku.

To nie tak, że "Przedwiośnia" nienawidzę, czy że uważam je za złą powieść. Przeciwnie - pierwsze strony, po traumatycznych "Syzyfowych pracach", nastawiły mnie do prozy Żeromskiego zadziwiająco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z ręką na sercu przyznaję, że czytanie 'Misery' było dla mnie (i zapewne również dla tysięcy czytelników na całym świecie) drogą przez mękę.

'Misery' jest otwarta dla wszystkich, lecz skierowana do nielicznych. Można by powiedzieć, że poniekąd ezoteryczna. Ci, którzy znają Kinga lub mają za sobą lekturę "Pamiętnika rzemieślnika", wiedzą, że jego najlepsze dzieła dyktował mu rausz. I choć pokonał alkoholizm, przeżył śmiertelny wypadek drogowy i uratował małżeństwo, najgorszy nałóg pozostał - pisarstwo.

Alkoholizm, uzależnienie od nikotyny, narkomania. Odwyk, odwyk i jeszcze raz odwyk. Od pisarstwa nie sposób odwyknąć. Wiedzą o tym Paul Sheldon i Stephen King - sens ich życia ogranicza się do ciasnej klitki, wystarczająco dużej, by pomieścić rachitycznego royala, biurko i parę ryz papieru, gdzie dniom nadaje rytm stukot klawiszy. Lecz gdy maszyna milknie, za drzwiami budzi się Cerber - Annie Wilkes, gotowa wydrzeć autorowi duszę, by dostać w łapska swój upragniony maszynopis.

Cerbera nie da się oszukać ani od niego uciec. Nie można zniszczyć cząstki siebie, nie okaleczając zarazem psychiki. "Będziesz pisał", mówi. "Będziesz pisał, a jak nie, to najpierw utnę ci stopę, a potem kciuka, a potem sprawię, że zrujnujesz swoje życie. Sam tego chciałeś". W taki oto sposób nałóg rodzi nałóg. Sheldon w końcu podąża za przykładem Kinga i ucieka się do alkoholu, tylko po to, aby przekonać się, że jedynym sposobem, by zagłuszyć demona, jest - o ironio - zaspokojenie go.

Przeciętny czytelnik nie posunie się oczywiście do takiej interpretacji. Na jego szczęście "Misery" wypada nawet lepiej na płaszczyźnie dosłownej.

A ta jest już tematem na osobny tekst.

Z ręką na sercu przyznaję, że czytanie 'Misery' było dla mnie (i zapewne również dla tysięcy czytelników na całym świecie) drogą przez mękę.

'Misery' jest otwarta dla wszystkich, lecz skierowana do nielicznych. Można by powiedzieć, że poniekąd ezoteryczna. Ci, którzy znają Kinga lub mają za sobą lekturę "Pamiętnika rzemieślnika", wiedzą, że jego najlepsze dzieła dyktował...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedyne, co zapamiętałem z tej książki, to że była sztampowa do bólu.

Jedyne, co zapamiętałem z tej książki, to że była sztampowa do bólu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Serial dokonał tego, czego książka nie potrafiła.

"Ostrym przedmiotom" brakuje sznytu, precyzji, warsztatu. Czyta się je tak, jakby Flynn cięła się stronami własnej powieści - ślamazarnie i boleśnie, na dodatek przy zadziwiająco skromnym metrażu. Wind Gap to naturalny habitat poczciwych, niewychylających się mężczyzn i rozdokazywanych pannic. W tym mieście wszystkie bohaterki mówią piskliwym głosem, zdania zaczynają od "Och, [wstaw imię], ...", jakby wymagał tego miejscowy konwenans, żerują na nieswoich pieniądzach, stanowią obiekty pogardy lub westchnień. Przeszły przedwczesną inicjację seksualną, uczęszczały do szkoły, która na papierze brzmi jak siedlisko szeroko pojętej patologii, odznaczają się niskim ilorazem inteligencji i trzpiotowatym obejściem. Na tym mniej więcej kończą się możliwości Flynn. I tak oto Katie, Mimi, Tish oraz wszystkie inne bohaterki epizodyczne zlewają się w jeden odrażający archetyp.

Wydarzenia są w "Ostrych przedmiotach" opisane pobieżnie, pchane imperatywem narracyjnym. Curry każe Camille wyjechać z Chicago - Camille wyjeżdża z Chicago. Żadnych refleksji, pożegnań czy oznak emocjonalnego przywiązania. Curry kieruje Camille do Wind Gap - Camille wraca do Wind Gap. Droga okraszona jest paroma oderwanymi od siebie myślami, jakąś tam sygnalizacją stresu, ale ogólnie główna bohaterka dociera do rodzinnego miasteczka po paru stronach. Te wydarzenia nie mają wagi. Zupełnie.

Z jakiegoś powodu wizja reżyserska z Amy Adams za kierownicą wydaje się o wiele bardziej organiczna, ludzka, a przede wszystkim właściwie rozwinięta.

Serial dokonał tego, czego książka nie potrafiła.

"Ostrym przedmiotom" brakuje sznytu, precyzji, warsztatu. Czyta się je tak, jakby Flynn cięła się stronami własnej powieści - ślamazarnie i boleśnie, na dodatek przy zadziwiająco skromnym metrażu. Wind Gap to naturalny habitat poczciwych, niewychylających się mężczyzn i rozdokazywanych pannic. W tym mieście wszystkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tysiąc (w zaokrągleniu) stron za mną. To przekłada się na, pi razy oko, 160 razy tyle słów.

Sto sześćdziesiąt tysięcy słów o niczym, których złożenie zajęło Murakamiemu pięć lat.

W rzeczywistości "Śmierć Komandora" nie jest bowiem powieścią w powszechnym tego słowa rozumieniu. Oczywiście, zawiera wszystkie właściwe powieści elementy, to jest konflikt, świat, głównego bohatera z krwi i kości itp. Nie mamy tutaj do czynienia również z wizją abstrakcyjną. Nic z tych rzeczy. "Śmierć Komandora" jest czymś w rodzaju literackiego odpowiednika kina autorskiego: rozlanym na papierze strumieniem świadomości, nieucieleśnionych marzeń i pragnień. W takiej bazie Murakami macza pióro, a następnie tym piórem buduje przyjemną, wygodną otoczkę dla swoich rozważań - zaciszną dolinę Odawary, w niej przeżywającego okres artystycznej posuchy portrecistę (portrecista, pisarz, co za różnica?), który nie musi martwić się rachunkami ani wydatkami. Wygodne, tak jak mówiłem. I w sumie bardzo dobrze, bo gdzieś pod koniec pierwszego tomu siła przyciągania bohaterów spycha fabułę na drugi plan. Dlatego, gdy powieść kończy się w zasadzie bez żadnych wyjaśnień, wydaje się to całkiem naturalne. Życie toczy się dalej.

W końcu, jak mówią sami bohaterowie Murakamiego, krąg CHYBA się domknął.

Tysiąc (w zaokrągleniu) stron za mną. To przekłada się na, pi razy oko, 160 razy tyle słów.

Sto sześćdziesiąt tysięcy słów o niczym, których złożenie zajęło Murakamiemu pięć lat.

W rzeczywistości "Śmierć Komandora" nie jest bowiem powieścią w powszechnym tego słowa rozumieniu. Oczywiście, zawiera wszystkie właściwe powieści elementy, to jest konflikt, świat, głównego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nieuniknioną częścią każdej powieści, której głównym bohaterem jest artysta, są wątki autotematyczne i autobiograficzne. Jeśli książka odbiega od tego schematu, to jej autor powinien się zastanowić, gdzie w życiu popełnił błąd.

Im głębiej brnąłem w pierwszy tom "Śmierci Komandora", tym głębiej utwierdzałem się w przekonaniu, że rozpołowienie powieści nie wyszło jej na dobre, a raczej osiągnęło skutek dosłowny - poniekąd ją uśmierciło. Ekspozycja, jakkolwiek ciekawa by nie była, zaczyna w pewnym momencie nużyć swoją obszernością w stosunku do całości książki. Na całe szczęście zwiedzanie umysłu i życia głównego bohatera dostarcza sporo frajdy; głównie dlatego, że tak bardzo przypomina postać autora. Do namalowanego przez Murakamiego portretu zagubionego artysty mógłby się odnieść każdy, kogo z własnymi dziełami łączy cokolwiek więcej niż chęć zarobku.

Mamy tutaj do czynienia z paradoksalnie najlepszym i najgorszym elementem powieści - tom pierwszy "Śmierci Komandora" to obraz do tego stopnia idylliczny, że nie kłopota się budowaniem napięcia. Za doskonałe przełamanie nastroju służy natomiast zakończenie, za które należą się Murakamiemu głośne oklaski.

Nieuniknioną częścią każdej powieści, której głównym bohaterem jest artysta, są wątki autotematyczne i autobiograficzne. Jeśli książka odbiega od tego schematu, to jej autor powinien się zastanowić, gdzie w życiu popełnił błąd.

Im głębiej brnąłem w pierwszy tom "Śmierci Komandora", tym głębiej utwierdzałem się w przekonaniu, że rozpołowienie powieści nie wyszło jej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Istotę "Sklepów cynamonowych" można porównać do słońca - świeci zawsze, gorzej z widocznością.

Istotę "Sklepów cynamonowych" można porównać do słońca - świeci zawsze, gorzej z widocznością.

Pokaż mimo to


Na półkach:

"Imię róży" zamknąłem z niejaką ulgą (chyba jak każdą dobrą książkę, której ostatnią stronę przewraca się z poczuciem triumfu).

Mimo że powieść Eco zachowuje przez większość czasu atrakcyjne tempo, to tu i ówdzie zdarzają się nużące fragmenty (a są nimi głównie instrospektywy Adso), które z jednej strony okazują się w różnym stopniu istotne fabularnie, z drugiej zaś niepotrzebnie usiłują pogłębić wizerunek psychologiczny głównego bohatera.

To, czy dysputy na temat ubóstwa Chrystusa stanowią raczej gratkę czy zmorę, jest kwestią całkowicie indywidualną - ważne, że Eco potrafi budować na nich napięcie i że nie są one bezzasadne.

Zakończenie uznałem za satysfakcjonujące, chociaż wiem, że podzieliło ono czytelników. Bądź co bądź tajemnica osiąga logiczne, przyziemne rozwiązanie, przemycając przy okazji parę nauk i morałów. Nie sposób było przecież oczekiwać, że Eco jako końcową petardę zaserwuje nam prawdę na temat ubóstwa Jezusa.

"Imię róży" zamknąłem z niejaką ulgą (chyba jak każdą dobrą książkę, której ostatnią stronę przewraca się z poczuciem triumfu).

Mimo że powieść Eco zachowuje przez większość czasu atrakcyjne tempo, to tu i ówdzie zdarzają się nużące fragmenty (a są nimi głównie instrospektywy Adso), które z jednej strony okazują się w różnym stopniu istotne fabularnie, z drugiej zaś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozycja dla zagorzałych fanów Dicka - aby naprawdę ją pokochać, trzeba kochać też jej autora.

Pozycja dla zagorzałych fanów Dicka - aby naprawdę ją pokochać, trzeba kochać też jej autora.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Cudo, perełka, majsterszyk, tour de force - Bułhakow cementuje enigmę jako jeden z najważniejszych filarów sztuki. I to, niech go diabli porwą, w spektakularnym stylu.

Cudo, perełka, majsterszyk, tour de force - Bułhakow cementuje enigmę jako jeden z najważniejszych filarów sztuki. I to, niech go diabli porwą, w spektakularnym stylu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem oczarowany.

Nad 'W pierścieniu ognia' mógłbym się rozwodzić bez końca. Takich puent, jakie wychodzą spod pióra O'Connor, ze świecą szukać u innych autorów - kiedy trafiają, ślą czytelnika na kolana niczym przykładnego katolika. Z tego względu, jak i z wielu innych, tytułowe opowiadanie pozostaje dla mnie pisarską maestrią.

Jestem oczarowany.

Nad 'W pierścieniu ognia' mógłbym się rozwodzić bez końca. Takich puent, jakie wychodzą spod pióra O'Connor, ze świecą szukać u innych autorów - kiedy trafiają, ślą czytelnika na kolana niczym przykładnego katolika. Z tego względu, jak i z wielu innych, tytułowe opowiadanie pozostaje dla mnie pisarską maestrią.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niestety, czuję się zmuszony stanąć tutaj po stronie mniejszości. Zachodzę w głowę, jakim cudem ta legendarna książka w ogóle trafiła do druku; czytając pretensjonalne uniesienia i odmrażane wynurzenia Bradbury'ego szybko doszedłem do wniosku, że gdybym wydobył swoją skrobaninę z czeluści szuflady i podrzucił ją na wycieraczkę Ballantine Books, spotkałoby mnie takie samo szczęście.

Z początku zastanawiałem się, czemuż to wybór padł akurat na tak filigranowy format. Przełomowa koncepcja na 150 stron? Coś tu nie gra. A potem, kiedy już "451 stopni..." skończyłem, odłożyłem na siedzenie i wytężyłem mózgownicę, uświadomiłem sobie, że tylko na tyle autora było stać - cokolwiek dłuższego wykraczałoby po prostu poza jego możliwości.

Niestety, czuję się zmuszony stanąć tutaj po stronie mniejszości. Zachodzę w głowę, jakim cudem ta legendarna książka w ogóle trafiła do druku; czytając pretensjonalne uniesienia i odmrażane wynurzenia Bradbury'ego szybko doszedłem do wniosku, że gdybym wydobył swoją skrobaninę z czeluści szuflady i podrzucił ją na wycieraczkę Ballantine Books, spotkałoby mnie takie samo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uprawianie konwenansu jeszcze nigdy nie brzmiało tak dobrze.

Uprawianie konwenansu jeszcze nigdy nie brzmiało tak dobrze.

Pokaż mimo to