Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Brudne sprawki wujaszka Hana” Aleksandry Bednarskiej to książka na którą czekałam, po czym długo nie mogłam się do niej zabrać, a gdy już zaczęłam, nie mogłam się oderwać. Przeczytałam całość w dwa dni (co przy dwóch pracach i pisaniu zaległych artykułów naprawdę nie jest takie proste), po czym znów długo nie mogłam zabrać się do napisania paru słów.

Kilka z zawartych tu opowiadań czytałam już wcześniej (niektóre nawet noszą ślady moich drobnych i mniej drobnych sugestii), myślałam więc, że nic mnie nie zaskoczy. Znam styl pisania autorki, znam klimat jej opowiadań, znam to uniwersum. Ale gdy siadłam do pierwszego tekstu – „Leć i o drogę nie pytaj”, wsiąkłam zupełnie w rewelacyjnie oddany klimat Hongkongu. Odnalazłam tu atmosferę filmów Fruit Chana (Fruita?) pomieszaną ze świetnie opisaną koncepcją chińskiego piekła (jeśli ktoś z was grał w „Atlantis 2”, to poczujecie się jak w domu). Kolejne opowiadania zabierają nas do innych części Azji: do Singapuru, Malezji, Indonezji, na Tajwan. Wszystkie te miejsca są nie tylko solidnie i sumiennie odmalowane, ale i pełne lokalnych zapachów, smaków, nawet w dialogach pojawiają się miejscowe maniery wypowiedzi. Dzięki temu miejsce akcji jest tu nie tylko egzotycznym entoureage’m, ale i kolejnym, pełnoprawnym bohaterem. Opowiadania różnią się nie tylko umiejscowieniem fabuły, ale i klimatem oraz gatunkiem. Mamy tu teksty podchodzące bardziej po horror („Raz-dwa, raz-dwa”, „Tamten raz w Kentingu”), zmysłowy erotyk z dreszczykiem („Zjedz mnie i wypij”), subtelną i liryczną wręcz przypowieść („Dwie legendy o głodnej ziemi”). Każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie, chociaż zapewne nie wszystkie przypadną do gustu tak samo.

Co najważniejsze, „Brudne sprawki wujaszka Hana” to jest właśnie to, czego na polskim rynku dziś brakuje. Książka, która – jak ogry! – ma warstwy. Na poziomie czysto rozrywkowym mamy sprawnie skonstruowaną fabułę i wiarygodnych bohaterów, co zapewni nam kilka godzin zwykłej, czytelniczej przyjemności. Na poziomie merytorycznym – mnóstwo nawiązań do kultury, historii, religii, przesądów, legend miejskich, które z kolei mogą stanowić dla nas furtkę do nowej, ciekawej wiedzy. Masakra w Batang Kali, chińskie piekło, las noży, rozmaite demony i duchy. Może od tego zacznie się wasza przygoda z Azją? No i psychologia bohaterów. Własna recenzja daje prawo do odjechania w dygresje i ponarzekania, więc z tej opcji skorzystam. Mam wrażenie, że obecnie w literaturze, zwłaszcza polskiej, rozjechały się dwie sfery: fabuła i psychologia. Mamy dziesiątki kryminałów z wartką akcją, ale mało pogłębionymi, stereotypowymi bohaterami i kolejne dziesiątki książek, które opierają się tylko i wyłącznie na pisaniu emocjami, o problemach i traumach autora-narratora. Tutaj następuje ponowna fuzja tych sfer. Bohaterowie mają swoje uczucia, przemyślenia, motywy, dzięki temu łatwiej się z nimi utożsamić, polubić ich lub znienawidzić. Niosąc na plecach własny bagaż doświadczeń, muszą zmierzyć się z siłami, które nie zawsze rozumieją. Gdzieś w tle zawsze przemyka tajemniczy Wujaszek Han i jego niepokojący mrożonkowy biznes. Kim jest? Nie wiemy. A czy musimy wiedzieć?

Czuję wręcz lekki żal, że solidny research autorki niekoniecznie zostanie doceniony. Ja również skończyłam sinologię, dodatkowo jeszcze japonistykę, żywo interesuję się Azją, piszę na jej temat do prasy i ciągle pogłębiam swoją wiedzę, a mimo to nie udaje mi się wyłapać wszystkich nawiązań. Możliwe więc, że czytelnik spoza „azjatyckiej bańki” pewne rozwiązania uzna za dziwne, nielogiczne, albo po prostu nie zwróci na nie uwagi. Miejmy jednak nadzieję, że będzie się dobrze bawił przy warstwie fabularnej.
Podsumowując: czytajcie „Brudne sprawki wujaszka Hana”. Bardzo dobra, inteligentna rozrywka to coś, czego w dzisiejszych czasach dramatycznie nam brakuje.

„Brudne sprawki wujaszka Hana” Aleksandry Bednarskiej to książka na którą czekałam, po czym długo nie mogłam się do niej zabrać, a gdy już zaczęłam, nie mogłam się oderwać. Przeczytałam całość w dwa dni (co przy dwóch pracach i pisaniu zaległych artykułów naprawdę nie jest takie proste), po czym znów długo nie mogłam zabrać się do napisania paru słów.

Kilka z zawartych tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat ciekawy i tragiczny, książka – chaotyczna. Tanya Talaga w książce „Siedem opadłych piór. Rasizm, śmierć i brutalne prawdy o Kanadzie” porusza temat śmierci siedmiorga nastolatków rdzennego pochodzenia, patologii w kanadyjskim społeczeństwie i wad systemu. Mimo tak ciekawego tematu historie kolejnych bohaterów zamiast poruszać, nudziły i irytowały.

Słuchałam jej w wersji audio, a moja uwaga co chwilę odpływała – myślałam, że jest to kwestia problemu ze skupieniem, ten jednak nie występował absolutnie przy słuchanych wcześniej „Łowcach skór” Patory. Talaga bombarduje informacjami i nazwiskami, po jakimś czasie trudno już zapamiętać, kto, co i kiedy. Podaje mnóstwo informacji, które nie mają znaczenia – np. zmarła w wyniku zatrucia alkoholowego dziewczyna „miała siniak nad biodrem i zadrapania na kolanach”. Co z tego wynika? Nic. Można by spodziewać się, że przytaczanie wyników sekcji czemuś służy – np. sugeruje, że śmierć nie była wynikiem tego, co zostało wpisane w aktach. Jednak temat po prostu się urywa. Autorka pisze o wysokiej tendencji samobójczej wśród dzieci rdzennego pochodzenia (ten temat też jest tylko muśnięty), ale również pozostawia trop, że utonięcia nastolatków nie są wynikiem wypadku. Nie podaje przy tym żadnych argumentów poza tym że np. chłopak dobrze pływał. Cóż, obawiam się, że niejeden dobry pływak utonął tylko pod wpływem alkoholu, bez udziału osób trzecich…

Autorka chciała wskazać patologie systemu, które niewątpliwie istnieją, jednak niektóre z przytoczonych historii opowiedziane są w taki sposób, że wręcz zaczynamy wątpić, co tu stanowi problem. Mówię przede wszystkim o wspomnianej już historii dziewczyny, która zmarła w wyniku zatrucia alkoholowego. Nie ma słowa na temat rodziny – kuzyn, który wstał w nocy i trącił nastolatkę butem, żeby sprawdzić, czy żyje, jest w porządku, natomiast opiekunowie, którzy przy ją przyprowadzili są oskarżeni o zabójstwo, bo nie zawieźli jej do szpitala. Może należałoby się raczej zastanowić nad sednem problemu – dlaczego nastolatki rdzennego pochodzenia piją? Dlaczego nikt się tym nie interesuje? Co rodziny, szkoły, władze robią, żeby ten problem rozwiązać?

Kolejna kwestia to tłumaczenie. Wielokrotnie wspominani są „doradcy”. Zapewne chodzi o „counsellors”, czyli de facto psychologów – bo jakich doradców mogą mieć nastolatki? W innej scenie, gdy kończy się alkohol, nastolatki zmierzają do ICBO. Zapewne chodziło o LCBO (Liquor Control Board of Ontario), więc czemu nie po prostu monopolowy? Podobnie z „jednostką K-9”, czyli po prostu psami tropiącymi (od „canine”). Nie są to kwestie trudne do zweryfikowania, więc tym bardziej dziwi, że nikt z redakcji ich nie sprawdził.

Być może książka była bardzo obszerna i przed wydaniem została skrócona, stąd luki w jednych tematach, a nadmiar niepotrzebnych informacji w innych. Być może autorka porwała się na rzecz niemożliwą, starając się w tej historii zawrzeć wszystko. Szkoda, że tak istotny temat został opisany w bardzo niesatysfakcjonujący sposób.

Temat ciekawy i tragiczny, książka – chaotyczna. Tanya Talaga w książce „Siedem opadłych piór. Rasizm, śmierć i brutalne prawdy o Kanadzie” porusza temat śmierci siedmiorga nastolatków rdzennego pochodzenia, patologii w kanadyjskim społeczeństwie i wad systemu. Mimo tak ciekawego tematu historie kolejnych bohaterów zamiast poruszać, nudziły i irytowały.

Słuchałam jej w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno mi ocenić tę książkę. Na początku byłam zachwycona stylem pisania. I do końca lektury miałam wiele momentów, gdy przystawalam nas jakimś fragmentem. Problem w tym, że nie bardzo wiadomo, po co to wszystko. Dlaczego? Czemu służą wątki męczenia zwierząt i dziwnych zachowań, wyglądających jak molestowanie? Rozumiałabym, gdyby bohaterowie byli młodsi - dzieci w końcu bywają bezsensownie okrutne, zdarza się też, że wykazują zachowania seksualne. Ale tutaj mamy do czynienia z 12-latką oraz jej (niewiele) młodszą siostrą i starszym bratem (chyba nie pada wiek, ale obstawiam ok.16). Klimat powieści, atmosfera tworzona przez Rijneveld i niektóre obserwacje na temat świata są naprawdę fascynujące, ale z czasem książka zaczyna się po prostu nudzi

Trudno mi ocenić tę książkę. Na początku byłam zachwycona stylem pisania. I do końca lektury miałam wiele momentów, gdy przystawalam nas jakimś fragmentem. Problem w tym, że nie bardzo wiadomo, po co to wszystko. Dlaczego? Czemu służą wątki męczenia zwierząt i dziwnych zachowań, wyglądających jak molestowanie? Rozumiałabym, gdyby bohaterowie byli młodsi - dzieci w końcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam prawie 34 lata i też nie wiem, kim zostanę, jak dorosnę.

Pamiętam, jak kiedyś w podstawówce czy wczesnym gimnazjum zastanawiałyśmy się z przyjaciółką, jak żyć. Gazety dla nastolatków mówiły: wystarczy być sobą. To znaczy kim?

Bohaterka książki dostaje gratis pół roku życia. Nie musi uczestniczyć w zajęciach, pisać prac, kurs na studiach ma zaliczony. Na konto wpływa stypendium, akademik też już opłacony. Żyć, nie umierać. Czym więc się zająć? Te pół roku spędzi w Korei, w miejscu, które nie jest dla niej ani zupełnie obce (bo już mieszka tu od jakiegoś czasu), ani swojskie (bo jednak jest białą Europejką na stypendium). Otaczają ją przyjaźni ludzie, ma ulubione miejsca i swoje rytuały. Ale to nadal nie dom, nie miejsce na budowanie fundamentów stabilizacji. O najbliższej przyjaciółce tez mówi: moja przyjaciółka na ten rok. Bohaterka postanawia odnaleźć prawdziwą siebie, dowiedzieć się, co naprawdę sprawia jej przyjemność, odkryć swoje prawdziwe marzenia. Problem w tym, że jest pazerna na wszystko: wiedzę, przeżycia, świat, po prostu. Najpierw próbuje schudnąć i zdrowo się odżywiać, później decyduje się być gwiazdą popu, hippiską, następnie wyruszyć na Alaskę i żywic się korzonkami. Zabawne? Jak powiedział Gogol: „Z samych siebie się śmiejecie”.

Jesteśmy pokoleniem, które w pewnym momencie swojego życia dostało dostęp do wszystkiego. Nie wychowaliśmy się zanurzeni w internet i nowe technologie, jak Gen Z (czy jest to dobre, to zupełnie inne pytanie), ale nagle okazało się, że te wszystkie książki, których kiedyś szukaliśmy po antykwariatach i był jeden egzemplarz w takim podejrzanym internetowym, co nawet nie wiadomo, czy istnieje, możemy sobie kupić jednym kliknięciem na Amazonie i za parę sekund mieć na Kindle’u. Możemy nauczyć się tych wszystkich języków, które kiedyś były dla nas magicznie egzotyczne i odległe. W kieszeni nosimy urządzenie, które w każdym momencie pozwala nam wykorzystać czas produktywnie. Generalnie możemy wszystko – i to jest największy problem.

Bo to wszystko musi być teraz, już. W końcu to nie dawne czasy, gdy dziecko wychodziło na dwór na cały dzień i rodzice nie mieli z nim kontaktu, ktoś z rodziny jechać w daleką podróż, a co się z nim działo dowiadywaliśmy się, gdy wracał. Dzisiaj wpadamy w panikę, jeśli ktoś nie odpisze na wiadomość przez godzinę. Życie jest krótkie, chwytaj dzień, nie można tracić czasu, a każdy na Tinderze „prowadzi aktywny tryb życia i jak lubisz leżeć na kanapie, to raczej się nie dogadamy”.

„Mam zapierdol”, mówi bohaterka powieści. Zapierdol z książkami, filmami, artykułami, filmikami z YouTube. Świat daje nam tysiące możliwości, wiec nic dziwnego, że wszystkie próbujemy złapać. Tylko że to po prostu nie jest możliwe. Posiadanie wyboru to rzecz wspaniała, ale i prowadząca do frustracji. Czy aby na pewno to? W ogóle, co tak długo, czemu jeszcze nie działa? Więc może jednak coś innego? Kiedy w końcu nadejdzie moment stabilizacji, małżeństwo, dzieci, praca, dom, ten stan docelowy, w którym będziemy sobie żyć aż do starości?

Z moich rozważań wyłania się być może obraz „Pół roku na Saturnie” jako powieści poważnej, głębokiej i trudnej. I tak jest, zaiste – ale na tym głębszym poziomie, pod warstwą napisanej żywym językiem historii pełnej zabawnych, żywych dialogów i dziesiątek ciekawostek. Założę się, że podczas lektury będziecie robić przerwy na googlowanie, zupełnie jak bohaterka. Przyznaję uczciwie: Małgorzata Sidz jest współautorką tego bloga, a przyjaźnimy się od lat 13 – dokładnie tyle, ile trwa pół cyklu Saturna! Być może dlatego czuję tę książkę tak mocno, a może po prostu jest to ogólne doświadczenie pokoleniowe – bo tę książkę trzeba czuć. Nie ma co czekać na zwroty akcji i deus ex machina, przecież z góry wiemy, jak skończą się poszukiwania bohaterki. To droga jest ważna, a nie cel. Czasem droga nie prowadzi donikąd, ale i tak musimy ją przejść, żeby czegoś się o sobie dowiedzieć. Myślę jednak, że osoby, które nie utożsamiają się z bohaterką, również znajdą tu coś dla siebie. Na pewno polecę ją moim znajomym i rodzinie, którzy wiecznie zadają mi pytania: „Ale czy ty nie możesz odpocząć? Musisz ciągle cos robić?”.

Po utrzymanych w lirycznym, nieco melancholijnym stylu „Kocich Chrzcinach” autorka rozwija skrzydła – widać, że to właśnie „Saturn” jest powieścią płynącą z serca, osobistą, intymną, ale przy tym uniwersalną. I sądzę, że to dopiero początek. To nie jest książka o Korei, chociaż poznacie w niej wiele koreańskich zwyczajów, smaczków i smaków – jest karaoke, chamisul i bibimpap. Ale jest też „South Park”, Wim Hof, Alex Honnold i dźwięki kosmosu z YouTube. Jest wszystko, bo wszystko tylko czeka, aż się nim zajmiemy w przerwach między pracą, jedzeniem, snem i zakupami. Dla mnie jest to bowiem manifest pokolenia, które w pewnej chwili z normalnego życia normalnych ludzi wrzucone zostało w świat, gdzie dostaje więcej, niż jest w stanie przeżyć.

https://lakrice.blogspot.com/2021/10/po-roku-na-saturnie-mozliwosc-jako.html

Mam prawie 34 lata i też nie wiem, kim zostanę, jak dorosnę.

Pamiętam, jak kiedyś w podstawówce czy wczesnym gimnazjum zastanawiałyśmy się z przyjaciółką, jak żyć. Gazety dla nastolatków mówiły: wystarczy być sobą. To znaczy kim?

Bohaterka książki dostaje gratis pół roku życia. Nie musi uczestniczyć w zajęciach, pisać prac, kurs na studiach ma zaliczony. Na konto wpływa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził.
Spodziewałam się sensacyjnych historii o tym, jak to Polacy na wakacjach są okropni, głośni, piją i niczym się nie interesują, a jest zdecydowanie gorzej.

Przede wszystkim, to nie jest gotowa, napisana i zredagowana książka, ale surowy materiał. Fragmentów napisanych przez autorkę jest może 10 stron (nawet ta liczba wydaje mi się na wyrost). Pozostałe to wypowiedzi pilotów, rezydentów i przewodników, rozmowy z nimi i fragmenty blogów. Kiedy Dżbik-Kluge powołuje się na jakieś dane albo czyjąś wypowiedź, po prostu wkleja do tekstu cały fragment ze strony internetowej albo artykułu. W ten sposób otrzymujemy książkę, która jest tak naprawdę zbiorem nieobrobionych cytatów na temat...

No właśnie, czego? Czy to książka o Polakach za granicą? O pracownikach przemysłu turystycznego? A może ogólnie o turystyce? Na początku dostajemy rozdział o tym, że w pandemii sektor turystyczny ma ciężko, okraszony cytatami ekspertów w rodzaju "trudno powiedzieć, co będzie dalej". Potem przechodzimy do zabawnych i kuriozalnych historyjek o tym, jak źle Polacy się zachowują za granicą. W kolejnych rozdziałach znajdziemy trochę więcej na temat pracy pilota czy rezydenta, ale też rozdział o zagranicznych turystach w Polsce czy rozmowę z Tomkiem Michniewiczem o wyprawach do dżungli.

Wyobrażam sobie, że książka na podobny temat mogłaby być naprawdę ciekawa, ale przede wszystkim trzeba by było ją po prostu napisać. Nie wpakować wszystkie możliwe wypowiedzi i podzielić mniej więcej na rozdziały, ale zdecydować się na jeden temat i sprawdzić podstawy: ilu Polaków w ogóle wyjeżdża na wakacje? Jaki procent korzysta z wyjazdów zorganizowanych? W jakim wieku są ci ludzie, gdzie mieszkają, jakie mają wykształcenie, jak ich styl życia i dochody przekładają się na sposób spędzania wakacji?

Irytuje też mentorski ton, z jakim wypowiadają się rozmówcy i rozmówczynie. "Polacy są tacy a tacy, Polacy tak robią". Co jest dziwne w tym, że ktoś, kto decyduje się na all inclusive w hotelu nie ma ochoty zwiedzać? Recenzję piszę z leżaka nad basenem na Ibizie - bo teraz mam zamiar się zrelaksować. Gdybym chciała zwiedzać, pojechałabym jak dwa lata temu, sama z plecakiem na Mauritius albo pociągiem do Odessy i Kiszyniowa. To jak dziwienie się, że na imprezie w klubie ludzie nie rozmawiają o książkach.

Wypowiedzi powtarzają się, większość niewiele wnosi. Autorka wprowadza "rozmowę" z jedną z bohaterek, która składa się z dwóch pytań i opowiada historię, jak jakiś turysta pomylił walizkę. Pomijając kwestię, czy to naprawdę tak fascynująca opowieść, że musiała się tu znaleźć - czy naprawdę nie dało się na podstawie rozmowy z pilotką opisać ją w jakiś ciekawy sposób, zamiast bez sensu ciąć wywiady na "rozmowy" i cytaty?
Mamy też wypowiedzi psychologa (z tego co rozumiem, związanego z branżą), który szafuje wnioskami w rodzaju "jeśli będziesz się spodziewać, że na urlopie będzie idealnie, to się rozczarujesz".

Żeby napisać ciekawą książkę, trzeba przede wszystkim napisać książkę. Wklejanie fragmentów artykułów z prasy z 2014 roku zdecydowanie do tego się nie zalicza.

Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził.
Spodziewałam się sensacyjnych historii o tym, jak to Polacy na wakacjach są okropni, głośni, piją i niczym się nie interesują, a jest zdecydowanie gorzej.

Przede wszystkim, to nie jest gotowa, napisana i zredagowana książka, ale surowy materiał. Fragmentów napisanych przez autorkę jest może 10 stron (nawet ta liczba wydaje mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do recenzji tej książki zabieram się ze sporym opóźnieniem, bodajże miesiąc po jej przeczytaniu. Przez cały ten czas leżała na biurku jak wyrzut sumienia, a mi ciężko było zabrać się do pisania. Nie dlatego, że jest to zła książka, ale i nie dlatego, że jest bardzo dobra.

Marek Kęskrawiec podejmuje się analizy fenomenu ugandyjskiego charyzmatyka Johna Baptista Bashobory, który w 2013 roku zgromadził na Stadionie Narodowym 60 tysięcy osób. Autor opisuje życie i początki kariery duchownego, uczestniczy w rekolekcjach, rozmawia z uczestnikami, a także konsultuje się z przedstawicielami kościoła i zastanawia się nad uzdrowieniami.

Kwestia uzdrowień – a nawet i wskrzeszeń, które są przypisywane Bashoborze – to temat gorący, kontrowersyjny i budzący dyskusje. Czy osoby, którym cudownie zanikł nowotwór to podstawieni statyści, czy naprawdę z nieznanego nauce powodu miała miejsce remisja? Czy leczy moc duchownego, czy po prostu głęboka wiara chorego? Wreszcie: czy tacy ludzie jak Bashobora robią więcej dobrego, sprawiając, że śmiertelnie chorzy zyskują nadzieję, czy może po prostu karmią się naiwnością i pieniędzmi zdesperowanych w ciężkiej sytuacji?

Jest to z pewnością kwestia skomplikowana. Ja osobiście, po zapoznaniu się z historią życia Bashobory, absolutnie mu wierzę. Wierzę w szczerość jego intencji, w jego wiarę i chęć pomocy. Sama opowieść o ugandyjskim dzieciństwie duchownego i o afrykańskiej religijności jest fascynująca. Nie znaczy to jednak, że wierzę w uzdrawiającą moc. Autor konsultuje się także z polskimi zakonnikami i teologami, którzy także wypowiadają się na temat uzdrowień ze sporą rezerwą.

Sam temat, a właściwie tematy – bo kwestia uzdrowień wykracza daleko poza zjawisko jednego tylko Bashobory – są bardzo ciekawe, mam jednak wrażenie, że zostały poruszone w sposób dość pobieżny i chaotyczny. Autor porusza szereg obszernych, ważnych kwestii: sama postać Johna Bashobory, uzdrowienia, ruch charyzmatyczny i jego popularność w Polsce, problemy polskiego kościoła, polska religijność. Ta książka z pewnością nie jest jedynie portretem ugandyjskiego charyzmatyka, dlatego też pozostawia spory niedosyt. Przeczytać jednak zdecydowanie warto.

Do recenzji tej książki zabieram się ze sporym opóźnieniem, bodajże miesiąc po jej przeczytaniu. Przez cały ten czas leżała na biurku jak wyrzut sumienia, a mi ciężko było zabrać się do pisania. Nie dlatego, że jest to zła książka, ale i nie dlatego, że jest bardzo dobra.

Marek Kęskrawiec podejmuje się analizy fenomenu ugandyjskiego charyzmatyka Johna Baptista Bashobory,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stało się. Przeczytałam książkę, która jest lekka i optymistyczna, co więcej, całkiem dobrze się bawiłam. Bo wbrew trudnemu tematowi „Mój tata panda” to właśnie ten rodzaj powieści, który daje nam błogie uczucie, że wszystko się ułoży. Niebezpieczny gangster wcale nie jest taki niebezpieczny, wrednego dzieciaka znęcającego się nad słabszymi można łatwo spacyfikować, a zatarg z niebezpiecznym człowiekiem rozwiązuje zwykły przypadek. Mało prawdopodobne? Oczywiście, ale tego właśnie od czasu do czasu potrzebujemy. Przytulić się do pandy i uwierzyć, że będzie dobrze.


Życie Danny’ego staje na głowie. Jego żona ginie w wypadku, jedenastoletni syn, który również w nim uczestniczył, od tragicznego dnia nie wypowiedział ani słowa, a na domiar złego właściciel mieszkania chce ich wyrzucić na bruk. Jakby tego było mało, Danny traci pracę. W przypływie desperacji kupuje kostium pandy i postanawia zostać gwiazdą okolicznego parku. Problem w tym, że nie ma żadnych umiejętności, które przyciągnęłyby publiczność. Ale od czego są ci wszyscy barwni i niezwykli ludzie, których los stawia na jego drodze?


W biogramie autora czytamy, że „Mojego tatę pandę” napisał po ukończeniu kursu kreatywnego pisania. To bardzo widać w powieści. Fabuła jest skonstruowana według najlepszych założeń pisarskiej sztuki, smutne i melancholijne momenty są równoważone przez ciepły humor i odwrotnie - kiedy zrobi się zbyt wesoło, autor przypomina, że zabawa zabawą, ale problemy same się nie rozwiążą. Są mordercze treningi na drodze do sukcesu niczym w “Rocky’m”, jest iście hollywoodzki finał. Z początku denerwował mnie ten brak realizmu - zbiegi okoliczności, zwroty akcji, ekscentryczne postacie i cięte riposty, później jednak zaczęłam cieszyć się tą powieścią w takiej formie, jakiej jest - jako optymistyczną opowieścią o tym, że wszystko dobrze się skończy.

Stało się. Przeczytałam książkę, która jest lekka i optymistyczna, co więcej, całkiem dobrze się bawiłam. Bo wbrew trudnemu tematowi „Mój tata panda” to właśnie ten rodzaj powieści, który daje nam błogie uczucie, że wszystko się ułoży. Niebezpieczny gangster wcale nie jest taki niebezpieczny, wrednego dzieciaka znęcającego się nad słabszymi można łatwo spacyfikować, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy można przeczytać 500 stron kryminału w mniej niż dwa dni? Można, jeszcze jak!

Chociaż powieść wciąga od pierwszych stron, akcja z początku toczy się wolno, wręcz leniwie. Krzysiek bawi się w detektywa, a wieczorami omawia swoje znaleziska wraz z Jakubem i miejscowym policjantem pzy nieodłącznej butelce nalewki. W momencie, gdy posiadówy bohaterów zaczynają już nas powoli nużyć, tempo przyspiesza i nie opadnie do ostatnich stron. W przeciwieństwie do wielu współczesnych autorów, którzy od początku serwują nam wartką akcję i ścielące się gęstym dywanem trupy, Michał Śmielak wciąga nas w intrygę stopniowo. A kiedy już czytelnik umości się wygodnie w salonie Jakuba, zaczyna zrzucać bomby. Autor unika również powszechnych dziś, acz irytujących, zabiegów w stylu „główny bohater coś wie, ale nam nie powie”. Czytelnik wie zwykle więcej od bohatera, ale niekoniecznie pomoże mu to w rozwiązaniu zagadki.

Również kreacja bohatera to powiew świeżości w polskim kryminale. Jestem już zmęczona genialnymi śledczymi, którzy wciągają złoczyńcę w swoją misternie uplecioną pułapkę, a na codzień są nieprzyjemnymi bucami. Przez większość czasu zamiast zastanawiać się nad zagadką, dziwię się, czemu ktokolwiek w ogóle ich lubi. Krzysiek to po prostu młody chłopak, który lubi popisać się przed innymi wiedzą, zaimponować ostrością osądu i bystrością umysłu – zwłaszcza w obliczu atrakcyjnych kobiet. A co jest bardziej męskiego niż pogoń za mordercą?

Kolejna zaleta powieści to nawiązania historyczne. W mojej głowie wciąż funkcjonuje obraz Polski jako słynnego „kraju bez stosów”. Jak się okazuje – nie o końca. Mieliśmy nawet najnowsze zdobycze techniki – piec na czarownice!

Zakończenie wyraźnie zapowiada kolejną część - na którą będę czekać z niecierpliwością – trudno więc ocenić niektóre wątki i motywacje bohaterów. Póki co, jakkolwiek nieadekwatnie by to nie brzmiało, Inkwiytor przypomina mi trochę Screenslavera z filmu „Iniemamocni 2”. Działa zbyt brutalnie, może nie powinien posuwać się aż tak daleko, ale w sumie... Ma trochę racji, prawda?

Całość recenzji: https://lakrice.blogspot.com/2021/03/znachor-polowanie-na-czarownice.html?fbclid=IwAR1awB6gBcXwdGBFksjbj9sRU0nwE0AW6xuKcDtAB7aL56lgvIXsHI6BAiA

Czy można przeczytać 500 stron kryminału w mniej niż dwa dni? Można, jeszcze jak!

Chociaż powieść wciąga od pierwszych stron, akcja z początku toczy się wolno, wręcz leniwie. Krzysiek bawi się w detektywa, a wieczorami omawia swoje znaleziska wraz z Jakubem i miejscowym policjantem pzy nieodłącznej butelce nalewki. W momencie, gdy posiadówy bohaterów zaczynają już nas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym chciała być złośliwa, a przecież trochę chcę, powiedziałabym, że człowiek wyjedzie z Polski, ale Polska z człowieka nie. Ale od początku.
W 2019 roku, kiedy jeszcze można było podróżować, co tez skwapliwie czyniłam, przeczytałam książkę Roberta Macfarlane'a „Szlaki”. Pisząc to zdanie zdałam sobie sprawę, że wtedy podróżowałam też po Lanzarote, ale to jednak mniej wpłynęło na odbiór „Fuerte” Kaspra Bajona.
Macfarlane, opisując swoje wędrówki po Szkocji, Palestynie, Anglii i Hiszpanii, opowiada o pięknie świata. Nie tym sztucznym, hollywoodzkim, gdzie piękno to ładne kolory, ogólna wesołość i życie. On widzi piękno w szczątkach ptaka na swojej ścieżce i kamieniu ubrudzonym resztkami odchodów.
Czytałam wywiad z Bajonem, w którym autor dowodził, że nazywanie Wysp Kanaryjskich rajem jest przemocowe, biorąc pod uwagę, ile wycierpieli ich mieszkańcy. Zdziwiło mnie jednak, że mimo iż sam zdecydował się zamieszkać na Fuerteventurze, nie widzi w niej nic pięknego. Nie ładnego, nie wesołego, nie miłego – pięknego. Obraz wyspy, jaki wyłania się z książki to śmierć, rozpad, bieda. Jałowa ziemia, głód. Nie neguję, że taka była w dużej mierze historia tego miejsca, ale wtedy przypominam sobie Macfarlane'a, jego czułość i zachwyt rzeczami smutnymi i ostatecznymi. Trochę tak, jakby Bajon Fuerteventury nie kochał, a wierzę, że kochać musi.
Być może nie zrozumiałam zamysłu autora. Być może jego narracja jest dla mnie po prostu za trudna. Nie spodziewałam się, że ta książka będzie kompendium na temat Wysp Kanaryjskich, reportażem czy zapisem historii (chociaż tej jest tu dość dużo). Wiedziałam, że porywam się na esej i czytałam go z zaciekawieniem, jednak trudno powiedzieć, czego się z tej książki dowiedziałam. Utkwiła mi w pamięci historia o wyspie-widmo, która pojawia się czasem na horyzoncie, o ludziach z uciętymi językami, którzy mieli wymyślić używany na Gomerze system gwizdów, wreszcie o osnutej ponurą sławą rezydencji w Jandia. Większość faktów historycznych jest rozrzucona po całej książce, więc przynajmniej mi trudno było je zapamiętać.

Czy można opisać rozkwitające owocowe drzewa w opuszczonej łemkowskiej wiosce w Beskidzie Niskim w taki sposób, by czytelnik poczuł, że obcuje zarazem z pięknem, jak i tragedią? Myślę, że się da.

https://lakrice.blogspot.com/2021/01/czy-piekno-i-smutek-moga-wspoistniec.html

Gdybym chciała być złośliwa, a przecież trochę chcę, powiedziałabym, że człowiek wyjedzie z Polski, ale Polska z człowieka nie. Ale od początku.
W 2019 roku, kiedy jeszcze można było podróżować, co tez skwapliwie czyniłam, przeczytałam książkę Roberta Macfarlane'a „Szlaki”. Pisząc to zdanie zdałam sobie sprawę, że wtedy podróżowałam też po Lanzarote, ale to jednak mniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co mają wspólnego kobiety i przestępcy? Wbrew pozorom nie jest to pytanie o obecny klimat polityczny w Polsce. Po rewelacyjnej książce „Jak przetrwać w przestępczym Krakowie” Karol Ossowski powraca z kolejną, tym razem poświęconą kobietom. Zarówno bohaterowie tej pierwszej – złodzieje, kaci, fałszerze, rozbójnicy – jak i kobiety reprezentują tą stronę historii, która długo pozostawała dla nas nieznana. Niższe warstwy społeczne, ubodzy i wyjęci spod prawa zawsze pozostawali na marginesie dziejów, zarówno w dawnych kronikach, jak i współczesnych podręcznikach szkolnych. Podobnie kobiety, z nielicznymi wyjątkami. „Kobiety w dawnej Polsce” to książka, która odsłania nam kolejne białe karty historii – życie zwykłych kobiet, nie następczyń tronów ani arystokratek.

Autor prowadzi nas przez cały cykl życia, od narodzin do starości i śmierci. Jako że mam zwyczaj czepiać się szczegółów, zrobię to od razu: pierwsza, dość część poświęcona dzieciństwu wydaje mi się trochę zbyt obszerna i dotyczy bardziej ogólnie pojętego dzieciństwa niż samych dziewczynek. Chociaż była niewątpliwie interesująca (zwłaszcza fragmenty dotyczące zwyczajów okołoporodowych utkwiły mi w pamięci, a mikstura z burdu i kurzu będzie mnie prześladować...), to chyba najmniej przypadła mi do gustu, ale być może jest to po prostu kwestia preferencji. To kompendium wiedzy o dzieciach w dawnej Polsce, od ciąży i narodzin, poprzez wychowanie, zabawy, edukację, kary, aż po wejście w wiek młodzieńczy. Później przechodzimy do dorosłości – spraw zwiazanych z małżeństwem, pracy zawodowej, życia codzinnego, zakonnego, ubiorów, żywienia, zdrowia, wreszcie do starości.

Książka przede wszystklm łamie wiele stereotypów, które utrwalamy ucząc się historii w szkole. Okazuje się bowiem, że kobiety spoza wyższych sfer nie dzieliły swojego życia tylko pomiędzy kuchnię, oporządzanie izby i wychowywanie dzieci. Wiele z nich prowadziło warsztaty rzemieślnicze, należało do cechów, prowadziło praktyki lekarskie (bardziej i mniej legalne) handlowało, ale i kradło. Oraz zajmowało się „nocnym złotem”, czyli wywozem nieczystości. Jak się okazuje, jeden z najczęstszych argumentów przeciw równouprawieniu został obalony już kilkaset lat temu. Nie brakowało postaci oryginalnych i rzadkich, jak rozbójniczka Katarzyna Wlekyne czy autorka słynnych penisowych drzew, Jeanne Montbaston. Nadal jednak najwięcej dowiadujemy się o kobietach zwyczajnych, które nigdy nei zagościły w podręcznikach.

To, co najbardziej podobało mi się w poprzedniej książce autora, można znaleźć i w „Kobietach”: historię blisko ludzi. Mamy tu liczne opowieści ze starych dokumentów (zwłaszcza sądowych – mi najbardziej przypadła do gustu tak, gdzie zastanawiano się, czy jeśli dzieci bawią się w króla i jego przeciwników i król zostanie zabity, to czy jest to zniewaga władcy), w których przytoczone są wypowiedzi konkretnych osób, dzięki czemu możemy też śledzić ewolucję języka. Nie brakuje też cytatów z dawnych poradników – teraz niekiedy szokujących.

Ta książka to kolejna cegiełka w budowaniu bardziej prawdziwej historii – tej z perspektywy piekarzowej Cymermanowej i karczmarki Reginy Rozdziałówny, a nie kolejnego króla czy generała.

Co mają wspólnego kobiety i przestępcy? Wbrew pozorom nie jest to pytanie o obecny klimat polityczny w Polsce. Po rewelacyjnej książce „Jak przetrwać w przestępczym Krakowie” Karol Ossowski powraca z kolejną, tym razem poświęconą kobietom. Zarówno bohaterowie tej pierwszej – złodzieje, kaci, fałszerze, rozbójnicy – jak i kobiety reprezentują tą stronę historii, która długo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Losy Żydów podczas II wojny światowej to temat trudny, delikatny, a przy tym eksploatowany literacko na wszelkie możliwe strony. Obok biografii, wspomnień i książek historycznych na półkach księgarń pojawiają się tatuażyści, akuszerki, anioły z Auschwitz. Jak więc w dzisiejszych czasach odróżnić dobrą książkę poruszającą trudny temat od słabej powieści, która swoje niedostatki próbuje ukryć za ważnym tematem – bo przecież kto by się ośmielił krytykować autora czy autorkę poruszających temat Holokaustu?

Wioletta Grzegorzewska nie zabiera nas co prawda do najsłynniejszego obozu koncentracyjnego, ale do ogarniętej wojną Warszawy. Julian Brzeziński w ostatniej chwili unika losu swojej rodziny i innych współwięźniów – ucieka z pociągu wiozącego go prawdopodobnie w ostatnią podróż i rusza do Warszawy, by spotkać się z synem. Jeśli spodziewacie się teraz Odysei ojca, który przemierza wrogi mu w tym momencie kraj, by w końcu dotrzeć do swojego dziecka – ostrzegam od razu, że tak nie będzie. Julian dociera do Warszawy błyskawicznie, spotyka się z synem. I co dalej? No właśnie, nie bardzo wiadomo.
Początek książki niesamowicie mnie wciągnął. Klimat powieści, dialogi, wspomnienia bohatera z dzieciństwa, sceny na zbombardowanym Kercelaku. Jednak im dalej, tym losy Juliana i Marcina obchodziły mnie coraz mniej. Zastanawiałam się, co jest tego powodem: czy to kwestia mało wyrazistych postaci? A może brak wyraźnego głównego wątku? Z drugiej strony, może takie było zamierzenie autorki – że w czasie wojny jedynym celem ludzi jest przetrwać z dnia na dzień. Ten zabieg jednak się nie udał. Również język, na początku piękny w opisach i reliastyczny w dialogach wydaje się zmieniać. Historia Beli opowiedziana Julianowi w czasie powstania przez znajomego zupełnie nie brzmi jak coś, co może człowiek człowiekowi opowiadać w kryjówce, jednocześnie drżąc ze strachu o własne życie, raczej jak... no właśnie, literatura – nie mowa. Historia Brzezińskich wydarzyła się naprawdę. Jak sądzę, nie raz. Jest to co prawda opowieść o konkretnych ludziach, zrekonstruowana poprzez rozmowy z ich krewnymi, jednak podejrzewam, że takich historii w wojennej Polsce (i na świecie w ogóle) było mnóstwo. Z jednej strony czyni to ją uniwersalną, z drugiej zaś – może warto by było opowiedzieć ją w inny sposób? Taki, żebyśmy już na zawsze pamiętali o losach Juliana i Marcina?

Jak już wspomniałam we wstępie, sięganie po książki o tej tematyce wydaje mi się zwykle zbyt dużym ryzykiem. Jednak mając w pamięci zachwyty nad „Gugułami” Wioletty Grzegorzewskiej, postanowiłam sięgnąć po „Dodatkową duszę”. Zostawiła mi jednak niedosyt. Niedosyt wojennej Warszawy, wspomnień o przedwojniu, codziennego życia warszawskich Żydów, a przede wszystkim niedosyt wzruszeń i emocjonalnego zaangażowania.

Losy Żydów podczas II wojny światowej to temat trudny, delikatny, a przy tym eksploatowany literacko na wszelkie możliwe strony. Obok biografii, wspomnień i książek historycznych na półkach księgarń pojawiają się tatuażyści, akuszerki, anioły z Auschwitz. Jak więc w dzisiejszych czasach odróżnić dobrą książkę poruszającą trudny temat od słabej powieści, która swoje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Temat bardzo ciekawy, ale forma i treść zupełnie do mnie nie przemawia.

Trudno powiedzieć, co to jest – reportaż? Intymny esej? Reportaż pół na pół z intymnym esejem? Już we wstępie autorka przedstawia się jako osoba, dla której rozwód to temat bardzo ważny – obawia się, że jej małżeństwo się skończy a także przeżyła rozwód rodziców. Perspektywa oczywiście ciekawa, jednak jest jej równocześnie za mało i za dużo. Za mało, bo zupełnie nie dotarło do mnie, z czego wynika obawa przed rozpadem związku. Za dużo, bo wątki osobiste pojawiają się w najmniej spodziewanym momencie. Mamy historię bohatera/bohaterki rozdziału i nagle przechodzimy do matki autorki. Chwilami zlewa się to tak, że trudno ocenić, gdzie jest monolog narratorki, a gdzie dalszy ciag wypowiedzi.

Dobór rozmówców również jest dość specyficzny. Opis na okładce sugeruje, że ksiązka dotyczy wielkomiejskiej klasy średniej, mimo to z pewnym zdziwieniem odkrywałam, że te zwykłe rozstające się pary to postacie ze świata polityki, kultury, działaczki Solidarności itp. To oczywiście nie jest zarzut – historie osób z tych „wyższych sfer” są przecież interesujące. Pozostaje jednak spory niedosyt.

W niektórych rozmowach (zauważyłam to w jednym z ostatnich rozdziałów) irytuje maniera autorki, kiedy rozmówca/rozmówczyni mówi „No i zdarzyła mi się taka a taka sytuacja”, na co autorka „A moja koleżanka to też tak miała”. Jako że zdarzyło mi się przeprowadzić kilka wywiadów zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie jest to kwestia stylu prowadzenia rozmowy, ale redakcji. Wciąż jednak – czemu to ma służyć? Jeśli oddaniu prawdziwego sposobu rozmawiania, gdzie ludzie zamiast wysłuchać, co ma do powiedzenia druga strona, zarzucają ja historiami o swoich znajomych, którzy robią to lepiej albo mieli gorzej – uważam to za całkiem nietrafione. Takie rzeczy można robić w powieści, by oddać charakter postaci.

Jak wspomniałam wyżej, książka pozostawia spory niedosyt. Jeśli ma to być obraz pokolenia czy warstwy społecznej – jest zdecydowanie za krótka. Na zaledwie 180 stronach przedstawić tak skomplikowany problem, nawet jeśli ogranciza się tylko do osób koło 50 z klasy średniej i dużych miast? Wciąż za mało. Zabrakło mi również prostego wytłumaczenia jak przebiega rozwód od strony formalnej. Dysponuję niewielką wiedzą na ten temat, trochę wyczytałam z kontekstu, ale przydałoby się wyjaśnienie kolejnych etapów. Warstwa teoretyczna, czyli hsitoria rozwodów, zajmuje dosłownie trzy strony.

EDIT: Jestem ogromną zwolenniczką feminatywów, jednak forma "psychiatrka" zgrzyta mi bardzo, zdecydowanie wolałabym tradycyjny żeński sufiks "-yni" (czyli "psychiatrzyni") jak w przypadku innych rzeczowników rodzaju męskiego kończących się na "-a": sprzedawca-sprzedawczyni, mówca-mówczyni. Ale jeśli to się przyjmie, oczywiscie nie będę się wykłócać.

https://lakrice.blogspot.com/2020/09/rozwod-wciaz-tajemniczy.html

Temat bardzo ciekawy, ale forma i treść zupełnie do mnie nie przemawia.

Trudno powiedzieć, co to jest – reportaż? Intymny esej? Reportaż pół na pół z intymnym esejem? Już we wstępie autorka przedstawia się jako osoba, dla której rozwód to temat bardzo ważny – obawia się, że jej małżeństwo się skończy a także przeżyła rozwód rodziców. Perspektywa oczywiście ciekawa, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tl;dr: Co by powstało z połączenia źródeł na temat tragedii na Przełęczy Diatłowa z powieścią utorstwa Ilony Łepkowskiej. Coś dziwnego, ale mało strawnego.

Dawno nie czułam się tak oszukana. Nie chodzi nawet o to, że książka okazała się powieścią. Ale o tym później. Pierwszy raz w zyciu kupiłam audiobooka bez wcześniejszego przesłuchania próbki – w ciemno, no bo przecież TĘ książkę chcę znać na pewno.

Ten pomysł miał potencjał. Chociażby owładnięta obsesją na temat wyprawy pisarka, której rzeczywistość codzienna zaczyna się mieszać z rzeczywistością wyprawy. Takich książek – wykorzystujących faktyczne zdarzenia, ale dodających do tego literacką fikcję – jest sporo, a niektóre naprawdę dobre (cała seria „Na F/Aktach” Od Deski do Deski). Co dostajemy? Pomieszanie czegoś, co przypomina fanfik pisany przez gimnazjalistkę z dokumentacją na temat wyprawy. Sąsiad 30-letniej Anny umiera na zawał, zostawiając jej papiery na temat wyprawy Diatłowa. Dlaczego? To dopiero początek pytań. Uczestnicy wyprawy dzwonią do drzwi Anny (widać ich przez wizjer, po czym puff, znikają), w jej głowie magicznie pojawia się numer telefonu (gdy dzwoni okazuje się, że wygrałą nagrodę w radiu, motyw nie ma żadnego znaczenia dla fabuły, poza tym, że spotyka zafascynowaną tematem Swietę), kiedy pisze powieść, zamiast jej bohaterów w tekście magicznie pojawia się Igor Diatłow. Doprawdy, elementy fantastyczne również powinny mieć sens. Mogą być nadprzyrodzone, ale błagam – rozwiązania, które się ot tak, magicznie pojawiają w tekście pisanym przez bohaterkę albo w jej umyśle? Dlaczego? Skąd? Czemu akurat w tym momencie? Jak?

Dialogi z byłym mężem (który zostawił Annę dla jej przyjaciółki, ale sobie wraca jak gdyby nigdy nic) mogłyby być pisane przez Ilonę Łepkowską. Podobnie zresztą jak cała narracja. To styl, który sprawdzi się w lekkiej powieści obyczajowej: rozmowy z kotem („Ach, jakbyś jeszcze umiał gotować!”), urocze przekomarzanki z niewiernym Wadikiem (skoro autorka nie wysiliła się, by nadać bohaterom jakąkolwiek głębię, to nie ma sensu, żebym jej szukała na siłę).

„Tort był wspaniały. Nazywał się wartwowiec. - To dlatego, że składa się z kilku warstw – wyjaśniła gospodyni.”
„[Ludmiła Dubinina] miała podobne problemy, ja też często uważam, ze ktoś ma mnie za idiotkę”

W fabule nie ma absolutnie żadnego napięcia. Oczekując na zawiązanie akcji zorientowałam się, że jestem już w połowie. Czytelnik ma (a przynajmniej ja, i to bardzo) gdzieś, dokąd Annę zawiodą jej poszukiwania, czy zejdzie się z mężem (wiadomo przecież, że tak) i kim jest Swieta. Swieta jest po prostu przypadkową osobą próbującą odkryć tajemnicę Diatłowa, która poznaje Annę w kolejce do odbioru nagrody od radia, którego numer telefonu pojawił się magicznie w głowie Anny. Czego nie rozumiecie?

Tyle jeśli chodzi o fabułę. Przejdźmy do dokumentów na temat wyprawy. Autorka na pewno musiała zrobić solidny research. Jednak nie bardzo rozumiem, co tu jest faktem, a co fikcją literacką. Czy autorka naprawdę przeprowadziła wywiad z Igorem Dubininem, gdzie padły błyskotliwe słowa o torcie? Niektóre fakty są powtarzane do znudzenia, np. że ciało Dubininy było pozbawione języka albo że teoria o nieprawidłowym rozbiciu namiotu jest nieprawdziwa. Słowniczek w pewnym momencie zaczyna być niesamowicie irytujący. Podejrzewam, że czytelnik już wie, kim był Igor Diatłow i że grupa zginęła na przełęczy, jak również co to jest ognisko albo namiot oraz, że turystyka to „podróżowanie w czasie wolnym, rodzaj aktywnego wypoczynku”. W jaki sposób wyliczone jest prawdopodobieństwo podawanych przez nią hipotez? Dlaczego prawdopodobieństwo zejścia lawiny wynosi 3%, a ataku karłów z Arktydy 0.001%? Czemu karły są bardziej prawdopodobne niż UFO?

Można powiedzieć, że to moja wina, że nie doczytałam opisu. Chociaż można i uznać, że opis wydawnictwa, który po obszernym fragmencie na temat samej wyprawy, wspomina tylko jednym zdaniem o fabule, jest dość mylący („Kiedy kilkadziesiąt lat później młoda pisarka przypadkowo trafia na informację o tragedii „diatłowców”, jej życie zaczyna się w dziwny sposób splatać z wydarzeniami z 1959 roku. Anna próbuje dociec prawdy”). Zwłaszcza, że „pisarka Anna, która próbuje dociec prawdy” równie dobrze może być bohaterką, jak i samą autorką – przynajmniej dla mnie nie jest to jednoznaczne. Słowo „powieść” na okładce jest tak malutkie i ukryte, jakby wydawnictwo trochę chciało poinformować czytelnika, a trochę jednak nie.

Nie czuję, żeby po tej lekturze moja wiedza na temat wydarzeń na przełęczy została szczególnie pogłębiona. Końcowa teza jest ciekawa, ale nie rozumiem, dlaczego Matwiejewa, mając tyle materiału, nie mogła po prostu napisać książki non fiction?

Tl;dr: Co by powstało z połączenia źródeł na temat tragedii na Przełęczy Diatłowa z powieścią utorstwa Ilony Łepkowskiej. Coś dziwnego, ale mało strawnego.

Dawno nie czułam się tak oszukana. Nie chodzi nawet o to, że książka okazała się powieścią. Ale o tym później. Pierwszy raz w zyciu kupiłam audiobooka bez wcześniejszego przesłuchania próbki – w ciemno, no bo przecież...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka daje dokładnie to, co obiecuje - zabawną, bezpretensjonalną opowieść o życiu na wyspie.
Autor nie traktuje mieszkańców Kiribati jako egzotycznych "innych", ich zwyczaje obserwuje z ciekawością i zainteresowaniem. Nie brak mu również dystansu do siebie, jest za to pozbawiony właściwego wielu "białym podróżnikom" poczucia wyższości. Również zdarzyło mi się mieszkać w kraju, gdzie codziennie snuje się marzenia o bułce z masłem i serem jak o nieosiągalnym przysmaku, rozumiem więc, jak trudne musiało być przetrwanie w takich warunkach (mój brak ogrzewania to raczej nic w porównaniu do codzienności na Tarawie...). Ale w książce brak martyrologii. Opisy codziennych trudów są wplecione między wierszami. Autorzy wielu książek podróżniczych i reportaży, którzy robią dramatyczną przygodę z szukania toalety na lotnisku albo restauracji na wieczór powinni czerpać przykład z Troosta. Przy tym nie kreuje się on na eksperta. Owszem, przytacza różne przydatne informacje o regionie, ale nie jest mądrym panem od Wyp Pacyfiku, tylko sobą - ciekawym świata facetem z garścią celnych przemyśleń i taką samą ilością zabawnych wpadek.
Podobne odczucia miałam po przeczytaniu "Saharyjskich dni" Sanmao, wspomnień tajwańsiej pisarki z życia w Saharze Zachodniej. I Sanmao i Troost są po prostu nowymi mieszkańcami ciekawego miejsca.
Bardzo przyjemna lektura, świetna w swoim gatunku.

Ta książka daje dokładnie to, co obiecuje - zabawną, bezpretensjonalną opowieść o życiu na wyspie.
Autor nie traktuje mieszkańców Kiribati jako egzotycznych "innych", ich zwyczaje obserwuje z ciekawością i zainteresowaniem. Nie brak mu również dystansu do siebie, jest za to pozbawiony właściwego wielu "białym podróżnikom" poczucia wyższości. Również zdarzyło mi się mieszkać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo wymagająca książka.
Z każdym razem czytając Yan Lianke czuję się, jakbym czytała po raz kolejny "Dół" Płatonowa w chińskiej wersji. Czy to zarzut? Niekoniecznie, chociaż trzeba przyznać, że chwilami tęsknię za realistycznym opisem - chociażby takim, jak "Włóczędzy" Yiyun Li. Problem polega na tym, ile wiedzy musi posiadać czytelnik, by zrozumieć i docenić tę powieść: począwszy od wiedzy o kulturze (tytuł!) i historii (Rewolucja Kulturalna, Wielki Skok, głód), na symbolice biblijnej kończąc. Mimo wykształcenia sinologicznego jestem pewna, że wiele mi umyka, a czytelnik posiadający nawet przeciętną wiedzę na temat Chin może mieć z lektury dużo mniej przyjemności.
Polskiemu wydaniu przydałaby się potężna przedmowa albo posłowie i mnóstwo przypisów.

Bardzo wymagająca książka.
Z każdym razem czytając Yan Lianke czuję się, jakbym czytała po raz kolejny "Dół" Płatonowa w chińskiej wersji. Czy to zarzut? Niekoniecznie, chociaż trzeba przyznać, że chwilami tęsknię za realistycznym opisem - chociażby takim, jak "Włóczędzy" Yiyun Li. Problem polega na tym, ile wiedzy musi posiadać czytelnik, by zrozumieć i docenić tę powieść:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przez całe dzieciństwo, a właściwie aż do teraz Cieśnina Beringa pozostawała dla mnie ważnym miejscem na mapie świata – to przecież tamtędy ludzie przewędrowali z Azji do Ameryki Północnej. Ale przez te wszystkie lata właściwie nie zastanawiałam się, kim był Bering, dlaczego to miejsce dostało jego imię i jaka była jego historia. Dzięki książce Stephena R. Bowna miałam wreszcie okazję się tego dowiedzieć.

„Wyspa niebieskich lisów” zabiera nas w daleką i niełatwą podróż. W XVIII wieku car Piotr I marzy o eksploracji wschodnich wybrzeży Azji. Ambitne plany władcy wciela w życie duński żeglarz, Vitus Bering, który przewodniczy dwóm wyprawom na Kamczatkę. Druga z nich kosztowała życie samego kapitana i wielu innych uczestników. Oprócz oczywistych walorów poznawczych to, co najbardziej zwraca uwagę w tej książce, to skala przeszkód, z jakimi musieli się mierzyć ówcześni podróżnicy. Co prawda swoją ponaddwudniową podróż pociągiem (łącznie 53 godziny w samym pociagu) uważałam za trudną do wytrzymania, niewygodną i wyczerpującą, ale czym to jest wobec wyprawy, która trwała kilkanaście lat? Ekspedycja Beringa liczyla ponad 500 osób i musiała przebyć najpierw drogę z Sankt Petersburga do Ochocka, by tam dopiero wybudować statki i wyruszyć na tę „właściwą” część eksploracji. Sam Bering zostawił w Europie swoje dzieci, mają świadomość, że gdy – jeśli – powróci, będą już dorosłymi ludźmi. Uczestnicy musieli więc liczyć się z tym, że być może nigdy więcej już nie zobaczą swoich bliskich – chyba, że zgodzą się znosić trudy podróży, jak żona Beringa. Listy, jak wspomina autor, potrafiły dotrzeć do adresata po pół roku. A rozłąka z rodziną i porzucenie dotychczasowego życia to jedynie częśćproblemów, jakie stały przed Ekspedycją Kamczacką. We współczesnym świecie technologii, gdzie w kieszeni nosimy narzędzie pozwalające na kontakt z właściwie dowolną osobą w dowolnym miejscu globu czy dostęp do każdej informacji, od prognozy pogody po słowniki i encyklopedie, ta książka uświadamia nam, jak wiele człowiek był w stanie znieść – pozbawiony tych ułatwień, a jednak zdeterminoany, by osiągnąć cel.

To nie jest łatwa lektura. ‘Wyspa niebieskich lisów” to obszerna książka historyczna, pełna nazwisk, dat i cytatów. Nie chodzi bynajmniej o to, że przypomina nudny szkolny podręcznik, wręcz przeciwnie – to historia, o jakiej w szkole nie usłyszymy, a przez to obca, tajemnicza i fascynująca. Przywoływane przez autora zapiski uczestników wyprawy nadają im więcej człowieczeństwa. To już nie tylko nazwiska z encyklopedii, ale żywi ludzie, którzy mieli swoje poglądy i preferencje. Jednak jest to lektura wymagająca skupienia – na pewno nie książka na uprzyjemnienie piętnastominutowej podróży autobusem do pracy (a że taka sytuacja nas jescze przez jakiś czas nie spotka...).

Czas pandemii to dobry moment na taką lekturę jak „Wyspa niebieskich lisów”. Nie tylko dlatego, że siedząc na codzień w domu możemy przenieść się na wody Morza Ochockiego i Aleuty. Również dlatego, że możemy na chwilę się zatrzymać i pomyśleć jak niezłomnym chatakterem wykazywali się ludzie w skrajnie trudnych warunkach.

Przez całe dzieciństwo, a właściwie aż do teraz Cieśnina Beringa pozostawała dla mnie ważnym miejscem na mapie świata – to przecież tamtędy ludzie przewędrowali z Azji do Ameryki Północnej. Ale przez te wszystkie lata właściwie nie zastanawiałam się, kim był Bering, dlaczego to miejsce dostało jego imię i jaka była jego historia. Dzięki książce Stephena R. Bowna miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zbieranie kości" to moje drugie spotkanie z Jesmyn Ward. "Śpiewajcie z prochów, śpiewajcie", które w zeszłym roku pojawiło się w polskich księgarniach, wywołało spore zamieszanie. Zbierało doskonałe recenzje, a mnóstwo uznanych recenzentów i krytyczek zachęcało do sięgnięcia po tę pozycję. Przyznam, że chociaż moje oczekiwania były zupełnie inne, to powieść zrobiła na mnie spore wrażenie. Uważam jednak, że "Zbieranie kości" - powstałe przed "Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie" - jest jeszcze lepsze.

Wśród nielicznych negatywnych opinii o autorce najczęściej pojawia się zarzut, że w jej powieściach nic się nie dzieje. I coś w tym jest. Tylko że to absolutnie nie ma znaczenia. Na krańcu Bois Sauvage, gdzieś w stanie Missisipi, 14-letnia Esch i jej bracia szykują się na nadejście huraganu Katrina. Nie traktują tego zajęcia zbyt poważnie. W końcu huragany nawiedzają ich okolicę co roku, a mają na głowie mnóstwo innych zmartwień. Skeet opiekuje się swoją ukochaną suką Chiną, która właśnie się oszczeniła. China to nie tylko najwierniejsza towarzyszka i jedyna miłość chłopaka, ale i jego szansa na wyrwanie się z biedy - suka triumfuje w nielegalnych walkach psów, a sprzedaż szczeniaków przyniesie rodzinie dużo pieniędzy. Nieobecny ojciec niemrawo gromadzi zapasy. Paroletni Junior nigdy nie poznał swojej matki która zmarła zaraz po porodzie. Najstarszy Randall ma szansę na karierę koszykarską, jeśli trener wyznaczy go na obóz. Esch orientuje się, że jest w ciąży.

Chociaż rodzeństwo żyje w świecie biedy i wykluczenia, tym, co przebija z kart powieści nie jest beznadzieja i patologia, ale nadzieja i miłość. Osierocone rodzeństwo zawsze może liczyć na swoje wsparcie, a w momencie kryzysu nie zapomną o nich też przyjaciele i sąsiedzi. W "Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie" ważne były więzi bohaterów ze zmarłymi - Leonie z tragicznie zmarłym bratem i Jojo z przypadkowo spotkanym duchem z przeszłości swego dziadka - chłopcem, który symbolizuje całe zło i okrucieństwo niewolnictwa. W "Zbieraniu kości" Ward skupia się na tym, co tu i teraz. Esch wspomina czasem matkę, ale osoby tworzące jej codzienność to dwaj starsi bracia i Junior, którego razem wykarmili i wychowali. Katastrofa, która nadchodzi, zostawi za sobą wiele zniszczeń, ale będzie też nowym początkiem.

W powieści podobało mi się również podkreślenie więzi człowieka z psem. Autorka opisuje je bez antropomorfizacji, ale równocześnie z niespotykaną zwykle uwagą i delikatnością. Wielokrotnie wspomina na przykład o uśmiechu Chiny - a wszyscy, którzy mają kontakt z psami na pewno potwierdzą, że zwierzęta potrafią się uśmiechać.

Styl Jesmyn Ward jest, podobnie jak w drugiej powieści, zarazem subtelny i dosadny, prosty i wysublimowany. Opisuje smutną rzeczywistość w sposób wręcz poetycki, ale i w żaden sposób nie rażący, raczej pozwalający odczuć piękno prostych zjawisk i gestów, niekiedy na pierwszy rzut oka brzydkich i nieinteresujących.

"Zbieranie kości" to moje drugie spotkanie z Jesmyn Ward. "Śpiewajcie z prochów, śpiewajcie", które w zeszłym roku pojawiło się w polskich księgarniach, wywołało spore zamieszanie. Zbierało doskonałe recenzje, a mnóstwo uznanych recenzentów i krytyczek zachęcało do sięgnięcia po tę pozycję. Przyznam, że chociaż moje oczekiwania były zupełnie inne, to powieść zrobiła na mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno jest napisać książkę o dalekim, „egzotycznym” kraju bez popadania w banały, ale jeszcze trudniej o kraju bliższym, europejskim. Dowodem tego całe półki reportaży o krajach nordyckich: edukacja, równość, hygge. Duńczycy, Szwedzi, Finowie, Islandczycy nagle okazują się prawie że przybyszami z innej planety, którzy żywią się śledzioną łosia smażoną w cukrze a w wolnych chwilach tarzają w śniegu w akwalungu słuchając bułgarskiego popu. No i wszyscy są tacy sami – dziwni, inni, egzotyczni, szczęśliwi. W „Kocich chrzcinach” tak nie będzie.

Małgorzata Sidz zaprasza nas do Finlandii dalekiej od obrazka ze śniadaniowej telewizji i artykułów podróżniczych. Nie będzie Świętego Mikołaja, wspaniałego systemu edukacji, Kalevali, zachwytów nad fińskim stylem życia. Jednocześnie nie poluje na patologie, aby pokazać „ciemną stronę szczęsliwego kraju”. „Kocie chrzciny” to zbiór obrazów, migawek z fińskiej codzienności, która wypełniona jest zarówno radością, bliskością natury i szczęściem, jak i samotnością, alkoholizmem i depresją. Pomiędzy słonecznymi popołudniami na łonie natury usłyszymy też o skomplikowanych relacjach szwedzko-fińskich, powszechnych problemach z alkoholem, mniejszości saamskiej. Wysłuchamy historii zwykłych ludzi - Finów, zarówno tych fińsko- jak i szwedzkojęzycznych, Szwedów, imigrantów - ale i sław i celebrytów, na przykład kultowego rysownika Toma of Finland czy rapera Cheeka (ze względu na mój sentyment do niego 10 gwiazdek i ani jednej mniej!).

Mój zdecydowanie ulubiony fragment to rozmowa autorki ze znajomym Finem na temat bardzo przykrego zdarzenia z udziałem konaru drzewa. Zabawa czcionką rewelacyjnie oddaje melodię języka fińskiego i wynikające z niej nieporozumienia. Chociaż opisana sytuacja była smutna, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. 

Język autorki z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu, zwłaszcza, że obecnie w polskim reportażu dominuje styl suchy i zwięzły. Podczas lektury chwilami miałam wrażenie wszechobecnych figlujących wiewiórek i puchatości (puchate są króliki, pupa Muminka, wyżej wymienione wiewiórki) – z drugiej jednak strony, w dobie dwustustronowych reportaży, które nijak nie pozwalają nam wyobrazić sobie ludzi i otoczenia, które opisują (no chyba, że chodzi o opis tego jak w Polsce jest brzydko), miło przeczytać coś, co bardziej możemy zobaczyć i poczuć, niż tylko przyjąć do wiadomości.

Kolejny plus to brak obowiązkowej listy tematów, które pojawiają się zwykle w książkach o krajach północy. Nie ma zachwytów nad fińskim systemem edukacji, a powszechna w kraju równość płci i mniejszości seksuanych opisana jest jak coś oczywistego, co powinno być standardem, a nie egzotyczną ciekawostką.

Jeśli macie dość zarówno peanów na cześć szczęsliwych krajów nordyckich i ich idealnego systemu, jak i tropienia ich mrocznych stron w atmosferze skandalu, a zamiast tego macie ochotę poczuć klimat tego wciąż nieznanego w Polsce kraju – polecam lekturę „Kocich chrzcin”. To lektura, która przeniesie was zarówno do gorącej sauny, nad brzeg jeziora, jak i do podłego pubu z klejącymi blatami.

Trudno jest napisać książkę o dalekim, „egzotycznym” kraju bez popadania w banały, ale jeszcze trudniej o kraju bliższym, europejskim. Dowodem tego całe półki reportaży o krajach nordyckich: edukacja, równość, hygge. Duńczycy, Szwedzi, Finowie, Islandczycy nagle okazują się prawie że przybyszami z innej planety, którzy żywią się śledzioną łosia smażoną w cukrze a w wolnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka Dolly Alderton to jedna z tych, które po prostu trzeba doczytać do końca, żeby cokolwiek z niej zrozumieć. W trakcie lektury pierwszego rozdziału myślałam, że nie przebrnę. Czytając kolejne, stwierdziłam, że to całkiem miła, dziewczyńska historia. Pod koniec byłam zachwycona i już wiedziałam, o czym to jest – o nas.

Dolly Alderton opowiada nam przede wszystkim historię o dojrzewaniu. Poznajemy ją jako nastoletnią licealistkę, następnie towarzyszymy na studiach, wreszcie wkraczamy w dorosłe życie. Pierwsze rozdziały wypełnione są opowieściami o imprezach, romansach i alkoholu, przetykane zabawnymi podsumowaniami i przepisami. Ta część książki przypominała mi trochę „Nie taką dziewczynę” Leny Dunham – z tym że w stosunku do Dunham miałam wysokie oczekiwania, które zawiodła (była przecież zapowiadana na coś w rodzaju feministycznego manifestu), Alderton natomiast czytałam bez jakichkolwiek założeń. Widziałam wiele negatywnych opinii krytykujących pierwszą połowę książki: że tylko o pijanych młodych dziewczynach, że puste, że nieciekawe. Myślę, że prawdopodobne jest, że te osoby skończyły na tym swoją lekturę. Zamysł powieści Alderton odkrywa się przed nami dopiero później. To książka o nas. O nastolatkach, dla których najważniejsze jest, żeby koleżanki z klasy nas lubiły, a jeszcze bardziej, żeby chłopcy zwracali nas nas uwagę, o studentkach, którym czas upływa na zmianę na imprezach i na kacu i trochę tych cykli musi przeminąć, zanim zorientują się, jak bardzo nie ma to sensu. Wreszcie o młodych kobietach. Które szukają swojej drogi i muszą sobie poradzić z problemami dorosłości: z samotnością, bezsensem, poczuciem opuszczenia (bo najlepsza przyjaciółka się zakochała i już nie jesteśmy dla niej na pierwszym miejscu), wreszcie – ze śmiercią bliskich.

‘Wszystko, co wiem o miłości” to przede wszystkim hymn na cześć kobiecej przyjaźni. Nie tej stereotypowej z komedii romantycznych, gdzie z koleżankami chodzi się poplotkowac podczas wizyty u fryzjera albo na siłowni, a przyjaciółka służy jedynie do pocieszenia po zerwaniu z facetem. Chociaż Alderton opisuje relacje z mężczyznami, to najważniejszymi ludźmi w jej życiu są zawsze kobiety: współlokatorki, towarzyszki życia, z którymi łączą się jej najszczęśliwsze wspomnienia. To jedna z takich powieści, które trzeba bardziej poczuć, niż zrozumieć. Domyślam się, że nie każdy odnajdzie w Dolly i jej przyjaciółkach siebie – wtedy faktycznie zostanie tylko niezrozumiały zbiór angedotek, życiowych kryzysów, perypetii miłosnych, kryzysów rodzinnych i pijackich historyjek. Jednak przypuszczam, że dla wielu młodych kobiet „Wszystko, co wiem...” bedzie powieścią uniwersalną, bo chociaż nie wszystkie studiowałysmy w Wielkiej Brytanii, wynajmując z koleżankami dom z ogrodem, to jednak wszystkie na pewnych etapach życia chcemy podobnych rzeczy, a świat doświadcza nas podobnymi problemami.

https://www.bookhunter.pl/recenzja/4379/wszystko-co-wiem-o-milosci

Książka Dolly Alderton to jedna z tych, które po prostu trzeba doczytać do końca, żeby cokolwiek z niej zrozumieć. W trakcie lektury pierwszego rozdziału myślałam, że nie przebrnę. Czytając kolejne, stwierdziłam, że to całkiem miła, dziewczyńska historia. Pod koniec byłam zachwycona i już wiedziałam, o czym to jest – o nas.

Dolly Alderton opowiada nam przede wszystkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardziej groch i kapusta niż Sodoma i Gomora

Nie mam szczęścia do książek o seksie. Albo książki o seksie nie mają szczęścia do mnie, zawsze znajdę bowiem powód, żeby się przyczepić. "Seksografie" nie będą wyjątkiem, i nie pomoże tu ani podtytuł "reportaż uczestniczący:, ani rekomendacja Sylwii Chutnik.

Peruwiańska dziennikarka Gabriela Wiener obiecuje nam bezpruderyjny, dosłowny i szczery reportaż o seksie i seksualności. Temat niewątpliwie szeroki i pojemny. Kiedy parę lat temu rozczarował mnie "Seks przyszłości" Emily Witt, zarzuciłam autorce, że tematy, które opisała, były dobrane dość przypadkowo i nie składały się na żadną spójną całość. Mimo to Witt miała przynajmniej jakiś klucz - nowe, nietradycyjne formy życia seksualnego (autorka pisała między innymi o aplikacjach randkowych, medytacji orgazmicznej, poliamorii, porno, public humiliation). Może i słabo, ale coś się jednak kleiło. Jak to wygląda u Wiener?

Książkę otwiera rozdział o "seksualnym guru" Ricardo Badanim, który żyje z sześcioma kobietami. Absolutnie nie podzielam zachwytu autorki nad stylem życia tej wesołej gromadki, dużo rzeczy wydaje mi się wręcz niepokojących, ale sama sprawa jest bez wątpienia ciekawa. Czy tekst spełnia kryteria reportażu o seksie? Tu mam pewne wątpliwości. Nie spełnia ich za to na sto procent kolejny, tym razem o więziennych tatuażach.

Później Wiener odważnie wkracza w obiecany temat: składamy razem z nią wizytę w klubie swingersów, uczestniczymy w show słynnej dominy, poznajemy dość dziwny epizod z kobiecym wytryskiem w roli głównej oraz historię eksperymentów autorki z trójkątami. Czy czyta się to dobrze? Tak. Czy teksty coś wnoszą? Nie bardzo. Używam słowa teksty, a nie reportaże, bo nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w obiecanym reportażu uczestniczącym dużo więcej jest uczestniczenia niż reportażu. O ile opis imprezy swingersów to mimo wszystko relacja z wydarzenia, to już rozdział o trójkątach przypomina bardziej esej.

Tekst o transseksualnej prostytutce z Paryża jest chyba najlepszym z całego zbioru, To prawdziwy reportaż, który ma przemyślaną konstrukcję i bohaterów, za którymi podążamy od samego początku.

Mam dziwne wrażenie, ze wszyscy - autorzy rekomendacji i opisu na okładce - przeczytali książkę do połowy, bo tylko do tego momentu autorka trzyma się w jakikolwiek sposób tematyki seksualności. O ile kolejny rozdział, będący bardziej esejem jeszcze jakoś wpisuje się w tematykę ksiązki (autorka zmaga się z poczuciem brzydoty), o tyle później odpływamy już w zupełnie inne rejony. Na początek rozdział o popularnej pisarce Isabel Allende, następnie Wiener zażywa ayahuascę, oddaje komórki jajowe, opowiada o teoriach spiskowych związanych z liczbą 11.. Zbiór kończą eseje dużo bardziej poważne: o macierzyństwie, śmierci, sytuacji politycznej w Peru. Ostatnie teksty są naprawdę interesujące, nie wiem jednak, jak wpisać je w zapowiadaną na okładce tematykę. Z kolei rozdziału o liczbie 11 nie jestem w stanie wziąć na poważnie - może to jakiś ambitny zabieg intelektualny, którego nie jestem w stanie zrozumieć?

Nie uważam się za osobę szczególnie pruderyjną, opisy seksu zbiorowego nie robią na mnie wrażenia. Natomiast historyjkę ze spanielem uważam za naprawdę obrzydliwą i myślę, że książka doskonale obyłaby się bez niej. Nie podobały mi się też zalatujące ageizmem komentarze o "nadzianych, kapcaniejących sześćdziesięciolatkach", z kolei tekst o "świeżym tchnieniu sromu" po prostu mnie rozbawił.

Największy problem "Seksografii" polega na tym, że nie bardzo wiadomo, o czym ta książka w ogóle jest i co w ogóle wnosi. Seks, mimo obietnic, nie jest tematem spinającym wszystkie teksty, nie sposób więc oprzeć się wrażeniu chaosu. "W kraju, gdzie edukacja seksualna będzie niedługo zakazana, ta książka jest obowiązkową lekturą" - napisała o tej książce Sylwia Chutnik. Nie bardzo rozumiem, jak zbiór Wiener mógłby się przysłużyć w edukacji. "Seksografie" zapewne znajdą czytelników, pytanie jednak brzmi: czy czytelnicy znajdą coś dla siebie w "Seksografiach"? Ja przyznam, że najciekawsze (poza wspomnianym reportażem o prostytutce w Paryżu) wydały mi się końcowe eseje. Trochę dziwnie, jak na książkę o seksie.

https://www.bookhunter.pl/recenzja/4320/seksografie-reportaz-uczestniczacy-o-pokusach-i-pragnieniach

Bardziej groch i kapusta niż Sodoma i Gomora

Nie mam szczęścia do książek o seksie. Albo książki o seksie nie mają szczęścia do mnie, zawsze znajdę bowiem powód, żeby się przyczepić. "Seksografie" nie będą wyjątkiem, i nie pomoże tu ani podtytuł "reportaż uczestniczący:, ani rekomendacja Sylwii Chutnik.

Peruwiańska dziennikarka Gabriela Wiener obiecuje nam bezpruderyjny,...

więcej Pokaż mimo to