Siedem opadłych piór. Rasizm, śmierć i brutalne prawdy o Kanadzie Tanya Talaga 6,7
ocenił(a) na 448 tyg. temu Bardzo ważny, ale koncertowo zmarnowany temat, głównie przez nieudolność Autorki.
Pierwsze rozdziały zapowiadały naprawdę dobry, solidny reportaż. Dwa początkowe polecałabym osobom, które nigdy jeszcze nie czytały nic na temat problemów rdzennych mieszkańców Kanady. Autorka w sposób przystępny i dokładny opisuje jak to się stało, że władzę nad Kanadą przejęli kolonizatorzy i ludność napływowa, w jaki sposób i dlaczego powstawały rezerwaty dla rdzennych mieszkańców, na jakiej podstawie i dlaczego powstały najpierw szkoły misyjne, a potem rezydencjalne dla dzieci Pierwszych Narodów.
Kiedy przechodzi do opowiadania o konkretnych osobach i ich tragediach w reportaż wkrada się chaos. Głównie spowodowany tym, że Autorka zamiast skupiać się na konkretnym przypadku, tak aby jego historia wybrzmiała i zapadła w pamięć, wrzuca do niej wątki dotyczące pracy różnych instytucji państwowych, opisuje działania policji, rządu, a nawet premiera i parlamentu, sytuacje rodzin, a na koniec miesza to z wierzeniami i symbolami. Chaos i niespójność to cechy tej części reportażu: w jednym miejscu dziennikarka udowadnia, że rodziny zajmujące się dziećmi Pierwszych Narodów interesują się swoimi podopiecznymi, jeśli ci nie wrócą do domów to szukają ich po okolicy, że nauczyciele są do dyspozycji swoich uczniów praktycznie 24 godziny na dobę, pomagają w różnych problemach, kierują do konkretnych osób i instytucji, a za chwilę pozwala sobie na zamieszczenie zdania policjanta, który stwierdza, że "do tragedii doszło z powodu zaniedbania". Autorka nie oponuje, nie wchodzi w dyskusje nie dostarcza argumentów na przeciwne zdanie. Nie po prostu stwierdza fakt.
Nie rozumiem też dlaczego reportaż nie ma formy wywiadów z osobami dotkniętymi opisywanymi tragediami. Dlaczego Autorka nie oddała głosu osobom najbardziej zainteresowanym: rodzinom, pracownikom instytucji pomocowych, rdzennym mieszkańcom, wodzom rdzennych społeczności, policji itp. tak opowiedziana historia wybrzmiałaby dużo głośniej i zapadła dużo głębiej w pamięć czytelnika. Zamiast tego używa określeń "policja uważa", "mieszkańcy nie wierzą", "rodzina nadal czeka", "matka podjęła próbę wyjaśnienia okoliczności....."
Talaga mówi o sobie, że jest dziennikarką śledczą ,ja tu niestety nie dostrzegam żadnych oznak śledztwa. po prostu Autorka wysłuchała wielu osób i na tej podstawie napisała reportaż. Śledztwo zakłada jakąś tezę, która w toku jego prowadzenia zostaje albo potwierdzona, albo odrzucona, ze śledztwa wyciągane są również jakieś wnioski. Tutaj nie ma żadnej tezy, ani żadnych wniosków. Tutaj są tylko delikatne sugestie, że ofiary raczej nie dokonały samobójstwa, że policja opóźnia działania jeśli chodzi o zgłoszenia dotyczące rdzennej ludności, że za śmiercią opisywanych osób stoją Kanadyjczycy, którzy nienawidzą rdzennej ludności, że po przykrywką bogatego, przyjaznego i otwartego kraju, w Kanadzie panuje rasizm, nietolerancja, nieudolność, obojętność i polityczna niemoc czy raczej polityczne wyrachowanie wobec prawowitych mieszkańców. Jak się jest dziennikarzem śledczym to się nie sugeruje i inie insynuuje tylko przedstawia fakty i dowody, a pani Autorka zachowuje się tak jakby chciała napisać mocny, ważny tekst, ale przy okazji nikomu nie podpaść, bo mogłoby to wzbudzić kontrowersje, albo postawić ją w niekorzystnej dla niej sytuacji. Tak się niestety nie da pisać poważnych, zaangażowanych tekstów na ważne tematy. Nie można się tylko ślizgać po powierzchni, trzeba wniknąć w głąb i jasno przedstawić wnioski.
Kolejny zabieg, który zaburza odbiór tej książki i niepotrzebnie odrywa czytelnika od najważniejszych wątków, to wracanie kilkakrotnie do raz już opisanych spraw. 4 razy na prawie czterystu stronach czytam o tym jak działały szkoły rezydencjalne, przy każdej sprawie dokładnie tymi samymi słowami, niemalże kopiuj/wklej opisywane są działania służb państwowych, kilkakrotnie opisana jest rola kuratora oraz poszczególnych pracowników administracji odpowiedzialnych za pomoc rdzennym mieszkańcom. Ten zabieg kompletnie odciąga uwagę czytelnika od tragedii jednostki i sprawia, że ta tragedia ginie w morzu powtarzanych w kółko sloganów. Z czasem myślę, że może celowo autorka do niego dopuściła, bo nie miała za wiele do powiedzenia o głównych bohaterach swojego śledztwa, albo nie wiedziała jak to zrobić, żeby nikomu nie zaszkodzić.
Ostatnie co strasznie mnie irytowało to styl i język tego reportażu. Tekst naszpikowany jest różnymi obcojęzycznymi nazwami i skrótami instytucji administracyjnych oraz rządowych działających w Kanadzie, które czytelnikowi spoza Kanady nic nie mówią. Do tego błędy językowe i dążenie do hiperpoprawności feminatywów wręcz tutaj krzyczą, a nie tylko zgrzytają. Nie wiem czy tak jest w oryginale, czy to kwestia tłumaczenia, ale wierzcie mi, że słowo "świadkini" w pierwszej kolejności skojarzyło mi się ze świnką, a dopiero po chwili ze świadkiem, co świadczy jedynie o tym, że umiar wskazany jest w każdej dziedzinie życia, także w języku.
Przeczytałam już kilka książek dotyczących rdzennej ludności Kanady, ale do tej pory nie trafiłam na taką, która omawiałaby ten problem całościowo, rzetelnie i bez unikania odpowiedzialności, a przy tym stawiając trudne pytania i udzielając jeszcze trudniejszych odpowiedzi. Liczyłam, że ta pozycja tak będzie. Niestety nie jest, wiec szukam dalej.