cytaty z książki "Pod ciemną skórą Filipin"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Jak tam właściwie jest? Na to pytanie nigdy nie odpowiadam jednoznacznie. Po ośmiu intensywnych miesiącach zasadniczej podróży i miesięcznym powrocie mam przekonanie, że to kraj, w którym istnieją jedynie tendencje i wspólne mianowniki. Filipiny bezpieczniej uznać za archipelag różnych światów. W tej książce znajdują się ich próbki.
- Znacie może jakieś naturalne mydło? - spytałem.
- Znamy naturalny szampon. proszę zaczekać - powiedział pan Dionizio i dał susa do jaru za domkiem, w którym płynął strumyk. Po chwili wyłonił się z liściastą rośliną. - To katwagan. Trzeba obciąc dół, zmiażdżyć łodygę i wycisnąć, o!
To była ciekawa nowość. Jednak w mniemaniu mieszkańców wszystko było tu nowością dla człowieka z bogatego świata. Gdy zabrałem się do rąbania drzewa, starali się mnie powstrzymać. Później przyglądali się, jakbym właśnie próbował dosiąść rozjuszonego byka.
Bo wiara w duchy wciąż się tu tliła. Niejeden w lesie zwyczajowo szeptał na wszelki wypadek "Niech ustąpi ten, kto nie chce być dotknięty". Gdy zakładano nowe pole, nadal raz po raz składano w ofierze świnię, a krew i porcję mięsa przeznaczano duchom. Lepiej było z nimi nie igrać.
- Kapitanie, czy naprawdę myśli pan, że nigdy nie rąbałem drzewa? Albo że u nas nikt nie pali ognisk?
- Szczerze mówiąc, tak - odpowiedział lekko zmieszany.
A więc rąbałem nie tylko drewno. Rąbałem stereotypy.
Równie płynnie jak ton rozmowy Miguel zmieniał języki. Bez trudu dostosowywał się do pacjentów. Ci najskromniej ubrani wybierali wizajski, najbardziej powszechny na Mindanao. Inni woleli tagalski, czyli urzędowy filipiński. Ale już emerytowany notariusz za udaną operację chwalił Miguela pod niebiosa czystą angielszczyzną. Pacjent w markowych ubraniach też nie zająknął się w ojczystym języku. I niestety nie było w tym nic osobliwego. Język dawnego ciemiężcy stał się powszechnie wyznacznikiem statusu społecznego. Filipińczycy utracili dumę z posiadania własnej melodyjnej mowy. W ogóle utracili dumę - z powodu korupcji, warunków życia i tego, że pracują jako służba domowa na całym świecie, wyliczał Miguel, choć w kwestiach językowych robił tak samo.
Dzieci były w większości nieśmiałe i nie odzywały się, bo niemal nie znały tagalskiego. Filipiński był dla nich językiem obcym w równym stopniu, co dla mnie. Na budynku łopotała flaga państwowa, ale nie wszyscy mieszkańcy się z państwem utożsamiali. Tylko nauczyciele znali dobrze urzędową mowę i władali dobrym angielskim. Mieli właśnie przerwę, więc popijali kawę pod wiatą. Postawili herbatniki z miasta i zaprosili do stołu. Słuchali anegdot ze szkół na Madagaskarze. Pytali, czy w moim kraju są słonie i muchy. Pewnie byli dobrymi nauczycielami. Po prostu, jak dla rzecz Filipińczyków, większość świata była dla nich zasnuta gęstą mgłą.
A kiedy mówiłem, że piszę książkę, nie od razu mnie rozumiano. Na Filipinach książka jest powszechnie synonimem wysłużonej Biblii i przykurczonego szkolnego podręcznika, względnie raportu dla organizacji, która czegoś szuka i ma jakiś interes. Pisanie książki nie pasowało do samotnego człowieka, który przyszedł z własnej woli i nigdzie się nie spieszył; który nosił węgiel z pagórka na pagórek, żuł betel i nie robił sobie przy tym zdjęć. Ale jeszcze trudniej było im zrozumieć, że ktoś w Polsce (Poland? Foland?) zechce z czystej ciekawości czytać o tym, co słychać po drugiej stronie globu. Dziwili się dlatego, że ich własny horyzont sięga na ogół do granic wyspy, łańcucha gór, skraju rodzimej prowincji. Rozproszeni na dwóch tysiącach wysp, ulegają mitom na własny i cudzy temat. Wiadomo, że gdzieś dalej mieszkają bogaci sąsiedzi z Azji i biali Amerykanie. Europa i Afryka są niejasne i marginalne - również dla tych, którzy codziennie oglądają telewizję i nie rozstają się z telefonem komórkowym. Krótko mówiąc, reszta świata mało kogo interesuje.
Mieszkańcy archipelagu na ogół nie zdają sobie również sprawy, że angielski pochodzi z Anglii, która nie jest częścią Ameryki, i że oprócz Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii istnieją inne kraje, z własnymi językami. [...]
Jeśli więc coś ma wzbudzić w Filipińczyku większe zdumienie niż fakt, że nie jesteś Amerykaninem, to właśnie to, że w twoim kraju nie mówi się po angielsku.
Pierwszy raz od wyjazdu z domu Don Roberta w Marcos mogłem się spokojnie rozpakować. Nareszcie. Włożyłem więc rękę do plecaka i... poczułem dziwne łaskotanie w dłoni. Wyjąłem koszulkę i odruchowo strzepnąłem ją na podłogę. Mrówki! Długonogie sprinterki. Były wszędzie. Zbudowały regularne mrowisko przez wszystkie warstwy plecaka. Jak? Kiedy?! Musiały to zrobić w luku bagażowym autokaru. Pewnie przeszły z jakiejś kiści bananów. Z rozmachem godnym tropików w kilka godzin wprowadziły królową i naznosiły dziesiątki jaj. Teraz całe deliryczne towarzystwo rozbiegało się w ekskluzywnym wnętrzu.
Jedzenie dzikiego miodu z wodzem, na środku potoku gdzieś na drugim końcu świata, wśród ciszy i zieleni było jedną z chwil, w których wyjada się z życia sam miąższ.
Policjanci wyszli we trzech, w mundurach i z bronią w kaburze. I tak nie mieli co robić, więc chętnie poszli się przewietrzyć i powyglądać sobie na funkcjonariuszy. Talalora skwierczała w słońcu. Szliśmy najpierw tymi kilkoma szerokimi ulicami w centrum, a potem wąską, cementową dróżką między rzędami przybrzeżnych chat. Wcale nie było mi raźniej w tej groteskowej eskorcie. Szedłem jak dostojna pierdoła, dość ważna, żeby ją ochraniać (biały) i zbyt nieporadna, żeby iść w pojedynkę w nieznane (biały).
Ta otwartość i odruchowe szukanie wzajemnego kontaktu musiały brać się z założenia, że drugi człowiek niesie ze sobą coś pozytywnego. Historyjkę, radę, drobną pomoc. To dlatego tak powszechnie się tu zagaduje i ochoczo pozdrawia. [...] Wspólne mitrężenie czasu umacniało więzi i pozwalało trwać z uśmiechem w niedostatku.