„Karma Cola” wzbudziła moje zainteresowanie z powodu podjęcia tematyki fascynacji Zachodu kulturą Wschodu. Gita Mehta stara się pokazać i wykazać niemożność zrozumienia ducha wschodniego mistycyzmu (o ile taki istnieje) przez umysły ukształtowanych przez Zachód turystów/naukowców/hipisów/imprezowiczów i wszystkich innych zmierzających do Indii w celu odkrycia czegoś innego. Według Autorki znajdują oni zwykle to, co chcą znaleźć, pół biedy. Coraz częściej jednak znajdują to co oferuje coraz więcej osób specjalizujących się w dostarczaniu odpowiednio spreparowanego „produktu turystycznego”. Oferta może być bardzo różnorodna, od biżuterii i indyjsko-hipisowskich tekstyliów po narkotyki, wykorzystywanie seksualne i obłęd włącznie.
Dziś nie ma już chyba zbyt wielu ludzi, którzy jadą do Indii z jedną myślą, że tylko kontakt cielesny z guru pomoże im osiągnąć oświecenie. Ale w latach '70 XX wieku, kiedy książka powstawała, może nie było to takie oczywiste. I chwała za to Autorce, że taki temat podjęła i pisze o ciemnych stronach poznawania Indii przez ludzi z Zachodu. Całość jednak jest dziś trudna do strawienia. Język sprawia zbyt często wrażenie pseudointelektualnego i pseudoreligijnego bełkotu, z którym sama Autorka chce walczyć. Rozdziały sprawiają wrażenie dość przypadkowych historyjek, z których nie zawsze wypływa morał podany na końcu. Gita Mehta przestrzegając przez zbytnią wiarą (czytaj łatwowiernością) w „ofertę” religijną Indii zdaje się sama zbyt łatwo wierzyć, że prawdy głoszone przez Amerykanów odwiedzających Indie można traktować jako wyznacznik tego, co myśli Zachód.
Książkę mogę polecić raczej osobom dość mocno zainteresowanym tematyką indyjską lub pochłoniętym myślą, że trzeba pojechać do Indii, bo tam, w górach jakiś guru czeka z oświeceniem, które jest możliwe poprzez odpowiednie datki i cielesne obcowanie...