Umysł dziecka Maria Montessori 6,6
ocenił(a) na 241 tyg. temu Napisane okropnie, jak ulotka zachęcająca do skorzystania z usług sieci „Przedszkoli Montessori”.
Wodolejstwo, górnolotne hasełka pozbawione treści, naiwniactwo, chciejstwo i potworne dwumyślenie. Właściwie niczego zaskakującego się nie dowiesz. Locke’owska tabula rasa, empiryzm genetyczny w sosie z ewolucjonizmu, freudowskie przecenianie najwcześniejszego okresu życia determinującego całe późniejsze życie, naiwny pacyfizm oraz swądek melioryzmu, w retoryce „ciepłoserduszkowej” i okołoreligijnej.
Książka w swoim założeniu skupia się tylko na najwcześniejszym okresie życia dziecka, od narodzin do szóstego roku, ale prawda jest taka, że nie ma tutaj nic odkrywczego, a metody wychowawcze przydadzą się bardziej wobec dzieci upośledzonych, ułomnych bądź niedorozwiniętych. Śmiem twierdzić, że stosując metodę Montessori (opisaną tylko w tej książce) wobec zdrowego dziecka, można je pokrzywić lub zapóźnić.
Cztery pierwsze rozdziały to maglowanie w kółko tego samego, o tym jak ważny jest pierwszy okres życia dziecka (od 0 do 6 lat),że system edukacji wymaga zmian, że w każdym dziecku już tkwi twórczy potencjał, któremu należy tylko dopomagać, a nie starać się go odgórnie ukształtowywać pod utarty schemat, który nie jest dostosowany do unikatowej indywidualności każdego człowieka (a przecież „metoda Montessori” też jest pewnym schematem).
Montessori pisze tak, jakby przed nią nikt nie przytulał dziecka tuż po porodzie, jakby nikt nie wsłuchiwał się w gaworzenie noworodka i nie próbował go zrozumieć, jakby nikt wcześniej nie trzymał dziecka w centrum domowego życia – wszyscy do tej pory nie umieli obchodzić się z dziećmi, i dlatego wciąż są wojny na świecie, ale wystarczy, że wszyscy staną się „montessoriańczykami”, a zapanuje pokój, miłość i wolność. Innym „zaskakującym odkryciem”, ochrzczonym mianem najważniejszego, było zaobserwowanie prawidłowości, że dziecko uchodzące za kapryśne, leniwe, nieśmiałe czy agresywne, „traciło” te negatywne cechy w trakcie absorbującego zajęcia. Nikt przed Montessori na to nie wpadł od początków ludzkości, że jak dziecko płacze, albo krzyczy, to wystarczy dać mu jakieś zajęcie lub interesujący przedmiot :)
Najbardziej jednak wkurzało mnie dwumyślenie:
Najpierw czytamy o wolności, swobodzie i spontaniczności (aż do wzdęcia),a później okazuje się, że jednak kontrola, ściśle określone sposoby korzystania z narzędzi i wykonywania zadań.
Niby w jej przedszkolach dochodzi do magicznego samopojawienia się „spontanicznej dyscypliny”, której nikt dzieci nie uczy, a później okazuje się, że to nauczyciel swoją charyzmą i zauroczeniem dzieci sprawia, że są zdyscyplinowane.
Najpierw pisze, że „(…) nawet najmniejszy cień przemocy śmiertelnie rani psychikę dziecka”, a później, że w „wyjątkowych” sytuacjach (dziecko jest nieznośne, nie wykonuje zadań, bądź przeszkadza innym) nauczyciel może skorzystać ze stanowczego okrzyku (a to przecież forma przemocy) lub oddzielenia problematycznego dziecka od grupy, w ręce asystenta, który ma je uspokoić (a to również forma przemocy),czyli standardowe sposoby każdego nauczyciela.
Z jednej strony narzeka, że dzieci są w domach pozostawiane samopas, a później, że rodzice i pedagodzy za bardzo ingerują w dziecięce aktywności.
Na początku pisze, że dziecko jest czystą kartą, że rodzice nic nie przekazują dziecku z charakteru, bo ten jest rzekomo budowany przez same dziecko w najwcześniejszym okresie życia, a w drugiej połowie książki, że umiejętność wysokiej koncentracji może być TYLKO przekazana przez geny.
Przez 250 stron masz wrażenie, że czytasz o jakimś wychowaniu bezstresowym, a później okazuje się, że to zwykłe przedszkole, które zwyczajnie stara się lansować na coś wyjątkowego.
Podobnie z przekonywaniem czytelnika, że przynajmniej na początku każde dziecko jest takie samo i każdy człowiek, czasem nieświadomie, pragnie postępu i samorozwoju (melioryzm),żeby później przedstawić diagram, dzielący ludzi na 3 kategorie: „silnych”(którzy w naturalny sposób dążą do doskonałości),„słabych” (których ciągnie w kierunku zarówno dobra i zła),oraz jednostki niereformowalne (upośledzone umysłowo, aspołeczne i kryminalne). Montessori zajmuje się głównie tymi „słabymi”, aby odciągnąć je od zła i przyciągać w kierunku dobra – jeśli więc chcesz, aby twoje dziecko osiągało sukcesy w życiu zawodowym (było „silne”),to zdecydowanie odradzam korzystania z jej porad.
Jaki powinien być „nauczyciel Montessori”?
1. Dbać o piękno środowiska w którym funkcjonuje oraz własny schludny wygląd i gesty pełne gracji.
2. Być uwodzicielskim dla dziecka (tak, tego sformułowania literalnie użyła Maria)
3. Nie ingerować w twórczą aktywność dziecka, a nowe aktywności proponować dopiero wtedy, gdy dziecko wyczerpie wszelkie możliwości poprzedniej.
I żeby nie było – dwa pierwsze punkty mają sens. Ja tylko krytykuję początkową retorykę, w której wszystko magicznie robi się samo, dzieci się same dyscyplinują, same się edukują, nauczyciela właściwie nie ma, jest on tylko obserwatorem i pomocnikiem. W rzeczywistości jest on grajkiem z magicznym fletem, który zauracza dzieci jak małe szczurki, aby bezwiednie i z wdzięcznością wykonywały jego polecenia. Ale do tego potrzeba silnej i charyzmatycznej osobowości, a nie „rezygnowania ze swojej osobowości” przez nauczyciela, jak Montessori pisze wcześniej. A jeśli już mowa o rezygnowaniu ze swojej osobowości i usuwaniu się w cień, aby dzieci mogły błyszczeć swoim naturalnym blaskiem, dziwnie to brzmi z ust osoby, która zarówno sieć szkół, jak i metodę pedagogiczną nazwała swoim nazwiskiem, a do tego swoich pracowników nazywa „montessoriańskimi”.
Warto wspomnieć, że własnego małoletniego syna wysłała do mamki na wieś, robiąc w tym czasie upragnioną karierę, dla której zrezygnowała z małżeństwa z ojcem dziecka, i wbrew jej teorii, syn nie tylko nie doznał skrzywienia „charakteru”, ale osiągał dobre wyniki w edukacji i został jej asystentem (wysokie wyniki w szkołach, na które narzeka na początku, że potrzebują fundamentalnych reform).
I zanim zaczniesz się wściekać: kim że ja jestem i jak śmiem porywać się na tak pozytywny ciepłoserduszkowy autorytet, to zaznaczam, że Maria Montessori, tak jak i inni psychologowie, nie jest twórczynią wszystkich swoich praktyk, lecz korzysta z badań wielu psychologów i pedagogów, w opracowanym przez siebie programie. Proszę zatem oddzielać krytykę jej perspektywy i narracji, od różnego rodzaju słusznych zaleceń, na które nie ma wyłączności. Proszę nie utożsamiać krytyki samej książki z krytyką całej "metody Montessori" w praktyce (której tutaj nie opisała, bo poprzestała na mętnej teorii).
Do tego, jak sam blurb twierdzi: „pod wpływem pracy z dziećmi z problemami psychicznymi i ubogimi [czytaj z głębokiej patologii] stworzyła nową metodę wychowawczą”. Jeśli więc masz do czynienia z dzieckiem ułomnym, upośledzonym lub zaburzonym, to prawdopodobnie znajdziesz coś dla siebie w jej metodach. Jeśli jednak twoje dziecko jest zwyczajne, to metodami pani Montessori możesz doprowadzić do tego, że już takie normalne nie będzie. Metodę należy dopasować do dziecka, a nie dziecko do metody.
Sporo sobie obiecywałem po tej autorce, ale tak mnie znużyła, że na więcej nie mam ochoty. Jak dla mnie pani Maria Montessori jest ledwie ciekawostką pedagogiczną, która od strony teoretycznej niczego nowego nie wniosła. Nie wiem jak się ma rzecz z praktycznymi metodami, bo tymi w tej książce nie raczyła się podzielić, a przejrzenie opisów jej innych publikacji nie daje większych na to nadziei, bo większość to wykłady i teksty mające zainspirować lub skłonić do refleksji (czyli puste paplanie za pomocą górnolotnych hasełek o wolności, miłości i pokoju jak tutaj).
Być może wypracowała (razem ze współpracownikami) dobre ćwiczenia praktyczne, ale nie powinna się przy tym silić na budowanie teorii antropologicznej, bo zwyczajnie brak jej ku temu kompetencji i higieny myślenia, czego oznaką jest rzucanie dużych kwantyfikatorów (jak „każdy”, „wszyscy”, „ludzkość”, „zawsze”),dwumyślenie i nierozumienie podstawowych pojęć jak np. przemoc.
[W kwestii poznania dziecięcego umysłu polecam sięgnąć choćby po Jeana Piageta]