Pasja Artemizji Susan Vreeland 6,8
ocenił(a) na 64 lata temu „Pasja Artemizji” autorstwa Susan Vreeland opowiada dosłownie o tym, co widnieje w tytule – o pasji Artemizji. Jednakże bez... Pasji.
Jak sama autorka napisała w nocie „Od autorki” pisarz przy tworzeniu historii na kanwie czyjegoś życia musi posłużyć się własną inwencją, by nie tylko opisać dokładnie wydarzenia, ale również oddać charakter postaci. Nieznane szczegóły trzeba wymyślić, uczucia towarzyszące postacią namalować samemu od zera, bez żadnego szkicu podanego nam dzięki historii.
Tam, gdzie opisane są wydarzenia rzeczywiste, znajomości, które Artemizja faktycznie posiadała, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Autorka potrafiła przekazać czytelnikowi wiedzę, opowiadać o innych włoskich dziełach sztuki, nawiązywać do dziedzictwa architektonicznego i zwyczajów siedemnastowiecznych Włoch. Z tego względu książka ta jest godna polecenia, osobom, które dzięki fabułom lepiej kojarzą fakty (ja na przykład tak mam) może to bardzo pomóc w zapamiętaniu wyglądu pewnych fresków, obrazów i innych dzieł sztuki wspomnianych przez Artemizję.
Powieść czyta się bardzo szybko, nie nudzi wcale, ale jednocześnie nie chwyciła mnie za serce. Niektóre wydarzenia zostały tylko wspomniane lub pominięte, przez co cała powieść wydaje się być stworzona jak film, w którym jest parę montaży rozdzielających właściwe sceny. Najgorsze tylko, że wszystkie te sceny zdają się być poszatkowanymi wcześniej epizodami z życia artystki, złączonymi finalnie w jedno. Każda scena potraktowana jest z taką samą uwagą, z taką samą wrażliwością. Osobiście zwróciłabym większą uwagę na początkowy proces Artemizji. Autorka za bardzo za pomocą narracji pierszoosobowej mówiła nam jak bohaterka się czuje, zamiast nam to pokazać. Dowiedziałam się, że młoda artystka się bała próby Sybilli, że była upokorzona oględzinami akuszerek, lecz nie byłam w stanie poczuć tego, co ona. Czy Artemizja czuła odrętwienie, czy trzęsły się jej nogi jak galaretka, podczas gdy przypadkowi, obcy rzymianie przez zasłonę oglądali jej upokorzenie? Czy drżała z zimna, mając wrażenie zapadania się w samej sobie, podczas gdy na czole kroplił się jej pot, gdy kat zaciskał na jej palcach coraz mocniej sznur? Czy oprócz bólu czuła również łaskotanie pojedynczych kropelek krwi spływających po jej rękach?
Tak, głównym zarzutem wobec tej powieści z mojej strony jest za duża doza dosłowności w sferze opisywania uczuć Artemizji.
Doceniam z kolei ukazanie relacji rodzicielskich. Nie tylko tej naprawdę trudnej między Oraziem a Artemizją, ale również między Artemizją a jej córką, na którą malarka zrzucała swoje własne ambicje.
Mam wrażenie, że ta historia wymaga zdecydowanych poprawek, niektóre sceny (proces, ślub, decyzja o wyjeździe z Florencji i poprzedzające ją wydarzenia, scena z pędzlem Michała Anioła – swoją drogą, świetny symbol, jednak potraktowany mocno po macoszemu, scena ślubu córki Artemizji, przyjęcie do Accademii i finał powieści) większej wrażliwości. Przy nich czas powinien lekko zwolnić, mimika, gesty postaci powinny być bardziej szczegółowo opisane. Nie mówiąc już o grze światła i cieni w pomieszczeniu (w końcu Artemizja była caravaggionistką, stosowała w swojej sztuce zabieg chiaroscuro),barwach, temperaturze i dźwiękach... To wszystko zostało, moim zdaniem, ukazane lepiej przez Jesse Burton czy w powieści „Syrena i pani Hancock”, gdzie widać nie tylko wiedzę na temat pewnego okresu, zagadnienia, ale także właśnie tę subtelność sztuki. Artemizja wykreowana przez Susan Vreeland ma pretensje do córki, że ta jest mało empatyczna, że nie rozumie sztuki, podczas gdy sama autorka tworzy jedynie historię malarki, nie traktując samej literatury i języka jako narzędzia, które może malować równie wspaniałe obrazy, co pędzel.
Muszę przyznać, że dotknęło mnie jedynie umorzenie procesu przez Orazia, po tym jak odzyskał już obraz i powrót do współpracy z Agostinem, pomimo tego, co zrobił jego córce. Artemizja została potraktowana jak przedmiot, mniej ważny od skradzionego obrazu. Było to bardzo przykre i nietrudno się domyślić czemu.
Nie wynagradza to jednak stylu powieści i jednego okropnego dialogu, który ma miejsce we Florencji, gdy Artemizja chce pokazać w Akademii swe prace, Zuzannę i pierwszą Judytę. Rozmawia tam z urzędnikiem, wspomina o swoim ojcu i jego znajomości z Caravaggiem. Ten dialog jest jednak tak nienaturalny, tak sztuczny... Rozumiem, ekspozycję trzeba w jakiś sposób przemycić, ale ten fragment powinien służyć za przykład, jak tego nie robić. Przeczytajcie sami:
„— Jestem Artemizja Gentileschi, przybywam z Rzymu. Moim ojcem jest Orazio Gentileschi. Jeśli można, chciałabym pokazać parę obrazów.
— Ach tak, signor Gentileschi. O ile wiem, był on dobrym przyjacielem Michelangela Caravaggio.
Owszem, ja też go poznałam, zanim zmarł.
Zmarł w tajemniczych okolicznościach, należałoby dodać. Najprawdopodobniej usiłował uciekać, by ratować swe życie po zasztyletowaniu człowieka podczas bójki o prostytutkę. Butny, gwałtownego usposobienia, nosił szpadę i sztylet, jak jakiś bandyta. Wielokrotnie więziony za bijatyki ze strażnikami oraz za obrazę papieskiego strażnika. I ty mówisz, że znałaś go dobrze?
Nie, dobrze nie. Byłam jeszcze dzieckiem. Mój ojciec...”
Spodziewałam się znacznie więcej, więc jestem rozczarowana tą pozycją, ale jednocześnie nie żałuję jej przeczytania. Nie zajęło mi to wiele czasu, narracja sama w sobie mnie nie męczyła i na pewno skojarzenie pewnych dzieł czy miejsc z wydarzeniami z książki pomoże mi je łatwiej zapamiętać. Polecam zatem ją każdemu, ale ostrzegam, aby nie oczekiwać wiele.