-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2019-01
Nigdy nie przypuszczałam, że biografia nieznanej mi osoby będzie w stanie mnie tak zainteresować i sprawić, że zżyję się z jej bohaterem. Izabeli Cywińskiej i jej „Dziewczynie z Kamienia” się to udało.
Na początku muszę się trochę wytłumaczyć z mojej ignorancji. Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałam o tak wybitnej reżyser? No cóż, lata największej aktywności teatralnej Cywińskiej przypadały na drugą połowę PRL, czas gdy jeszcze nie było mnie na świecie. Gdy obejmowała stanowisko Ministra Kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego dopiero raczkowałam, a by oglądać odważne sceny w „Bożej Podszewce” byłam stanowczo za młoda. Mimo to zdecydowałam się sięgnąć po jej biografię. Zachęciły mnie opinie, że losy autorki splatają się z historią współczesną Polski, począwszy od międzywojennej idylli, aż po czasy obecne, że jest zawarta historia współczesnego teatru i polityki.
„Dziewczyna z Kamienia” to opowieść o tym, jak przedziwne sploty losu potrafią skutecznie utrudniać nasze życie i jak sobie z tymi przeciwnościami skutecznie radzić. Życie Cywińskiej mogło wyglądać niczym prawdziwa bajka. Przyszła reżyser przyszła na świat w dość zamożnej ziemiańskiej rodzinie z wieloletnimi tradycjami, w niewielkim majątku Kamień w dzisiejszym powiecie Opolskim. W domu, który na poły był dworkiem i pałacykiem, otoczone służbą i kochającą rodziną panienki Cywińskie mogły czuć się jak w puchu, komfortowo i bezpiecznie. Los jednak bez przerwy rzucał Izie kłody pod nogi. Dość szybko straciła ojca, który dokonał żywota w pożarze wznieconym przez nieopaczne zaśnięcie z tlącym się papierosem w ustach. Kilka lat później nadeszła z kolei wojna, która położyła kres polskiej tradycji ziemiańskiej. Mała Iza bezpowrotnie utraciła swój piękny dom i wraz z mamą, stryjkiem i siostrą rozpoczęła tułaczkę po całej Polsce, szukając tego odpowiedniego miejsca do ponownego osiedlenia się.
W życiu dorosłym nie było lepiej, tułaczka trwała. Cywińska nie od razu dostała się do szkoły teatralnej, kolejne obejmowane przez nią teatry (Kalisz, Poznań, warszawskie Ateneum) po początkowej fazie sukcesów przynosiły więcej problemów, niż korzyści. Działalność polityczna, którą przypłaciła internowaniem w 1981 r., również okazała się być rozczarowaniem. Nie inaczej było w życiu uczuciowym. Mimo tych niepowodzeń autorka nie traciła hartu ducha, nie poddawała się i uparcie dążyła po swoje. Sama o sobie mówi „niepoprawna optymistka” i chyba dzięki temu udało się jej zajść do tego miejsca, w którym się teraz znajduje.
Tym, co mnie szczególnie ujęło w tej autobiografii, jest właśnie szczerość autorki. Nie kreuje się na bohaterkę czasów współczesnych, nie udaje, że jest wybitną panią reżyser, nie twierdzi, że była bojowniczką o wolność Polski, tudzież panią minister, która przebojem wkroczyła do nowego rządu i z miejsca rozpoczęła gruntowne reformy. Chciała tworzyć ambitny teatr, chciała wyprowadzić kraj ze stagnacji, jednak okazało się być to trudniejsze, niż przypuszczała. Nie koniecznie dlatego, że sama nie potrafiła podołać zadaniu, ale dlatego, że jej wizja nie zawsze była zbieżna z wizją innych osób. Cywińska podkreśla to, co jej się w życiu udało, ale jednocześnie nie waha się na kartach swojej własnej książki przyznać do błędów, jak i wyrazić rozczarowanie, zarówno zaistniałymi sytuacjami, jak i konkretnymi postaciami.
Warto bowiem zaznaczyć, że w tej dość opasłej autobiografii Cywińska nie występuje sama, często pojawiają się tam inne osoby, z którymi jako reżyser i dyrektor teatrów miała okazję współpracować. Jest opis znajomości ze Zbyszkiem Cybulskim (który nota bene odegrał w jej życiu dość istotną rolę), Tadeuszem Łomnickim, Andrzejem Wajdą, czy wreszcie Adamem Hanuszkiewiczem, u boku którego, jeszcze jako studentka, stawiała swoje pierwsze kroki w świecie teatru – a to tylko niewielki wycinek z całego katalogu nazwisk, które pojawiają się w „Dziewczynie z Kamienia”. Autorka skutecznie „detronizuje” te postaci, z pozycji gwiazdy sprowadza je do poziomu współpracownika, pokazując je z nieco innej, zdecydowanie bardziej przyziemnej perspektywy.
Oprócz postaci znanych ze sceny dramatycznej z biegiem czasu zaczynają Cywińską otaczać bohaterowie sceny politycznej z głównymi motorami „karnawału solidarności” na czele (zwłaszcza „dżinsowym” Jackiem Kuroniem”, z którym autorkę łączyła szczególna zażyłość). Wątek polityczny snuje się zresztą przez całą książkę, autorka już od lat młodzieńczych wdawała się w polityczne dysputy w domu i w szkole, przez co nie raz wpadała w tarapaty. W swoich wspomnieniach skrupulatnie odnotowuje wszystkie pamiętne czerwce, marce, sierpnie i grudnie, co tylko podkreśla głębokie osadzenie losów Cywińskiej w kontekście historyczno-politycznym.
Czytając teatralno-polityczno-osobiste wspomnienia Cywińskiej można odnieść wrażenie, że ich adresatem nie jest tylko czytelnik, ale również (a może i przede wszystkim) sama autorka. To nie jest po prostu jej bieg życia, historia opowiedziana by zostawić po sobie książkę, pełno tutaj analiz i wniosków, zupełnie tak, jakby autorka starała się odkryć, co w danej sytuacji poszło dobrze, a co źle i dlaczego, co sprawiło, że postąpiła tak a nie inaczej. To też próba podsumowania minionych okresów w historii Polski, zapisanie obrazów które żyją jedynie w pamięci autorki. Razem z Kamieniem w gruzach legło polskie ziemiaństwo, a wraz z nim pewne ideały, określony światopogląd i styl bycia. W ciągu tych 80 lat życia autorki świat w którym była zmienił się nie do poznania, dlatego też uznała a słuszne odnotować to, co było. Dla innych i dla samej siebie.
„Dziewczyna z Kamienia” ma jeszcze jeden niepodważalny atut: Cywińska pisać potrafi i czyta się ją wyjątkowo dobrze, zupełnie tak, jakby słuchało się opowieści snutej przez starszego członka rodziny. Nie obce są jej co prawda dygresje i chronologia opowieści często ulega zaburzeniu, jednak jest to tak umiejętne poprowadzone, że wszystko stanowi jedną, przemyślaną całość. Warto dodać że tekstowi towarzyszy wiele fotografii, co oczywiście urozmaica lekturę i pomaga nam jeszcze lepiej poznać autorkę. I tak jak zasiadając do lektury miałam jedynie mgliste pojęcie o Izabelli Cywińskiej, tak teraz czuję, jakbym znała ją od lat.
Recenzja ukazała się na blogu literatkakawy.booklikes.com
Nigdy nie przypuszczałam, że biografia nieznanej mi osoby będzie w stanie mnie tak zainteresować i sprawić, że zżyję się z jej bohaterem. Izabeli Cywińskiej i jej „Dziewczynie z Kamienia” się to udało.
Na początku muszę się trochę wytłumaczyć z mojej ignorancji. Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałam o tak wybitnej reżyser? No cóż, lata największej aktywności teatralnej...
2015-02-19
Na polskim rynku książek ostatnio na brak literatury związanej z architekturą nie możemy narzekać. Co chwila ukazują się kolejne pozycje przybliżające nam tę najbliższą człowiekowi dziedzinę sztuki. I nie są to już tylko i wyłącznie opracowania naukowe, ani też opasłe tomiska, w których autorzy dokonują przeglądu wszelkich możliwych stylów. Coraz chętniej sięgamy po książki, w których znawcy rozpisują się nie o tym, jak budowla wygląda, ale jaki przekaz ze sobą niesie. Niestety, są to głównie pozycje autorstwa autorytetów, które po ziemi chodziły pół wieku temu i bryła na kształt muzeum w Bilbao nawet im przez myśl nie przemknęła. Co gorsza, większość z nich to towar importowany, w których próżno wypatrywać nawiązań do naszego rodzimego podwórka.
Z niesamowitym zaciekawieniem podeszłam więc do książki Sławomira Gzella wydanej w ubiegłym roku przez warszawskie wydawnictwo Blue Bird. Po pierwsze – jest to nasz produkt krajowy. Po drugie – teksty w nim zawarte powstały na przestrzeni ostatnich 10 lat. Po trzecie – jego autor wciąż jest aktywny zawodowo. Po czwarte – nie powinno oceniać się książki po okładce, ale zignorować takie wydanie, graniczyłoby z ignorancją.
Zacznijmy od tytułu, bo odgrywa on tutaj niemałą rolę. „O Architekturze” wszystkim mniej lub bardziej zorientowanym w literaturze architektonicznej od razu przywiedzie na myśl złożony z dziesięciu ksiąg zbiór tekstów starożytnego Witruwiusza. Z tym monumentalnym dziełem łączy zbiór esejów profesora architektury nie tylko tytuł. Oba teksty opisują współczesne autorowi trendy w architekturze, oba zostały również bogato ilustrowane. Różni je głownie fakt, że o ile dzieło Witruwiusza ma bardziej praktyczne podłoże, to u prof. Gzella konkretów raczej nie znajdziemy. Zamiast nich mamy za to prawdziwą ucztę intelektualną.
Jak sam autor deklaruje w podtytule, jego teksty są jedynie szkicami, które luźno oscylują wokół zagadnienia architektury, często również zahaczając o bliźniaczą urbanistykę. Profesor snuje rozważania na temat ostatnich trendów, wspominając nie tylko modernizm i postmodernizm, ale zahaczając również o często pomijany dekonstruktywizm. Nie posługuje się jednak przy tym stertą pozycji naukowych, a głownie własnymi spostrzeżeniami.
Jak już wspomniałam, próżno szukać tu konkretów, czy zdecydowanych deklaracji. Nie możemy się jednak temu dziwić, ponieważ w jednym z tekstów autor bezowocnie próbuje znaleźć wyczerpującą definicję architektury. Tak więc architektura staje się paradoksalnie nieuchwytnym zjawiskiem, pisanym tutaj przez duże „A” które łatwiej jest poczuć spacerując po ulicach Rzymu, czy warszawskim śródmieściu, niż opisać ze słownikiem w ręku.
Na różnorodność tematów nie możemy narzekać. Gzell nie tylko skupia się na pięknie budowli, nadając im znamiona sztuki (Jane Jacobs przewróciła się w grobie), ale również zgłębia tę nieco mniej urodziwą sztukę budownictwa. W „O Architekturze” przeczytamy więc o konkursach architektonicznych (opowieść snuta w oparciu m.in. o następcę WTC), czy o kryzysie ekonomicznym, który jeszcze nie tak dawno spędzał nam sen z powiek. Będzie też wycieczka krajoznawcza do Włoch, w trakcie której poznamy gorzką prawdę dotyczącą kondycji architektonicznej kraju usłanego światowej sławy zabytkami. Przejedziemy się również po stolicy podziwiając jej architekturę skali makro, medium i mikro. Pojawi się również wspomniany już Witruwiusz oraz cały szereg wyśmienitych architektów (również tych polskich). Reasumując: na nudę narzekać nie będziemy.
Powróćmy do ilustracji. Jakby nie było, zostały również one ujęte w tytule, więc znaczyć muszą wiele. Faktycznie, doskonale korespondują one z tekstem, choć wcale nie powielają myśli w nim przedstawionych. Doczekały się one również osobnego szkicu, w którym autor stara się uzmysłowić czytelnikowi ich wagę i znaczenie dla architektury, pokazując tym samym, że owa technika nie jest wcale skazana na odejście do lamusa.
Jak już wspomniałam, wydawnictwo Blue Bird dołożyło wszelkich starań, by książka profesora Gzella stała się przedmiotem wyjątkowym. Całość została wydana w twardej, płóciennej oprawie, na grubym papierze w kolorze kości słoniowej. Gdy połączymy to z zawartością merytoryczną książki oraz jej aspektami literackimi (warto bowiem dodać, że pan Gzell z pisaniem radzi sobie wyśmienicie), otrzymamy pozycję wyróżniającą się na rynku książki, powtarzając za Wojciechem Kosińskim, „bibliofilskiego białego kruka”. To pozycja która z pewnością powinna zagościć w bibliotece każdego pasjonata architektury. I nie tylko.
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie literatkakawy.booklikes.com
Na polskim rynku książek ostatnio na brak literatury związanej z architekturą nie możemy narzekać. Co chwila ukazują się kolejne pozycje przybliżające nam tę najbliższą człowiekowi dziedzinę sztuki. I nie są to już tylko i wyłącznie opracowania naukowe, ani też opasłe tomiska, w których autorzy dokonują przeglądu wszelkich możliwych stylów. Coraz chętniej sięgamy po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-30
Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz pojawiały się kolejne koncepcje zagospodarowania obszarów miejskich, które a to miały pogrążać się w zieloności ogrodów, a to piąć się do góry wraz z kolejnymi piętrami wieżowców. Kreślono fantazyjne wzory, wytyczano rygorystyczne strefy. Wielcy architekci doby modernizmu próbowali, ale ich plany jeden po drugim paliły na panewce.
W 1961 r. na rynku pojawiła się książka autorki, która również chciała uzdrowić miasta (zwłaszcza te, znajdujące się w USA), poddając pod krytykę nie tylko samoistny rozwój przestrzeni, ale również i pomysły innych architektów i urbanistów. Jane Jacobs kręci nosem zarówno na nieco już zakurzone pomysły Ebenezera Howarda, jak i na wciąż żywe (choć powoli odchodzące w zapomnienie) kontrowersyjne idee Le Corbusiera. Mówi stanowcze nie miastom rozrysowanym na kartce i twierdzi, że tereny zielone i przestrzeń, których tak spragnieni byli jej starsi koledzy po fachu, mogą czasami więcej zaszkodzić, niż przynieść pożytku.
Właściwie pisząc „koledzy po fachu” popełniłam pewne nadużycie. Jane Jacobs nie była bowiem ani architektem, ani urbanistą, tylko dziennikarką. Wystarczy jednak przeczytać kilka kartek jej książki, by przekonać się, że ten drobny niuans działa zdecydowanie na jej korzyść. Zamiast bowiem próbować przeforsowywać własne projekty zagospodarowania przestrzeni, uważając, że są one „jedyne i słuszne”, ona spogląda na otaczającą ją miejską rzeczywistość przede wszystkim z perspektywy jej mieszkańca i użytkownika. Innymi słowy „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to nie manifest twórcy, ale głos jednego z nas.
Jak już wspomniałam, myślą przewodnią tej książki jest głównie polemika z modernizmem. Jeśli spojrzymy na datę wydania tej publikacji, nie powinna nas ta krytyczna postawa zupełnie dziwić. W latach 60. w Stanach Zjednoczonych stara gwardia powoli odchodziła w stan spoczynku, za rogiem czaił się już w nieco większym stopniu swojski postmodernizm. Tą swojskość szczególnie czuć w tekście Jacobs, która bardziej niż na planowaniu i nowoczesnych technologiach, skupia się na człowieku. „Miasto maszyna” brzmi może intrygująco, ale przecież jego funkcjonowanie nie polega na pracy trybików, tylko na interakcjach zachodzących w tkance społecznej. Dla niej ulica to nie pasmo, po którym suną samochody, ale miejsce wzdłuż którego żyją i funkcjonują ludzie. Bez nich miasto nie ma prawa bytu.
Pomysły Jacobs wydają się dziwne, aczkolwiek nie są zupełnie pozbawione sensu. Kręci ona bowiem nosem na parki, które zamiast zwabiać spacerowiczów, stają się miejscem schadzek typów spod ciemnej gwiazdy. Nie podoba się jej monotonia, stawia na urozmaicenie, mieszankę form i stylów. Zbyt wiele otwartej przestrzeni również nie ułatwia mieszkańcom życia. A jeśli chodzi o piękne samochody… Może lepiej porzucić je na rzecz komunikacji miejskiej? Na tym nie koniec. Autorka nie tylko koncentruje się na architekturze i socjologii, z czasem zamienia się w eksperta ds. ekonomii, który ma czelność wypowiadać się o dotowaniu mieszkań. Odważne posunięcie, trzeba jednak przyznać, że nawet w tej roli autorka wypada całkiem wiarygodnie.
Oczywiście, jak to już z każdym tekstem tego typu bywa, nie należy traktować go jak słowa objawionego i trzeba spojrzeć na niego krytycznie. Chociaż na pierwszy rzut oka dzieło Jacobs wydaje się być niezwykle profesjonalne, to jednak momentami pomysły autorki trącą naiwnością. Ot chociażby wizja ulicy, na której wszyscy sąsiedzi żyją ze sobą w wyśmienitej komitywie, nie tylko doskonale się znają, ale i są skorzy do wzajemnej pomocy. Opis dnia (nazwany przez autorkę tańcem) jest piękny, ale niestety nie do zrealizowania we współczesnych realiach. Człowiek człowiekowi wilkiem i nic nie wskazuje na to, by takie podejście miało ulec zmianie. Podobnie prezentuje się pomysł spełniania funkcji edukacyjnej przez chodnik. Z doświadczenia wszyscy wiemy, że jest to ostanie miejsce, które kojarzy się z bezpieczeństwem najmłodszych. Może w warunkach, w których żyła Jacobs było inaczej, choć jednak śmiem w to wątpić.
Czas odpowiedzieć sobie zatem na najistotniejsze pytanie: jak się ma wywód Jacobs do sytuacji w Polsce AD 2015? Można do niego podejść w dwojaki sposób. Z jednej strony możemy uznać, że tekst autorki jest ponadczasowy i pewne zjawiska po prostu nie uległy zmianie na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat, nie tylko w Ameryce, ale również i na starym kontynencie. Ale to nie wszystko. Choć nie lubimy o tym słyszeć, to jednak pod wieloma względami Polska jest opóźniona w stosunku do zachodu. Wystarczy sobie uświadomić, jak późno zawitał do naszego kraju postmodernizm (USA – późne lata ’60, Polska – ’90). Oczywiście obecnie serce większości młodych adeptów architektury kieruje się ponownie ku Le Corbusierowi, jednak rozum każe zostać przy Jacobs. Choć jej pomysły dzisiaj nie wydają się być kontrowersyjne, a niektóre stały się „oczywistą oczywistością”, to jednak wciąż się do nich nie stosujemy.
Książka „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to dość obszerne dzieło, które powinien przyswoić sobie każdy architekt i urbanista. To zbiór cennych, niezwykle trafnych uwag, które warto wziąć pod uwagę planując każdą ingerencję w tkankę miejska. A co z dzieła Jacobs może wynieść zwykły czytelnik? Przede wszystkim świadomość miasta i błędów popełnionych przy jego projektowaniu. Nagle się okaże, że kwestie, które poruszał Filip Springer w "Wannie z kolumnadą" były już doskonale znane lata temu amerykańskiej dziennikarce. Choć tak jak wspomniałam: nie należy zapominać o krytycznym podejściu do pomysłów autorki i umiejętnym odniesieniu ich do naszych warunków czasowych i terytorialnych.
Na koniec jeszcze jedna rzecz, która rozczarowała mnie po pierwszym przekartkowaniu książki – brak ilustracji. Owszem, autorka we wstępie w zgrabny sposób wytłumaczyła się z braku materiału fotograficznego (zaleca nam spojrzeć na dowolne duże miasto), jednak mnie jej argumentacja nie przekonuje. Czasami jeden obraz mówi więcej, niż tysiąc słów, a nie wszystko można sobie dokładnie wyobrazić. Zwłaszcza, gdy autorka przywołuje konkretne miejsca i sytuacje. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Recenzja została pierwotnie opublikowana na stronie literatkakawy.booklikes.com
Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-16
Czy blokowisko może zostać zabytkiem? Ba, czy blokowisko może zostać wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO?
Zaznaczam, że chodzi o zwykłe blokowisko, jedno z wielu kopiowanych w nieskończoność planów. Moskiewskie Bielajewo to te same budynki, takie same bryły, jakie można spotkać w wielu miejscach na naszym globie. Z zewnątrz skromne, minimalistyczne elewacje, wewnątrz małe mieszkanka o podobnym metrażu i rozkładzie. Dlaczego więc objąć je szczególną troską i ocalić od nieuchronnego rozkładu? To, co uczyniło to miejsce wyjątkowym to niekoniecznie struktura budynku, a raczej wydarzenia i zachowania, do których się one przyczyniły.
O wyjątkowości tego miejsca stara nas się przekonać Kuba Snopek, urbanista i badacz architektury, który obecnie współpracuje z moskiewskim Instytutem "Strielka". Nie jest w swoich staraniach osamotniony, w 2011 roku światowej sławy architekt Rem Koolhaas powołał do życia projekt Belyayevo Forever. Wydano publikacje poświęcone osiedlu, zorganizowano specjalne wydarzenia kulturalne. A to wszystko po to, by dokonać niemożliwego i wywalczyć wpisanie tego obszaru na listę UNESCO. W tym roku również polski czytelnik otrzymał okazję, by zapoznać się z losami Bielajewa. Nakładem Fundacji Bęc Zmiana ukazała się właśnie publikacja Snopka "Bielajewo: zabytek przyszłości".
Czas odpowiedzieć sobie na dwa pytania:
a) dlaczego Bielajewo jest takie wyjątkowe?
b) dlaczego polski czytelnik miałby być zainteresowany jakimś rosyjskim blokowiskiem?
Zacznijmy od wyjątkowości. Bloki same w sobie wyjątkowe nie są. Duże szare budowle (polska mania koloru jeszcze tam nie dotarła) wykonane z tanich, choć niezbyt trwałych prefabrykatów, układają się w duże obszary mieszkaniowe zwane mikrorajnoami (ros. rajon - region). Wzniesione w ramach Chruszczewskiego eksperymentu, planu stworzenia osiedla idealnego, spójnego z ideami powojennego modernizmu (w którym jak wiemy pobrzmiewają echa nieobce komunistycznej ideologii). Patrząc na plany, które Snopek zamieścił w swojej książce, trudno nie przyznać, że architekci i planiści rzeczywiście do osiągnięcia ideału zmierzali. Starannie odmierzone odległości pomiędzy poszczególnymi budynkami (projekt oprócz bloków obejmował również budynki użyteczności publicznej, takie jak szkoły czy kina), zadbanie o obecność zieleni, czy troska o optymalne szlaki komunikacyjne - wszystko to podpowiada, że mamy do czynienia ze dokładnie przemyślaną konstrukcją, przynajmniej jak na realia ZSRR.
Takich miejsc można znaleźć w Moskwie na pęczki, jednak to właśnie wokół Bielajewa, praktycznie od samego początku jego istnienia, skupiła się uwaga wielu ludzi. Niczym magnes przyciągało ono artystów, których twórczość nie spotkała się z aprobatą ówczesnych władz. Abstrakcjonizm nie był bowiem mile widzianym kierunkiem w sztuce w ZSRR. W 1974 roku na terenie nowopowstałego osiedla została zorganizowana tzw. "Wystawa spychaczowa", która została odebrana jako akt nieposłuszeństwa wobec władzy. Wkrótce rozkwitła tu również rosyjska gałąź sztuki konceptualnej, w której zdecydowany prym wiódł Dmitrij Prigow. Zdaniem Snopka twórczość Prigowa jest nierozerwalnie związana z osiedlem. Przewija się ono zarówno w jego tradycyjnych wierszach, grafikach, oraz konceptualnych "Wierszogramach", których struktura ma nawiązywać do planów moskiewskich osiedli.
Zdaniem Snopka to zderzenie trudnej w odbiorze sztuki z pospolitą zabudową stanowi nieoceniony walor tego miejsca, a to z kolei sprawia, że obszar ten powinien zostać objęty ochroną. Ze zdaniem autora można się zgodzić, można je również zupełnie negować, jedno jest pewne: bez względu na naszą opinię, problem przedstawiony przez Snopka jest dość istotny. I w tym miejscu możemy przejść do punktu b), czyli do zgłębienia powodu dla którego powinniśmy zainteresować się kwestią Bielajewa.
Rozejrzyjmy się po naszym polskim krajobrazie. Oprócz typowej szachownicy pól i połaci ubywających wciąż lasów, innym dominującym składnikiem naszej przestrzeni są zgrupowania blokowisk. Czy potrafimy sobie wyobrazić nasze wielkopłytowce jako zabytki? Raczej nie. Lista UNESCO? Nigdy. To w takim razie co po nas zostanie? Co za kilkanaście lat będzie można uznać za zabytek? Budynek kiczowatej galerii handlowej? Szklaną konstrukcję budynku korporacji? Czy jakikolwiek współczesny budynek jest godny przywieszenia charakterystycznej niebiesko-białej tabliczki? Może Kuba Snopek ma rację i powinniśmy zmienić sposób myślenia o zabytkach i zamiast skupiać się na walorach zewnętrznych pomyśleć o tym, jakie znaczenie mają dla otoczenia?
Ale "Bielajewo" to nie tylko książka o ochronie zabytków. Autor opisuje ciekawy proces powstawania nowej tkanki miejskiej umiejscawiając całość w kontekście politycznym, który ma wiele punktów wspólnych z ówczesną sytuacją w Polsce Ludowej. Oprócz tego znajdziemy tutaj informacje dotyczące rosyjskiego konceptualizmu oraz intrygującej postaci Prigowa (którego mieszkanie obecnie zostało zamienione w muzeum). Aż dziw, że Snopkowi udało się zawrzeć tak wiele informacji w tak niewielkiej książeczce.
Publikację Kuby Snopka czyta się błyskawicznie, jednak kwestie które zostały w niej zawarte, zostają z czytelnikiem na dłużej. Choć w pierwszej chwili pomysł wpisania tak pospolitego (i w dodatku wyjątkowo nietrwałego) zespołu budynków na listę UNESCO wydaje się graniczyć ze zdrowym rozsądkiem, po przeczytaniu całości może okazać się, że w tym szaleństwie jest metoda.
Czy blokowisko może zostać zabytkiem? Ba, czy blokowisko może zostać wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO?
Zaznaczam, że chodzi o zwykłe blokowisko, jedno z wielu kopiowanych w nieskończoność planów. Moskiewskie Bielajewo to te same budynki, takie same bryły, jakie można spotkać w wielu miejscach na naszym globie. Z zewnątrz skromne, minimalistyczne elewacje,...
2014-06-15
Dom Hansenów po raz pierwszy przyciągnął moją uwagę na kartach "Źle urodzonych". Tam, wśród wielu tekstów poświęconych architektonicznym reliktom PRL-u, Filip Springer umieścił rozdział poświęcony twórczości Oskara Hansena. Obok jego nieudanych realizacji osiedli mieszkaniowych, pojawił się opis niewielkiego domku w Szuminie, który architekt zamienił w wizytówkę swojej filozofii. Wyładowany bo brzegi dość zagadkowymi konceptami formy otwartej sprawiał wrażenie konstrukcji dokładnie przemyślanej i dopracowanej w najmniejszym szczególe. Tak przynajmniej wynikało w tekstu, bo na kilku zdjęciach towarzyszącym tekstowi widniał budynek przypominający walącą się chałupę, wzniesioną raczej przy współpracy niedoświadczonych chłopów z siłami natury, niż rękoma doświadczonego architekta. Ten graficzny dodatek tylko wzmógł moje zaciekawienie tą niezwykłą konstrukcją, jedynym polskim budynkiem wpisanym na listę Iconic Houses Network.
Nakładem wydawnictwa Karakter (przy współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie) ukazała się niedawno pozycja w całości poświęcona temu intrygującemu miejscu. "Dom jako forma otwarta. Szumin Hansenów" to album zabierający czytelnika w podróż po przestrzeni, którą Hansen nie tylko stworzył, ale w której również ostatecznie osiadł wraz ze swoją żoną Zofią. A żeby nie była to podróż z której mogą skorzystać jedynie ci wtajemniczeni w arkana filozofii Hansena, całość została wzbogacona o dwa teksty, które niczym przewodnik pełnią funkcję edukacyjną i rozwiewają wątpliwości nieco zagubionego w tej skomplikowanej przestrzeni wędrowca.
Wśród autorów nie mogło oczywiście zabraknąć Filipa Springera, który stał się swoistym mentorem twórczości Hansena. Autor "Zaczynu", publikacji w pełni poświęconej małżeństwu Hansenów, ponownie pochyla się nad niezwykłością tej przestrzeni. Prezentuje czytelnikowi migawki z Szumina oparte na własnych impresjach z pobytów w tym miejscu oraz o garść wątków biograficznych. Autorka drugiego tekstu, Aleksandra Kędziorek, prezentuje dom od nieco bardziej technicznej strony, rysuje plany, tłumaczy zagospodarowanie przestrzeni. Zaopatrzony w taką wiedzę czytelnik może już bez obaw przekroczyć próg domu Hansena. I to niemal w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Każdy, kto spodziewał się zadbanej, wychuchanej przestrzeni znanej ze zdjęć prezentujących wnętrza domów innych architektów, może poczuć się rozczarowany. Odkrywając stopniowo przestrzenie ukazane na fotografiach Jana Smagi można dojść do wniosku, że zdjęcia z Źle urodzonych nie kłamały, temu budynkowi daleko do wymyślnej wilii, czy nawet do skromnego pawilonu. Szumińska konstrukcja na pierwszy rzut oka wydaje się być zupełną improwizacją, dziełem przypadku. W pomieszczeniach panuje artystyczny nieład (lub po prostu bałagan), wnętrza wydają się niewykończone, ogród odstrasza dzikością. Prowizoryczna łazienka wskazuje, że być może byłoby to dobre miejsce na letnisko (i to takie w wersji dla mało wymagających), ale nie na miejsce stałego zamieszkania dwóch starszych osób.
W tym miejscu należy się zatrzymać i ponownie sięgnąć do informacji dostarczonych przez Springera i Kędziorek. To nie jest zwykły dom, to przykład formy otwartej. Forma otwarta do nie łoża z baldachimami, pokryte arrasami ściany, czy designerskie meble. Hansen twierdził, że architektura ma być jedynie tłem dla sytuacji, przedkładać wolę poznania nad wolę posiadania. Konstrukcje mają integrować się z człowiekiem i otaczającym środowiskiem naturalnym, należy wyzbyć się wszelkiej dominacji. Po zrozumieniu tych kilku koncepcji ascetyczny wystrój domu zaczyna nabierać znaczenia. Oko czytelnika bez problemu wyłowi uchwycone przez Jana Smagę szczegóły, doceni przekształcalność przestrzeni i wypełniających ją obiektów, zwróci uwagę na dziwaczne instrumenty dydaktyczne oraz zrozumie idee specyficznego planu domu, w którym zewnętrze przenika się z wnętrzem. A przy okazji będzie miał on możliwość wkroczyć w przestrzeń prywatną małżeństwa wybitnych architektów, ponieważ zdjęcia zostały wykonane na przestrzeni lat 2005-2006, a więc jeszcze za życia pani Zofii. Porozkładane notatki, książki ułożone na stoliku nocnym, pościelone łóżko, obwieszona karteczkami przestrzeń kuchenna, czy mydło wystające z prowizorycznej mydelniczki – wszystko to sprawia, że czytelnik nie ma do czynienia z sztucznym, stricte muzealnym tworem, ale z domem prawdziwie zamieszkanym.
Nie jest łatwo zrozumieć postulowaną przez Oskara Hansena teorię formy otwartej, wymaga to czasu i skupienia. Podobne problemy można napotkać próbując zrozumieć idee jego szumińskiego domu, konstrukcji będącej jedynym miejscem, gdzie mógł w pełni zademonstrować swoje pomysły. Jest on jak przypowieść, która pod błahą powierzchnią skrywa swoje prawdziwe sedno, którego wydobycie wymaga nieco wysiłku intelektualnego. Gdy dzisiaj przeglądam ten album nie mam już przed oczami zaniedbanej chaty i za każdym razem, gdy spoglądam na zamieszczone w nim zdjęcia, dostrzegam kolejne istotne detale nadające całości sens. Jednak choć fotografia zezwala na nieśpieszną, dogłębną analizę, to nigdy nie odda pełnego kolorytu tego miejsca. Dlatego warto wybrać się również na prawdziwą wycieczkę do domu w Szuminie, który od 24 maja jest otwarty dla publiczności. Prawdopodobnie dopiero wtedy będzie możliwe pełniejsze zrozumienie tego, czym kierował się Hansen stawiając tą nieco ekscentryczną budowlę.
tekst ukazał się na stronie: literatkakawy.booklikes.com
Dom Hansenów po raz pierwszy przyciągnął moją uwagę na kartach "Źle urodzonych". Tam, wśród wielu tekstów poświęconych architektonicznym reliktom PRL-u, Filip Springer umieścił rozdział poświęcony twórczości Oskara Hansena. Obok jego nieudanych realizacji osiedli mieszkaniowych, pojawił się opis niewielkiego domku w Szuminie, który architekt zamienił w wizytówkę swojej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-19
O Powstaniu Warszawskim powstało już wiele filmów. Reżyserów już od lat kusi ten niezwykły wątek w historii Polski, ten heroiczny zryw spragnionych wolności Warszawiaków zakończony rozczarowującą klęską. Pisarze również nie pozostają dłużni, na półkach w księgarniach wprost roi się od publikacji, których autorzy a to skrupulatnie, dzień po dniu, opisują przebieg walk, a to zabierają się za ocenianie dowódców powstania i jego organizacji. Na początku maja tego roku na rynku pojawiły się kolejne dzieła poruszające tematykę powstania – film i towarzysząca mu książka. Niby po raz kolejny drążące ten sam temat, ale tym razem w nieco inny, niespotykany do tej pory sposób.
„Powstanie Warszawskie” to film fabularny oparty w całości ma materiałach dokumentalnych pochodzących z walk toczonych na warszawskich ulicach w 1944 roku. Z pokolorowanej taśmy filmowej, zamiast dobrze znanych twarzy aktorów, spoglądają na nas prawdziwi powstańcy, anonimowi bohaterzy. Muzeum Powstania Warszawskiego, pomysłodawca i producent całego przedsięwzięcia, zdecydowało się jednak przywrócić tym bezimiennym bohaterom tożsamość. W tym celu rozpoczęła się akcja „Rozpoznaj” w ramach której dzięki zamieszczonym na specjalnej stronie internetowej kadrom z filmu, członkom rodzin, znajomym a nawet samym zainteresowanym udało się rozpoznać znajome twarze.
Efekty tej akcji są widoczne nie tylko w formie napisów końcowych na dużym ekranie, dzięki niej powstała również książka "Powstanie Warszawskie. Rozpoznani", stanowiąca niezbędny komentarz do filmu. Jej autorzy, Iza Michalewicz oraz Maciej Piwowarczuk, zdecydowali się odszukać niektóre z rozpoznanych na kadrach osób i skłonić ich do rozmowy. W ten sposób osoby, które jeszcze przed chwilą były zupełnie obce, stały się wszystkim znacznie bliższe.
I tak autorzy prezentują nam osiem historii osób związanych z powstaniem, zwykłych cywili, których wola odzyskania wolności wciągnęła ich w wir okrutnych walk. I choć każdy z nich brał udział w tym samym wydarzeniu, to jednak ich historie różnią się od siebie. Bohaterowie za pomocą swoich narracji doskonale pokazują, że oprócz ogólnej chęci wyzwolenia, każdemu z nich przyświecały odrębne priorytety. Jedni w walce szukali ucieczki, inni spełnienia. Zdarzały się osoby, dla których rozgrywający się na ulicach dramat przyćmiony był silną miłością oraz ci, dla których była to niezwykle okrutna przygoda. Autorzy zadbali o dość urozmaicony dobór swoich rozmówców, pojawiają się tu i kobiety i mężczyźni, osoby doświadczone, impulsywna młodzież oraz nieświadome dzieci. Dzięki temu na kartach książki tworzy się niezwykle pojemny i całkiem nieszablonowy obraz powstania.
Warto jednak zaznaczyć, że nie jest to książka tylko i wyłącznie opowiadająca o wydarzeniach z 1944 roku. Nie jest to nawet opowieść o wojnie i jej okrucieństwach. Każdy rozdział przedstawia losy bohaterów od ich narodzin po dzień powstawania tekstu, pojawiają się migawki z międzywojennej Polski oraz nieco bardziej obszerne relacje z lat powojennych. I tutaj znajduje się największy walor tej książki. O ile o przebiegu powstania słyszeliśmy już wiele historii, to wciąż niewiele mówi się o tym, co po jego upadku spotkało biorących w nim udział ludzi. Wywózki, obozy a po zakończeniu wojny nieprzyjemności ze strony komunistycznego rządu – z takimi nieprzyjemnościami musieli zmierzyć się bohaterowie "Rozpoznanych". Nic więc dziwnego, że grosz nich, rozczarowanych rozwojem sytuacji w kraju, zdecydowało się wybrać życie na emigracji. I choć każdy z nich ułożył sobie nowe życie, to jednak echo powstania, choć może nie dominuje już ich życia, to jednak wciąż jest w nich obecne.
Na kartach "Rozpoznanych" znajdują się również krótkie historie osób, które zajmowały się kręceniem kroniki filmowej oraz szczegóły dotyczące sposobu uwieczniania zajść na taśmie (okazuje się, że niektóre sceny były improwizowane). Znaczna część książki została poświęcona również innym rozpoznanym bohaterom filmu, do których z jakiś przyczyn nie dotarli autorzy. Całość jest bogato ilustrowana kadrami pochodzącymi z filmu oraz zdjęciami z archiwów rodzinnych bohaterów.
Gdy premierze filmu towarzyszy wydanie książki, zazwyczaj o takiej pozycji mówi się, że stanowi ona jedynie zbędny dodatek do wyświetlanego obrazu. Choć "Rozpoznani" bezpośrednio wynikają z filmu i bez niego zapewne nigdy by nie powstali, to jednak książka ta wnosi znacznie więcej treści i sięga zdecydowanie głębiej niż towarzysząca jej produkcja. Pokazuje losy ludzi, których życie potoczyło się niczym scenariusz ciekawego filmu, jednocześnie nie usiłując zrobić z nich prawdziwych bohaterów, męczenników gotowych oddać życie z ojczyznę, powstrzymując się od oceny, co niestety w przypadku tego rodzaju publikacji zdarza się niezwykle rzadko.
Recenzja ukazała się na stronie literatkakawy.booklikes.com
O Powstaniu Warszawskim powstało już wiele filmów. Reżyserów już od lat kusi ten niezwykły wątek w historii Polski, ten heroiczny zryw spragnionych wolności Warszawiaków zakończony rozczarowującą klęską. Pisarze również nie pozostają dłużni, na półkach w księgarniach wprost roi się od publikacji, których autorzy a to skrupulatnie, dzień po dniu, opisują przebieg walk, a to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-04
Moda na architekturę trwa. Nakładem wydawnictwa Karakter ukazała się właśnie kolejna publikacja dotycząca tego tak popularnego ostatnio wśród młodych tematu. Po "Myśleniu architekturą" Petera Zumthora, "Uczyć się od Las Vegas" Venturiego i spółki, "Delirycznym Nowym Jorku" Koolhaasa i reportażach Filipa Springera przyszedł czas na prawdziwego klasyka. Na półkach sklepowych zagościł właśnie Walter Gropius, jedna z ważniejszych figur przedwojennego modernizmu, osoba, która miała niepodważalny wpływ na drogę, którą obrała architektura na początku minionego wieku. I choć mogłoby się wydawać, że światopogląd człowieka urodzonego w 1883 roku może już nieco trącić myszką, to jednak idee, które prezentuje w swojej książce, są zaskakująco aktualne.
Gropius wybitnym człowiekiem był. Architekt (jego projekt fabryki Fagus w niemieckim Alfeld jest uważany za jeden z najwybitniejszych dzieł XX wieku), pedagog, założyciel Bauhausu (szkoły łączącej idee sztuki i rzemiosła), wykładowca na Harvardzie. Jako jeden z kluczowych twórców przedwojennego modernizmu, za cel w swoim życiu obrał potrzebę zmiany otaczającego go świata. Chciał, by architektura raz na zawsze zerwała z wizerunkiem bogato zdobionego arcydzieła, efektu kolejnego "odradzania odrodzenia". Czas sztuki dla sztuki dobiegł końca, nastała era dominacji funkcji nad formą.
Swoje rozmyślania dotyczące współczesnej architektury Gropius zawarł na kartach "Pełni architektury", zbioru esejów i artykułów powstałych na przełomie lat dwudziestych i pięćdziesiątych minionego wieku. Autor prowadzi rozważania na temat największych bolączek architektury tamtych lat, począwszy od konstrukcji mieszkań i planowania przestrzennego, aż po kształcenie architektów. I o ile te dwa pierwsze zagadnienia przewijają się dość często w literaturze poświęconej modernizmowi (kryzys mieszkaniowy wywołany gwałtowną migracją ludności z obszarów wiejskich do miast dał się wszystkim we znaki), tak kwestia edukacji jest już zdecydowanie mniej oczywista.
Choć Gropius pisał swój tekst z myślą o architektach, to jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że gros poruszanych przez niego kwestii w równym stopniu dotyczy innych kierunków. Pojawia się odwieczny problem przewagi wpajanej studentom teorii nad tak niezbędną w przyszłym życiu zawodowym praktyką, sprawa z którą polskie uczelnie nie potrafią poradzić sobie do tej pory. Autor sprzeciwia się nauczaniu historii na pierwszym roku studiów. Jego zdaniem uczeń nie będzie w stanie rozwinąć w pełni swoich kreatywnych zdolności i chcąc nie chcąc wciąż będzie powielał wyuczone wcześniej teorie i podejścia. I tak zamiast przeć na przód, kolejne pokolenia nieustannie drepczą w miejscu.
To nie wszystko. Większość z nas uważa, że architekt powinien posiąść tajemną wiedzę obliczeń matematycznych i posiadać talent plastyczny. Myśląc tak jesteśmy oczywiście w błędzie. Zdaniem Gropiusa:
"Dobra architektura powinna być odwzorowaniem samego życia, co zakłada dogłębną znajomość zagadnień biologicznych, społecznych, technicznych i artystycznych".
Tak więc dobry architekt powinien znać się na biologii (zwłaszcza na budowie i pracy ludzkiego oka), socjologiem (być na bieżąco z ostatnimi badaniami, interpretować je i uwzględniać w swoich projektach) oraz budowniczym (praktyki zamiast w biurze, powinno się odbywać na placu budowy). Tak wszechstronnie utalentowana osoba może zostać dobrym architektem i odnosić sukcesy w życiu zawodowym.
W książce jednej z najważniejszych postaci modernizmu nie mogło zabraknąć rozważań na temat stylu, który Gropius współtworzył. W teście jego esejów przewijają się nieustannie tak charakterystyczne dla ówczesnych czasów koncepty, jak mechanizacja, produkcja masowa, przewaga funkcji nad formą, czy wreszcie pozbycie się ornamentacji. Zamiast jak mantrę wyliczać kolejne te koncepty, Gropius niektóre z nich podważa, inne doprecyzowuje. Choć może to dziwić, autor stanowczo sprzeciwia się kategoryzacji i tak często używanym pojęciom, jakimi są styl międzynarodowy, styl funkcjonalny, czy wreszcie dotyczący bezpośrednio jego osoby stylu Bauhausu. Tłumaczy, że "Celem Bauhausu nie było upowszechnianie jakichkolwiek stylów, systemów czy dogmatów".
Nie popiera również daleko idącej standaryzacji, twierdzi, że "[n]owe budynki muszą być wymyślane, a nie powielane". Jego zdaniem mieszkania powinny być dopasowane do osób, które będą w nich przebywać, a jak wiadomo każdy ma inne potrzeby. Jedynym, czego wszyscy potrzebujemy to dostęp do słońca, przestrzeni i terenów zielonych, coś, o co trudno w ścisłej strukturze miejskiej. Jednak o ile nie w smak jest mu powielanie całych budowli, to jednak w korzystaniu z prefabrykatów i inny dobrodziejstw techniki nie widzi już nic zdrożnego. Trzeba iść z duchem czasu. Rozważnie.
Mówiąc o tej publikacji nie sposób nie powiedzieć o jej polskim wydaniu. Karakter z pomocą Przemka Dębowskiego po raz kolejny udowadnia, że wie, jak zadbać o oprawę graficzną książki. Radosna (choć skromna) okładka wraz z umieszczonym na niej cytatem („Mój ulubiony kolor to różnobarwny”) stanowią wyraźny kontrast do wyobrażenia, jakie mamy o modernizmie (szaro, ponuro, beton). Na cytatach zresztą osadza się całe wydanie tej książki, najważniejsze myśli Gropiusa znajdziemy na stronach tytułowych poszczególnych rozdziałów, są one również wyróżnione w tekście. Wystarczy tylko spojrzeć na natężenie zielonej czcionki w tekście, by zauważyć jak wiele kluczowych informacji pragnie nam przekazać autor.
Choć "Pełnia architektury" po raz pierwszy ukazała się ponad 50 lat temu, ciężko nie zgodzić się z opinią, że spostrzeżenia w niej zawarte są wciąż aktualne (zwłaszcza w Polsce). Niektóre z porad Gropiusa mogą wydawać się oczywiste, to jednak wciąż nie znajdują one odzwierciedlenia w otaczającej nas przestrzeni. Dlatego po tę książkę mają obowiązek sięgnąć wszystkie osoby związane z architekturą: studenci, praktycy i teoretycy. Przeczytać, przyswoić i wcielić w życie. A ponieważ Gropius posługuje się wyjątkowo przystępnymi językiem, może przeczytać ją każdy żądny wiedzy czytelnik, zarówno ten, który chce odczarować mit technokratycznego modernizmu, jak i ten, który chce poznać wizje wielkiego architekta. Bez względu na powód dla którego sięgniemy po tę pozycję jedno jest pewne: będzie to lektura ciekawa, pouczająca i w pełni satysfakcjonująca.
Recenzja ukazała się na stronie http://literatkakawy.booklikes.com/
Moda na architekturę trwa. Nakładem wydawnictwa Karakter ukazała się właśnie kolejna publikacja dotycząca tego tak popularnego ostatnio wśród młodych tematu. Po "Myśleniu architekturą" Petera Zumthora, "Uczyć się od Las Vegas" Venturiego i spółki, "Delirycznym Nowym Jorku" Koolhaasa i reportażach Filipa Springera przyszedł czas na prawdziwego klasyka. Na półkach sklepowych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02
"Kiedyś o tym miejscu napiszę" to, jak głosi podtytuł, wspomnienia Binyavanga Wainaina, pisarza i dziennikarza, który postanowił opowiedzieć czytelnikowi historię swojego życia. Tekst ten odbiega jednak znacznie od typowych wspomnień, w których autor przepełniony głęboką refleksją z sentymentem wspomina lata swojej młodości. Tej książce zdecydowanie bliżej do tradycyjnej powieści, zamiast ciągnących się jak ser na pizzy monologów, znajdziemy tu żywą narrację i akcję, w której środku znajduje się nasz autor-bohater. Śledzimy rozwój nie tylko mieszkańca Kenii, ale również kształtowanie się autora, które nie obyło się oczywiście bez wielu przeciwności losu i nim Wainaina został cenionym pisarzem, błądził wieloma innymi ścieżkami.
Jednak to wcale nie historia życia autora, choć również niezwykle ciekawa, jest najmocniejszym punktem tej książki. Ba, mam wrażenie, że on sam wcale nie zamierzał napisać tekstu wyłącznie o sobie. Już od samego początku lektury jego wspomnień na pierwszy plan nieśmiało wysuwa się bohaterka, która przez wszystkie 360 stron będzie towarzyszyła autorowi i wielokrotnie pochłaniała całą jego uwagę. "Kiedyś o tym miejscu napiszę" to przede wszystkim portret współczesnej Afryki (zwłaszcza jej południowej i wschodniej części), kontynentu, który w drugiej połowie XX wieku przeżywał prawdziwe odrodzenie. Po okresie kolonialnym poszczególne państwa zostały przywrócone do życia lub powstawały od podstaw, stawiały pierwsze samodzielne kroki, uczyły się niezależności oraz niestety przechodziły przez kolejne okresy buntu i rebelii. Wainaina od najmłodszych lat skrupulatnie odnotowywał wszystkie wydarzenia w jego rodzinnej Kenii, pobliskiej Ugandzie, RPA czy Rwandzie, kolejne przewroty, rewolucje, wojny, czy nawet akty ludobójstwa. Kolejne wzloty i upadki państw za wszelką cenę pragnących odnaleźć swoją drogę do demokracji. Wraz z autorem dorastały, razem błądzili, razem próbowali spełnić marzenia.
Na Afrykę nie można jednak patrzeć jedynie przez pryzmat wojen i kolejnych zamieszek wybuchających na ulicach miast. Afryka to też nie tylko przymierające głodem dzieci, jakie widział tam w latach ’80 Bob Geldof. Wainaina na kartach swojej książki stara się nam udowodnić, że i owszem, zdarzają się tam i takie przypadki, ale tak naprawdę jest to miejsce nie mniej różnorodne, niż inne obszary ziemi. Oczywiście nie istnieje taka persona jak stereotypowy mieszkaniec Afryki, miejscowe społeczności są paradoksalnie bardziej niespójne, niż nam się to może wydawać. I to już nie chodzi nawet o różnice pomiędzy obywatelami poszczególnych państw, które oczywiście również istnieją i są zauważalne gołym okiem – np. RPA, w którym Wainaina studiował (lub raczej podejmował takie próby) jest oczywiście miejscem o bardziej rozluźnionej obyczajowości, w którym czuć wyraźny podmuch świata byłych kolonizatorów, niż chociażby Uganda. Autor wielokrotnie podkreśla jednak brak spójności we własnej ojczyźnie, w której podobnie jak w państwach ościennych wciąż większą wagę przywiązuje się do tożsamości plemiennej niż narodowej, co prowadzi to tak absurdalnych sytuacji jak chociażby niemożność wzajemnej komunikacji wywołanej brakiem znajomości języka danego plemienia (o konflikcie interesów prowadzących do aktów ludobójstwa już nie wspominając). Jednak i wśród nich znajdą się osoby doskonale wkomponowujące się w tkankę miejską, które na bieżąco śledzą napływające z zagranicy trendy, słuchają amerykańskiego rapu i spędzają wieczory na szalonych imprezach w klubach. Jedni żarliwie modlą się w kościołach i są gotowi do bezinteresownych aktów pomocy, inni wciąż śpią z bronią pod ręką. Obok wymalowanych na ścianach kobiet toples stoi policjant z bronią strzegąc tabliczki ze śmiertelnie poważnym napisem "Zakaz srania". Wolność tu miesza się w taki sposób z echami reżimu, że nie sposób odnieść wrażenia, że państwa afrykańskie cierpią na lekką schizofrenię, wciąż poszukują swojej stałej tożsamości.
Wspomnienia Binyavanga Wainaina to lektura obowiązkowa dla każdego, kogo pojęcie o Afryce pokrywa się z tym przytoczonym przeze mnie we wstępie. Autor dzięki niesamowicie żywemu i barwnemu językowi pozwala się nam zanurzyć w rzeczywistości afrykańskiej, tej nieco mniej oczywistej i często nie dostrzeganej przez Europejczyków. Niecodzienne połączenie reporterskich spostrzeżeń z osobistymi wspomnieniami daje w rezultacie tekst nie tylko wiarygodny (choć równocześnie subiektywny – niestety, tego w tym przypadku uniknąć się nie da), ale również niezwykle interesujący i zmuszający do odrobiny refleksji. Warto go porównać z relacjami z wypraw autorstwa ‘białych’ podróżników i zastanowić się, który z zaprezentowanych w nich obrazów Afryki w większym stopniu odzwierciedla rzeczywistość. Myślę, że odpowiedź będzie oczywista.
Pełna recenzja ukazała się na stronie http://literatkakawy.booklikes.com/post/814891/kiedys-o-tym-miejscu-napisze
"Kiedyś o tym miejscu napiszę" to, jak głosi podtytuł, wspomnienia Binyavanga Wainaina, pisarza i dziennikarza, który postanowił opowiedzieć czytelnikowi historię swojego życia. Tekst ten odbiega jednak znacznie od typowych wspomnień, w których autor przepełniony głęboką refleksją z sentymentem wspomina lata swojej młodości. Tej książce zdecydowanie bliżej do tradycyjnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02
Rzeczy mówią. Co prawda nie opanowały jeszcze zdolności zgrabnego składania zdań i przekazywania emocji (choć niektórym z nich już niewiele do tego brakuje), jednak komunikują się z nami swoim wyglądem. Kształt, kolor, wzór, faktura – wszystkie te elementy ujawniają nam nie tylko informacje dotyczące ich samych, czy też ich producentów, lecz również, a może i przede wszystkim, szepcą nam do ucha prawdę o nas samych.
Mowę przedmiotów codziennego użytku postanowił zanalizować Deyan Sudjic, dyrektor Design Museum w Londynie, a następnie podzielić się wynikiem swoich spostrzeżeń z resztą świata w wydanej w 2009 roku (w Polsce 4 lata później) książce "Język rzeczy". Na 245 stronach autor próbuje odpowiedzieć na pytania, które być może część z nas choć raz zadała sobie stojąc w kolejce do kasy – co sprawia, że przedmioty są zdolne nas uwieść i nami zawładnąć? Dlaczego sięgnęliśmy właśnie po ten produkt, a nie po jego tańszy odpowiednik? I wreszcie – czy tak naprawdę potrzebujemy tej rzeczy, którą właśnie mocno ściskamy w ręce? Żeby znaleźć odpowiedzi na powyższe pytania, Sudjic sięga po przykłady z różnych dziedzin sztuki, przyglądając się kolejno designowi, modzie oraz sztuce, odwołując się zarówno do historii, jak i czasów nam współczesnych.
[...]
Każdy z zaprezentowanych przez autora przypadków, stanowi doskonały punkt wyjścia do dalszej analizy. Samochody, dzieła sztuki współczesnej, czcionki, kalkulatory, łyżki – wszystko jest ważne, wszystko ma znaczenie. Teksty Sudjica to prawdziwy ‘food for thought’, po zakończonej lekturze nie sposób uwolnić się od nawyku analizy przedmiotów znajdujących się w naszym otoczeniu. Tak więc nie dość, że lektura książki jest dość przyjemnym przeżyciem, to jeszcze zostaje z czytelnikiem na dłużej. Można więc powinszować sukcesu nie tylko autorowi, ale również i wydawnictwu Karakter, które zdecydowało się wprowadzić tę pozycję na polski rynek.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o wyglądzie polskiego wydania książki, który jak stwierdził sam autor, zalicza się do bardzo udanych. I tu nie chodzi wcale o przyjazny format, dobrą jakość papieru, czy liczne ilustracje. Przemek Dębowski sprawił, że książka, w sensie typowo przedmiotowym, również do nas przemawia, a konkretnie tłumaczy pewne niuanse, które sprawiły, że wygląda tak, a nie inaczej. Już sama lektura licznych przypisów rozsianych w różnych zakamarkach okładki sprawia niewątpliwą przyjemność. Pomysł innowacyjny i zdecydowanie udany.
pełna recenzja: http://literatkakawy.booklikes.com/post/793294/jezyk-rzeczy
Rzeczy mówią. Co prawda nie opanowały jeszcze zdolności zgrabnego składania zdań i przekazywania emocji (choć niektórym z nich już niewiele do tego brakuje), jednak komunikują się z nami swoim wyglądem. Kształt, kolor, wzór, faktura – wszystkie te elementy ujawniają nam nie tylko informacje dotyczące ich samych, czy też ich producentów, lecz również, a może i przede...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-01
Made in Poland to zbiór interesujący, intrygujący i godny polecenia. Niestety nie mogę ocenić selekcji tekstów, ponieważ niestety przyczyniam się do wymierania gazet. Patrząc na załączone do książki notki biograficzne autorów wierzę, że wybór ten nie odbył się zupełnie bezpodstawnie i ma swoje odzwierciedlenie w jakości tekstu. Mam nadzieję, że kryzys prasy jednak nie nastąpi i za 25 lat Duży Format przygotuje kolejny zbiór reportaży. Patrząc na młode pokolenie polskich twórców reportażu śmiem twierdzić, że będzie to książka równie ciekawie i dobrze napisana.
więcej: http://literaikawa.blogspot.com/2013/11/made-in-poland.html
Made in Poland to zbiór interesujący, intrygujący i godny polecenia. Niestety nie mogę ocenić selekcji tekstów, ponieważ niestety przyczyniam się do wymierania gazet. Patrząc na załączone do książki notki biograficzne autorów wierzę, że wybór ten nie odbył się zupełnie bezpodstawnie i ma swoje odzwierciedlenie w jakości tekstu. Mam nadzieję, że kryzys prasy jednak nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Jakuck" to książka, która zawiera ogrom wiadomości na temat tego miejsca, jednak wciąż nie wyczerpuje tematu. Oczywiście przedstawione tutaj informacje są bardzo zwięzłe i nieco wybiórcze, jednak w końcu intencją autora nie było stworzenie leksykonu ani prawdziwego słownika, a jedynie nakreślenie kilku istotnych spraw za pomocą zapisków ze swojego pobytu w tym kraju. Zamiast statystyk otrzymamy bardzo zgrabnie poprowadzoną narrację, lekką i pozbawioną patosu. Książka wprost stworzona dla każdego czytelnika.
I tak jak Michał Książek jadąc do Jakucji zabrał do plecaka "Dwanaście lat w kraju Jakutów", tak w moim na pewno znalazłby się "Jakuck".
Więcej: http://literaikawa.blogspot.com/2013/10/jakuck.html
"Jakuck" to książka, która zawiera ogrom wiadomości na temat tego miejsca, jednak wciąż nie wyczerpuje tematu. Oczywiście przedstawione tutaj informacje są bardzo zwięzłe i nieco wybiórcze, jednak w końcu intencją autora nie było stworzenie leksykonu ani prawdziwego słownika, a jedynie nakreślenie kilku istotnych spraw za pomocą zapisków ze swojego pobytu w tym kraju....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Burza” zaczyna się niepozornie. Ot, nasz główny bohater wraca do domu, w którym się wychował. Celem podróży jest konieczność uporządkowania rzeczy po zmarłym mężczyźnie, który niegdyś zaopiekował się bohaterem oraz jego siostrą, stając się ich przybranym ojcem. Jak można się spodziewać, taki sentymentalny powrót przyniesie ze sobą ogrom wspomnień o beztroskich latach dzieciństwa.
Szybko się jednak okazuje, że powrót na wyspę, na której wzrastał nasz bohater, jest pretekstem do rozwikłania zagadki z przeszłości, a sam pobyt w niegdyś otoczeniu przemienia się w dość bolesne doświadczenie.
Autor umiejętnie trzyma czytelnika w napięciu, krok po kroku odkrywając tajemnice spowijające przeszłość bohatera. Bawi się z nim, podrzuca fałszywe tropy, rzucając mu wyzwanie odróżnienia, które z zarzuconych przynęt są prawdziwe, a które są zaledwie wytworem imaginacji. Całość tworzy opowieść wielopoziomową, w której pierwsze skrzypce gra poszukiwanie własnej tożsamości, a w tle pobrzmiewa narracja II wojny światowej oraz szaleńczego eksperymentu, który był przeprowadzany na terenie odizolowanej wyspy.
„Burza” nie jest łatwą lekturą, choć z czasem autor zaczyna hipnotyzować czytelnika swoim stylem i wciąga do lektury. I o ile początek zapowiada leniwą i sielską opowieść, pod koniec atmosfera jest tak gęsta, że trudno jest złapać oddech. To zdecydowanie jedna z lepszych powieści, jakie miałam okazję przeczytać w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
„Burza” zaczyna się niepozornie. Ot, nasz główny bohater wraca do domu, w którym się wychował. Celem podróży jest konieczność uporządkowania rzeczy po zmarłym mężczyźnie, który niegdyś zaopiekował się bohaterem oraz jego siostrą, stając się ich przybranym ojcem. Jak można się spodziewać, taki sentymentalny powrót przyniesie ze sobą ogrom wspomnień o beztroskich latach...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to