-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2015-02-19
2015-01-30
Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz pojawiały się kolejne koncepcje zagospodarowania obszarów miejskich, które a to miały pogrążać się w zieloności ogrodów, a to piąć się do góry wraz z kolejnymi piętrami wieżowców. Kreślono fantazyjne wzory, wytyczano rygorystyczne strefy. Wielcy architekci doby modernizmu próbowali, ale ich plany jeden po drugim paliły na panewce.
W 1961 r. na rynku pojawiła się książka autorki, która również chciała uzdrowić miasta (zwłaszcza te, znajdujące się w USA), poddając pod krytykę nie tylko samoistny rozwój przestrzeni, ale również i pomysły innych architektów i urbanistów. Jane Jacobs kręci nosem zarówno na nieco już zakurzone pomysły Ebenezera Howarda, jak i na wciąż żywe (choć powoli odchodzące w zapomnienie) kontrowersyjne idee Le Corbusiera. Mówi stanowcze nie miastom rozrysowanym na kartce i twierdzi, że tereny zielone i przestrzeń, których tak spragnieni byli jej starsi koledzy po fachu, mogą czasami więcej zaszkodzić, niż przynieść pożytku.
Właściwie pisząc „koledzy po fachu” popełniłam pewne nadużycie. Jane Jacobs nie była bowiem ani architektem, ani urbanistą, tylko dziennikarką. Wystarczy jednak przeczytać kilka kartek jej książki, by przekonać się, że ten drobny niuans działa zdecydowanie na jej korzyść. Zamiast bowiem próbować przeforsowywać własne projekty zagospodarowania przestrzeni, uważając, że są one „jedyne i słuszne”, ona spogląda na otaczającą ją miejską rzeczywistość przede wszystkim z perspektywy jej mieszkańca i użytkownika. Innymi słowy „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to nie manifest twórcy, ale głos jednego z nas.
Jak już wspomniałam, myślą przewodnią tej książki jest głównie polemika z modernizmem. Jeśli spojrzymy na datę wydania tej publikacji, nie powinna nas ta krytyczna postawa zupełnie dziwić. W latach 60. w Stanach Zjednoczonych stara gwardia powoli odchodziła w stan spoczynku, za rogiem czaił się już w nieco większym stopniu swojski postmodernizm. Tą swojskość szczególnie czuć w tekście Jacobs, która bardziej niż na planowaniu i nowoczesnych technologiach, skupia się na człowieku. „Miasto maszyna” brzmi może intrygująco, ale przecież jego funkcjonowanie nie polega na pracy trybików, tylko na interakcjach zachodzących w tkance społecznej. Dla niej ulica to nie pasmo, po którym suną samochody, ale miejsce wzdłuż którego żyją i funkcjonują ludzie. Bez nich miasto nie ma prawa bytu.
Pomysły Jacobs wydają się dziwne, aczkolwiek nie są zupełnie pozbawione sensu. Kręci ona bowiem nosem na parki, które zamiast zwabiać spacerowiczów, stają się miejscem schadzek typów spod ciemnej gwiazdy. Nie podoba się jej monotonia, stawia na urozmaicenie, mieszankę form i stylów. Zbyt wiele otwartej przestrzeni również nie ułatwia mieszkańcom życia. A jeśli chodzi o piękne samochody… Może lepiej porzucić je na rzecz komunikacji miejskiej? Na tym nie koniec. Autorka nie tylko koncentruje się na architekturze i socjologii, z czasem zamienia się w eksperta ds. ekonomii, który ma czelność wypowiadać się o dotowaniu mieszkań. Odważne posunięcie, trzeba jednak przyznać, że nawet w tej roli autorka wypada całkiem wiarygodnie.
Oczywiście, jak to już z każdym tekstem tego typu bywa, nie należy traktować go jak słowa objawionego i trzeba spojrzeć na niego krytycznie. Chociaż na pierwszy rzut oka dzieło Jacobs wydaje się być niezwykle profesjonalne, to jednak momentami pomysły autorki trącą naiwnością. Ot chociażby wizja ulicy, na której wszyscy sąsiedzi żyją ze sobą w wyśmienitej komitywie, nie tylko doskonale się znają, ale i są skorzy do wzajemnej pomocy. Opis dnia (nazwany przez autorkę tańcem) jest piękny, ale niestety nie do zrealizowania we współczesnych realiach. Człowiek człowiekowi wilkiem i nic nie wskazuje na to, by takie podejście miało ulec zmianie. Podobnie prezentuje się pomysł spełniania funkcji edukacyjnej przez chodnik. Z doświadczenia wszyscy wiemy, że jest to ostanie miejsce, które kojarzy się z bezpieczeństwem najmłodszych. Może w warunkach, w których żyła Jacobs było inaczej, choć jednak śmiem w to wątpić.
Czas odpowiedzieć sobie zatem na najistotniejsze pytanie: jak się ma wywód Jacobs do sytuacji w Polsce AD 2015? Można do niego podejść w dwojaki sposób. Z jednej strony możemy uznać, że tekst autorki jest ponadczasowy i pewne zjawiska po prostu nie uległy zmianie na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat, nie tylko w Ameryce, ale również i na starym kontynencie. Ale to nie wszystko. Choć nie lubimy o tym słyszeć, to jednak pod wieloma względami Polska jest opóźniona w stosunku do zachodu. Wystarczy sobie uświadomić, jak późno zawitał do naszego kraju postmodernizm (USA – późne lata ’60, Polska – ’90). Oczywiście obecnie serce większości młodych adeptów architektury kieruje się ponownie ku Le Corbusierowi, jednak rozum każe zostać przy Jacobs. Choć jej pomysły dzisiaj nie wydają się być kontrowersyjne, a niektóre stały się „oczywistą oczywistością”, to jednak wciąż się do nich nie stosujemy.
Książka „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to dość obszerne dzieło, które powinien przyswoić sobie każdy architekt i urbanista. To zbiór cennych, niezwykle trafnych uwag, które warto wziąć pod uwagę planując każdą ingerencję w tkankę miejska. A co z dzieła Jacobs może wynieść zwykły czytelnik? Przede wszystkim świadomość miasta i błędów popełnionych przy jego projektowaniu. Nagle się okaże, że kwestie, które poruszał Filip Springer w "Wannie z kolumnadą" były już doskonale znane lata temu amerykańskiej dziennikarce. Choć tak jak wspomniałam: nie należy zapominać o krytycznym podejściu do pomysłów autorki i umiejętnym odniesieniu ich do naszych warunków czasowych i terytorialnych.
Na koniec jeszcze jedna rzecz, która rozczarowała mnie po pierwszym przekartkowaniu książki – brak ilustracji. Owszem, autorka we wstępie w zgrabny sposób wytłumaczyła się z braku materiału fotograficznego (zaleca nam spojrzeć na dowolne duże miasto), jednak mnie jej argumentacja nie przekonuje. Czasami jeden obraz mówi więcej, niż tysiąc słów, a nie wszystko można sobie dokładnie wyobrazić. Zwłaszcza, gdy autorka przywołuje konkretne miejsca i sytuacje. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Recenzja została pierwotnie opublikowana na stronie literatkakawy.booklikes.com
Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-16
Czy blokowisko może zostać zabytkiem? Ba, czy blokowisko może zostać wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO?
Zaznaczam, że chodzi o zwykłe blokowisko, jedno z wielu kopiowanych w nieskończoność planów. Moskiewskie Bielajewo to te same budynki, takie same bryły, jakie można spotkać w wielu miejscach na naszym globie. Z zewnątrz skromne, minimalistyczne elewacje, wewnątrz małe mieszkanka o podobnym metrażu i rozkładzie. Dlaczego więc objąć je szczególną troską i ocalić od nieuchronnego rozkładu? To, co uczyniło to miejsce wyjątkowym to niekoniecznie struktura budynku, a raczej wydarzenia i zachowania, do których się one przyczyniły.
O wyjątkowości tego miejsca stara nas się przekonać Kuba Snopek, urbanista i badacz architektury, który obecnie współpracuje z moskiewskim Instytutem "Strielka". Nie jest w swoich staraniach osamotniony, w 2011 roku światowej sławy architekt Rem Koolhaas powołał do życia projekt Belyayevo Forever. Wydano publikacje poświęcone osiedlu, zorganizowano specjalne wydarzenia kulturalne. A to wszystko po to, by dokonać niemożliwego i wywalczyć wpisanie tego obszaru na listę UNESCO. W tym roku również polski czytelnik otrzymał okazję, by zapoznać się z losami Bielajewa. Nakładem Fundacji Bęc Zmiana ukazała się właśnie publikacja Snopka "Bielajewo: zabytek przyszłości".
Czas odpowiedzieć sobie na dwa pytania:
a) dlaczego Bielajewo jest takie wyjątkowe?
b) dlaczego polski czytelnik miałby być zainteresowany jakimś rosyjskim blokowiskiem?
Zacznijmy od wyjątkowości. Bloki same w sobie wyjątkowe nie są. Duże szare budowle (polska mania koloru jeszcze tam nie dotarła) wykonane z tanich, choć niezbyt trwałych prefabrykatów, układają się w duże obszary mieszkaniowe zwane mikrorajnoami (ros. rajon - region). Wzniesione w ramach Chruszczewskiego eksperymentu, planu stworzenia osiedla idealnego, spójnego z ideami powojennego modernizmu (w którym jak wiemy pobrzmiewają echa nieobce komunistycznej ideologii). Patrząc na plany, które Snopek zamieścił w swojej książce, trudno nie przyznać, że architekci i planiści rzeczywiście do osiągnięcia ideału zmierzali. Starannie odmierzone odległości pomiędzy poszczególnymi budynkami (projekt oprócz bloków obejmował również budynki użyteczności publicznej, takie jak szkoły czy kina), zadbanie o obecność zieleni, czy troska o optymalne szlaki komunikacyjne - wszystko to podpowiada, że mamy do czynienia ze dokładnie przemyślaną konstrukcją, przynajmniej jak na realia ZSRR.
Takich miejsc można znaleźć w Moskwie na pęczki, jednak to właśnie wokół Bielajewa, praktycznie od samego początku jego istnienia, skupiła się uwaga wielu ludzi. Niczym magnes przyciągało ono artystów, których twórczość nie spotkała się z aprobatą ówczesnych władz. Abstrakcjonizm nie był bowiem mile widzianym kierunkiem w sztuce w ZSRR. W 1974 roku na terenie nowopowstałego osiedla została zorganizowana tzw. "Wystawa spychaczowa", która została odebrana jako akt nieposłuszeństwa wobec władzy. Wkrótce rozkwitła tu również rosyjska gałąź sztuki konceptualnej, w której zdecydowany prym wiódł Dmitrij Prigow. Zdaniem Snopka twórczość Prigowa jest nierozerwalnie związana z osiedlem. Przewija się ono zarówno w jego tradycyjnych wierszach, grafikach, oraz konceptualnych "Wierszogramach", których struktura ma nawiązywać do planów moskiewskich osiedli.
Zdaniem Snopka to zderzenie trudnej w odbiorze sztuki z pospolitą zabudową stanowi nieoceniony walor tego miejsca, a to z kolei sprawia, że obszar ten powinien zostać objęty ochroną. Ze zdaniem autora można się zgodzić, można je również zupełnie negować, jedno jest pewne: bez względu na naszą opinię, problem przedstawiony przez Snopka jest dość istotny. I w tym miejscu możemy przejść do punktu b), czyli do zgłębienia powodu dla którego powinniśmy zainteresować się kwestią Bielajewa.
Rozejrzyjmy się po naszym polskim krajobrazie. Oprócz typowej szachownicy pól i połaci ubywających wciąż lasów, innym dominującym składnikiem naszej przestrzeni są zgrupowania blokowisk. Czy potrafimy sobie wyobrazić nasze wielkopłytowce jako zabytki? Raczej nie. Lista UNESCO? Nigdy. To w takim razie co po nas zostanie? Co za kilkanaście lat będzie można uznać za zabytek? Budynek kiczowatej galerii handlowej? Szklaną konstrukcję budynku korporacji? Czy jakikolwiek współczesny budynek jest godny przywieszenia charakterystycznej niebiesko-białej tabliczki? Może Kuba Snopek ma rację i powinniśmy zmienić sposób myślenia o zabytkach i zamiast skupiać się na walorach zewnętrznych pomyśleć o tym, jakie znaczenie mają dla otoczenia?
Ale "Bielajewo" to nie tylko książka o ochronie zabytków. Autor opisuje ciekawy proces powstawania nowej tkanki miejskiej umiejscawiając całość w kontekście politycznym, który ma wiele punktów wspólnych z ówczesną sytuacją w Polsce Ludowej. Oprócz tego znajdziemy tutaj informacje dotyczące rosyjskiego konceptualizmu oraz intrygującej postaci Prigowa (którego mieszkanie obecnie zostało zamienione w muzeum). Aż dziw, że Snopkowi udało się zawrzeć tak wiele informacji w tak niewielkiej książeczce.
Publikację Kuby Snopka czyta się błyskawicznie, jednak kwestie które zostały w niej zawarte, zostają z czytelnikiem na dłużej. Choć w pierwszej chwili pomysł wpisania tak pospolitego (i w dodatku wyjątkowo nietrwałego) zespołu budynków na listę UNESCO wydaje się graniczyć ze zdrowym rozsądkiem, po przeczytaniu całości może okazać się, że w tym szaleństwie jest metoda.
Czy blokowisko może zostać zabytkiem? Ba, czy blokowisko może zostać wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO?
Zaznaczam, że chodzi o zwykłe blokowisko, jedno z wielu kopiowanych w nieskończoność planów. Moskiewskie Bielajewo to te same budynki, takie same bryły, jakie można spotkać w wielu miejscach na naszym globie. Z zewnątrz skromne, minimalistyczne elewacje,...
2014-06-15
Dom Hansenów po raz pierwszy przyciągnął moją uwagę na kartach "Źle urodzonych". Tam, wśród wielu tekstów poświęconych architektonicznym reliktom PRL-u, Filip Springer umieścił rozdział poświęcony twórczości Oskara Hansena. Obok jego nieudanych realizacji osiedli mieszkaniowych, pojawił się opis niewielkiego domku w Szuminie, który architekt zamienił w wizytówkę swojej filozofii. Wyładowany bo brzegi dość zagadkowymi konceptami formy otwartej sprawiał wrażenie konstrukcji dokładnie przemyślanej i dopracowanej w najmniejszym szczególe. Tak przynajmniej wynikało w tekstu, bo na kilku zdjęciach towarzyszącym tekstowi widniał budynek przypominający walącą się chałupę, wzniesioną raczej przy współpracy niedoświadczonych chłopów z siłami natury, niż rękoma doświadczonego architekta. Ten graficzny dodatek tylko wzmógł moje zaciekawienie tą niezwykłą konstrukcją, jedynym polskim budynkiem wpisanym na listę Iconic Houses Network.
Nakładem wydawnictwa Karakter (przy współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie) ukazała się niedawno pozycja w całości poświęcona temu intrygującemu miejscu. "Dom jako forma otwarta. Szumin Hansenów" to album zabierający czytelnika w podróż po przestrzeni, którą Hansen nie tylko stworzył, ale w której również ostatecznie osiadł wraz ze swoją żoną Zofią. A żeby nie była to podróż z której mogą skorzystać jedynie ci wtajemniczeni w arkana filozofii Hansena, całość została wzbogacona o dwa teksty, które niczym przewodnik pełnią funkcję edukacyjną i rozwiewają wątpliwości nieco zagubionego w tej skomplikowanej przestrzeni wędrowca.
Wśród autorów nie mogło oczywiście zabraknąć Filipa Springera, który stał się swoistym mentorem twórczości Hansena. Autor "Zaczynu", publikacji w pełni poświęconej małżeństwu Hansenów, ponownie pochyla się nad niezwykłością tej przestrzeni. Prezentuje czytelnikowi migawki z Szumina oparte na własnych impresjach z pobytów w tym miejscu oraz o garść wątków biograficznych. Autorka drugiego tekstu, Aleksandra Kędziorek, prezentuje dom od nieco bardziej technicznej strony, rysuje plany, tłumaczy zagospodarowanie przestrzeni. Zaopatrzony w taką wiedzę czytelnik może już bez obaw przekroczyć próg domu Hansena. I to niemal w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Każdy, kto spodziewał się zadbanej, wychuchanej przestrzeni znanej ze zdjęć prezentujących wnętrza domów innych architektów, może poczuć się rozczarowany. Odkrywając stopniowo przestrzenie ukazane na fotografiach Jana Smagi można dojść do wniosku, że zdjęcia z Źle urodzonych nie kłamały, temu budynkowi daleko do wymyślnej wilii, czy nawet do skromnego pawilonu. Szumińska konstrukcja na pierwszy rzut oka wydaje się być zupełną improwizacją, dziełem przypadku. W pomieszczeniach panuje artystyczny nieład (lub po prostu bałagan), wnętrza wydają się niewykończone, ogród odstrasza dzikością. Prowizoryczna łazienka wskazuje, że być może byłoby to dobre miejsce na letnisko (i to takie w wersji dla mało wymagających), ale nie na miejsce stałego zamieszkania dwóch starszych osób.
W tym miejscu należy się zatrzymać i ponownie sięgnąć do informacji dostarczonych przez Springera i Kędziorek. To nie jest zwykły dom, to przykład formy otwartej. Forma otwarta do nie łoża z baldachimami, pokryte arrasami ściany, czy designerskie meble. Hansen twierdził, że architektura ma być jedynie tłem dla sytuacji, przedkładać wolę poznania nad wolę posiadania. Konstrukcje mają integrować się z człowiekiem i otaczającym środowiskiem naturalnym, należy wyzbyć się wszelkiej dominacji. Po zrozumieniu tych kilku koncepcji ascetyczny wystrój domu zaczyna nabierać znaczenia. Oko czytelnika bez problemu wyłowi uchwycone przez Jana Smagę szczegóły, doceni przekształcalność przestrzeni i wypełniających ją obiektów, zwróci uwagę na dziwaczne instrumenty dydaktyczne oraz zrozumie idee specyficznego planu domu, w którym zewnętrze przenika się z wnętrzem. A przy okazji będzie miał on możliwość wkroczyć w przestrzeń prywatną małżeństwa wybitnych architektów, ponieważ zdjęcia zostały wykonane na przestrzeni lat 2005-2006, a więc jeszcze za życia pani Zofii. Porozkładane notatki, książki ułożone na stoliku nocnym, pościelone łóżko, obwieszona karteczkami przestrzeń kuchenna, czy mydło wystające z prowizorycznej mydelniczki – wszystko to sprawia, że czytelnik nie ma do czynienia z sztucznym, stricte muzealnym tworem, ale z domem prawdziwie zamieszkanym.
Nie jest łatwo zrozumieć postulowaną przez Oskara Hansena teorię formy otwartej, wymaga to czasu i skupienia. Podobne problemy można napotkać próbując zrozumieć idee jego szumińskiego domu, konstrukcji będącej jedynym miejscem, gdzie mógł w pełni zademonstrować swoje pomysły. Jest on jak przypowieść, która pod błahą powierzchnią skrywa swoje prawdziwe sedno, którego wydobycie wymaga nieco wysiłku intelektualnego. Gdy dzisiaj przeglądam ten album nie mam już przed oczami zaniedbanej chaty i za każdym razem, gdy spoglądam na zamieszczone w nim zdjęcia, dostrzegam kolejne istotne detale nadające całości sens. Jednak choć fotografia zezwala na nieśpieszną, dogłębną analizę, to nigdy nie odda pełnego kolorytu tego miejsca. Dlatego warto wybrać się również na prawdziwą wycieczkę do domu w Szuminie, który od 24 maja jest otwarty dla publiczności. Prawdopodobnie dopiero wtedy będzie możliwe pełniejsze zrozumienie tego, czym kierował się Hansen stawiając tą nieco ekscentryczną budowlę.
tekst ukazał się na stronie: literatkakawy.booklikes.com
Dom Hansenów po raz pierwszy przyciągnął moją uwagę na kartach "Źle urodzonych". Tam, wśród wielu tekstów poświęconych architektonicznym reliktom PRL-u, Filip Springer umieścił rozdział poświęcony twórczości Oskara Hansena. Obok jego nieudanych realizacji osiedli mieszkaniowych, pojawił się opis niewielkiego domku w Szuminie, który architekt zamienił w wizytówkę swojej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-04
Moda na architekturę trwa. Nakładem wydawnictwa Karakter ukazała się właśnie kolejna publikacja dotycząca tego tak popularnego ostatnio wśród młodych tematu. Po "Myśleniu architekturą" Petera Zumthora, "Uczyć się od Las Vegas" Venturiego i spółki, "Delirycznym Nowym Jorku" Koolhaasa i reportażach Filipa Springera przyszedł czas na prawdziwego klasyka. Na półkach sklepowych zagościł właśnie Walter Gropius, jedna z ważniejszych figur przedwojennego modernizmu, osoba, która miała niepodważalny wpływ na drogę, którą obrała architektura na początku minionego wieku. I choć mogłoby się wydawać, że światopogląd człowieka urodzonego w 1883 roku może już nieco trącić myszką, to jednak idee, które prezentuje w swojej książce, są zaskakująco aktualne.
Gropius wybitnym człowiekiem był. Architekt (jego projekt fabryki Fagus w niemieckim Alfeld jest uważany za jeden z najwybitniejszych dzieł XX wieku), pedagog, założyciel Bauhausu (szkoły łączącej idee sztuki i rzemiosła), wykładowca na Harvardzie. Jako jeden z kluczowych twórców przedwojennego modernizmu, za cel w swoim życiu obrał potrzebę zmiany otaczającego go świata. Chciał, by architektura raz na zawsze zerwała z wizerunkiem bogato zdobionego arcydzieła, efektu kolejnego "odradzania odrodzenia". Czas sztuki dla sztuki dobiegł końca, nastała era dominacji funkcji nad formą.
Swoje rozmyślania dotyczące współczesnej architektury Gropius zawarł na kartach "Pełni architektury", zbioru esejów i artykułów powstałych na przełomie lat dwudziestych i pięćdziesiątych minionego wieku. Autor prowadzi rozważania na temat największych bolączek architektury tamtych lat, począwszy od konstrukcji mieszkań i planowania przestrzennego, aż po kształcenie architektów. I o ile te dwa pierwsze zagadnienia przewijają się dość często w literaturze poświęconej modernizmowi (kryzys mieszkaniowy wywołany gwałtowną migracją ludności z obszarów wiejskich do miast dał się wszystkim we znaki), tak kwestia edukacji jest już zdecydowanie mniej oczywista.
Choć Gropius pisał swój tekst z myślą o architektach, to jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że gros poruszanych przez niego kwestii w równym stopniu dotyczy innych kierunków. Pojawia się odwieczny problem przewagi wpajanej studentom teorii nad tak niezbędną w przyszłym życiu zawodowym praktyką, sprawa z którą polskie uczelnie nie potrafią poradzić sobie do tej pory. Autor sprzeciwia się nauczaniu historii na pierwszym roku studiów. Jego zdaniem uczeń nie będzie w stanie rozwinąć w pełni swoich kreatywnych zdolności i chcąc nie chcąc wciąż będzie powielał wyuczone wcześniej teorie i podejścia. I tak zamiast przeć na przód, kolejne pokolenia nieustannie drepczą w miejscu.
To nie wszystko. Większość z nas uważa, że architekt powinien posiąść tajemną wiedzę obliczeń matematycznych i posiadać talent plastyczny. Myśląc tak jesteśmy oczywiście w błędzie. Zdaniem Gropiusa:
"Dobra architektura powinna być odwzorowaniem samego życia, co zakłada dogłębną znajomość zagadnień biologicznych, społecznych, technicznych i artystycznych".
Tak więc dobry architekt powinien znać się na biologii (zwłaszcza na budowie i pracy ludzkiego oka), socjologiem (być na bieżąco z ostatnimi badaniami, interpretować je i uwzględniać w swoich projektach) oraz budowniczym (praktyki zamiast w biurze, powinno się odbywać na placu budowy). Tak wszechstronnie utalentowana osoba może zostać dobrym architektem i odnosić sukcesy w życiu zawodowym.
W książce jednej z najważniejszych postaci modernizmu nie mogło zabraknąć rozważań na temat stylu, który Gropius współtworzył. W teście jego esejów przewijają się nieustannie tak charakterystyczne dla ówczesnych czasów koncepty, jak mechanizacja, produkcja masowa, przewaga funkcji nad formą, czy wreszcie pozbycie się ornamentacji. Zamiast jak mantrę wyliczać kolejne te koncepty, Gropius niektóre z nich podważa, inne doprecyzowuje. Choć może to dziwić, autor stanowczo sprzeciwia się kategoryzacji i tak często używanym pojęciom, jakimi są styl międzynarodowy, styl funkcjonalny, czy wreszcie dotyczący bezpośrednio jego osoby stylu Bauhausu. Tłumaczy, że "Celem Bauhausu nie było upowszechnianie jakichkolwiek stylów, systemów czy dogmatów".
Nie popiera również daleko idącej standaryzacji, twierdzi, że "[n]owe budynki muszą być wymyślane, a nie powielane". Jego zdaniem mieszkania powinny być dopasowane do osób, które będą w nich przebywać, a jak wiadomo każdy ma inne potrzeby. Jedynym, czego wszyscy potrzebujemy to dostęp do słońca, przestrzeni i terenów zielonych, coś, o co trudno w ścisłej strukturze miejskiej. Jednak o ile nie w smak jest mu powielanie całych budowli, to jednak w korzystaniu z prefabrykatów i inny dobrodziejstw techniki nie widzi już nic zdrożnego. Trzeba iść z duchem czasu. Rozważnie.
Mówiąc o tej publikacji nie sposób nie powiedzieć o jej polskim wydaniu. Karakter z pomocą Przemka Dębowskiego po raz kolejny udowadnia, że wie, jak zadbać o oprawę graficzną książki. Radosna (choć skromna) okładka wraz z umieszczonym na niej cytatem („Mój ulubiony kolor to różnobarwny”) stanowią wyraźny kontrast do wyobrażenia, jakie mamy o modernizmie (szaro, ponuro, beton). Na cytatach zresztą osadza się całe wydanie tej książki, najważniejsze myśli Gropiusa znajdziemy na stronach tytułowych poszczególnych rozdziałów, są one również wyróżnione w tekście. Wystarczy tylko spojrzeć na natężenie zielonej czcionki w tekście, by zauważyć jak wiele kluczowych informacji pragnie nam przekazać autor.
Choć "Pełnia architektury" po raz pierwszy ukazała się ponad 50 lat temu, ciężko nie zgodzić się z opinią, że spostrzeżenia w niej zawarte są wciąż aktualne (zwłaszcza w Polsce). Niektóre z porad Gropiusa mogą wydawać się oczywiste, to jednak wciąż nie znajdują one odzwierciedlenia w otaczającej nas przestrzeni. Dlatego po tę książkę mają obowiązek sięgnąć wszystkie osoby związane z architekturą: studenci, praktycy i teoretycy. Przeczytać, przyswoić i wcielić w życie. A ponieważ Gropius posługuje się wyjątkowo przystępnymi językiem, może przeczytać ją każdy żądny wiedzy czytelnik, zarówno ten, który chce odczarować mit technokratycznego modernizmu, jak i ten, który chce poznać wizje wielkiego architekta. Bez względu na powód dla którego sięgniemy po tę pozycję jedno jest pewne: będzie to lektura ciekawa, pouczająca i w pełni satysfakcjonująca.
Recenzja ukazała się na stronie http://literatkakawy.booklikes.com/
Moda na architekturę trwa. Nakładem wydawnictwa Karakter ukazała się właśnie kolejna publikacja dotycząca tego tak popularnego ostatnio wśród młodych tematu. Po "Myśleniu architekturą" Petera Zumthora, "Uczyć się od Las Vegas" Venturiego i spółki, "Delirycznym Nowym Jorku" Koolhaasa i reportażach Filipa Springera przyszedł czas na prawdziwego klasyka. Na półkach sklepowych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02
Rzeczy mówią. Co prawda nie opanowały jeszcze zdolności zgrabnego składania zdań i przekazywania emocji (choć niektórym z nich już niewiele do tego brakuje), jednak komunikują się z nami swoim wyglądem. Kształt, kolor, wzór, faktura – wszystkie te elementy ujawniają nam nie tylko informacje dotyczące ich samych, czy też ich producentów, lecz również, a może i przede wszystkim, szepcą nam do ucha prawdę o nas samych.
Mowę przedmiotów codziennego użytku postanowił zanalizować Deyan Sudjic, dyrektor Design Museum w Londynie, a następnie podzielić się wynikiem swoich spostrzeżeń z resztą świata w wydanej w 2009 roku (w Polsce 4 lata później) książce "Język rzeczy". Na 245 stronach autor próbuje odpowiedzieć na pytania, które być może część z nas choć raz zadała sobie stojąc w kolejce do kasy – co sprawia, że przedmioty są zdolne nas uwieść i nami zawładnąć? Dlaczego sięgnęliśmy właśnie po ten produkt, a nie po jego tańszy odpowiednik? I wreszcie – czy tak naprawdę potrzebujemy tej rzeczy, którą właśnie mocno ściskamy w ręce? Żeby znaleźć odpowiedzi na powyższe pytania, Sudjic sięga po przykłady z różnych dziedzin sztuki, przyglądając się kolejno designowi, modzie oraz sztuce, odwołując się zarówno do historii, jak i czasów nam współczesnych.
[...]
Każdy z zaprezentowanych przez autora przypadków, stanowi doskonały punkt wyjścia do dalszej analizy. Samochody, dzieła sztuki współczesnej, czcionki, kalkulatory, łyżki – wszystko jest ważne, wszystko ma znaczenie. Teksty Sudjica to prawdziwy ‘food for thought’, po zakończonej lekturze nie sposób uwolnić się od nawyku analizy przedmiotów znajdujących się w naszym otoczeniu. Tak więc nie dość, że lektura książki jest dość przyjemnym przeżyciem, to jeszcze zostaje z czytelnikiem na dłużej. Można więc powinszować sukcesu nie tylko autorowi, ale również i wydawnictwu Karakter, które zdecydowało się wprowadzić tę pozycję na polski rynek.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o wyglądzie polskiego wydania książki, który jak stwierdził sam autor, zalicza się do bardzo udanych. I tu nie chodzi wcale o przyjazny format, dobrą jakość papieru, czy liczne ilustracje. Przemek Dębowski sprawił, że książka, w sensie typowo przedmiotowym, również do nas przemawia, a konkretnie tłumaczy pewne niuanse, które sprawiły, że wygląda tak, a nie inaczej. Już sama lektura licznych przypisów rozsianych w różnych zakamarkach okładki sprawia niewątpliwą przyjemność. Pomysł innowacyjny i zdecydowanie udany.
pełna recenzja: http://literatkakawy.booklikes.com/post/793294/jezyk-rzeczy
Rzeczy mówią. Co prawda nie opanowały jeszcze zdolności zgrabnego składania zdań i przekazywania emocji (choć niektórym z nich już niewiele do tego brakuje), jednak komunikują się z nami swoim wyglądem. Kształt, kolor, wzór, faktura – wszystkie te elementy ujawniają nam nie tylko informacje dotyczące ich samych, czy też ich producentów, lecz również, a może i przede...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na polskim rynku książek ostatnio na brak literatury związanej z architekturą nie możemy narzekać. Co chwila ukazują się kolejne pozycje przybliżające nam tę najbliższą człowiekowi dziedzinę sztuki. I nie są to już tylko i wyłącznie opracowania naukowe, ani też opasłe tomiska, w których autorzy dokonują przeglądu wszelkich możliwych stylów. Coraz chętniej sięgamy po książki, w których znawcy rozpisują się nie o tym, jak budowla wygląda, ale jaki przekaz ze sobą niesie. Niestety, są to głównie pozycje autorstwa autorytetów, które po ziemi chodziły pół wieku temu i bryła na kształt muzeum w Bilbao nawet im przez myśl nie przemknęła. Co gorsza, większość z nich to towar importowany, w których próżno wypatrywać nawiązań do naszego rodzimego podwórka.
Z niesamowitym zaciekawieniem podeszłam więc do książki Sławomira Gzella wydanej w ubiegłym roku przez warszawskie wydawnictwo Blue Bird. Po pierwsze – jest to nasz produkt krajowy. Po drugie – teksty w nim zawarte powstały na przestrzeni ostatnich 10 lat. Po trzecie – jego autor wciąż jest aktywny zawodowo. Po czwarte – nie powinno oceniać się książki po okładce, ale zignorować takie wydanie, graniczyłoby z ignorancją.
Zacznijmy od tytułu, bo odgrywa on tutaj niemałą rolę. „O Architekturze” wszystkim mniej lub bardziej zorientowanym w literaturze architektonicznej od razu przywiedzie na myśl złożony z dziesięciu ksiąg zbiór tekstów starożytnego Witruwiusza. Z tym monumentalnym dziełem łączy zbiór esejów profesora architektury nie tylko tytuł. Oba teksty opisują współczesne autorowi trendy w architekturze, oba zostały również bogato ilustrowane. Różni je głownie fakt, że o ile dzieło Witruwiusza ma bardziej praktyczne podłoże, to u prof. Gzella konkretów raczej nie znajdziemy. Zamiast nich mamy za to prawdziwą ucztę intelektualną.
Jak sam autor deklaruje w podtytule, jego teksty są jedynie szkicami, które luźno oscylują wokół zagadnienia architektury, często również zahaczając o bliźniaczą urbanistykę. Profesor snuje rozważania na temat ostatnich trendów, wspominając nie tylko modernizm i postmodernizm, ale zahaczając również o często pomijany dekonstruktywizm. Nie posługuje się jednak przy tym stertą pozycji naukowych, a głownie własnymi spostrzeżeniami.
Jak już wspomniałam, próżno szukać tu konkretów, czy zdecydowanych deklaracji. Nie możemy się jednak temu dziwić, ponieważ w jednym z tekstów autor bezowocnie próbuje znaleźć wyczerpującą definicję architektury. Tak więc architektura staje się paradoksalnie nieuchwytnym zjawiskiem, pisanym tutaj przez duże „A” które łatwiej jest poczuć spacerując po ulicach Rzymu, czy warszawskim śródmieściu, niż opisać ze słownikiem w ręku.
Na różnorodność tematów nie możemy narzekać. Gzell nie tylko skupia się na pięknie budowli, nadając im znamiona sztuki (Jane Jacobs przewróciła się w grobie), ale również zgłębia tę nieco mniej urodziwą sztukę budownictwa. W „O Architekturze” przeczytamy więc o konkursach architektonicznych (opowieść snuta w oparciu m.in. o następcę WTC), czy o kryzysie ekonomicznym, który jeszcze nie tak dawno spędzał nam sen z powiek. Będzie też wycieczka krajoznawcza do Włoch, w trakcie której poznamy gorzką prawdę dotyczącą kondycji architektonicznej kraju usłanego światowej sławy zabytkami. Przejedziemy się również po stolicy podziwiając jej architekturę skali makro, medium i mikro. Pojawi się również wspomniany już Witruwiusz oraz cały szereg wyśmienitych architektów (również tych polskich). Reasumując: na nudę narzekać nie będziemy.
Powróćmy do ilustracji. Jakby nie było, zostały również one ujęte w tytule, więc znaczyć muszą wiele. Faktycznie, doskonale korespondują one z tekstem, choć wcale nie powielają myśli w nim przedstawionych. Doczekały się one również osobnego szkicu, w którym autor stara się uzmysłowić czytelnikowi ich wagę i znaczenie dla architektury, pokazując tym samym, że owa technika nie jest wcale skazana na odejście do lamusa.
Jak już wspomniałam, wydawnictwo Blue Bird dołożyło wszelkich starań, by książka profesora Gzella stała się przedmiotem wyjątkowym. Całość została wydana w twardej, płóciennej oprawie, na grubym papierze w kolorze kości słoniowej. Gdy połączymy to z zawartością merytoryczną książki oraz jej aspektami literackimi (warto bowiem dodać, że pan Gzell z pisaniem radzi sobie wyśmienicie), otrzymamy pozycję wyróżniającą się na rynku książki, powtarzając za Wojciechem Kosińskim, „bibliofilskiego białego kruka”. To pozycja która z pewnością powinna zagościć w bibliotece każdego pasjonata architektury. I nie tylko.
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie literatkakawy.booklikes.com
Na polskim rynku książek ostatnio na brak literatury związanej z architekturą nie możemy narzekać. Co chwila ukazują się kolejne pozycje przybliżające nam tę najbliższą człowiekowi dziedzinę sztuki. I nie są to już tylko i wyłącznie opracowania naukowe, ani też opasłe tomiska, w których autorzy dokonują przeglądu wszelkich możliwych stylów. Coraz chętniej sięgamy po...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to