Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Małgorzata Starosta pisarka pisze o Małgorzacie Staroście pisarce - coś wspaniałego, mówię Wam 😊

Zabieg ten sprawił, że pewnie większość czytelników podczas lektury będzie widziała główną bohaterkę dokładnie taką, jaka jest "realna" Małgorzata Starosta. Ja dokładnie tak miałem, tym bardziej, że miałem okazję zobaczyć i posłuchać Pani Małgosi na żywo podczas ZAGRYFKA. Grodziski Festiwal Kryminalny 2024 🙂 Brała wtedy udział w panelu na temat komedii kryminalnych i już wtedy poczułem, że koniecznie muszę przeczytać jakąś jej książkę - padło właśnie na "Kto zabił mamusię?", którą to w sumie kupiłem na festiwalu dla żony 😄 Zakładam, że jednak historia opisana w tej powieści czerpie co nieco (albo i więcej 🙂) z życia autorki, ale autobiograficznym kryminałem jednak nie jest 😉 Bo na przykład Pałac w Gruszowie faktycznie istnieje (można nawet zarezerwować tam pobyt), nawet imię córki Pani Małgosi też się zgadza (choć wiek już nie 🙂) i jestem przekonany, że Barbara naprawdę istnieje, ale jednak pamiętajmy, że mamy w rękach literacką fikcję 🙂

Ale za to jaką fikcję - porywającą, wciągającą i przezabawną! Mnie Pani Małgosia kupiła już pierwszą stroną książki - wiedziałem, że chemia w relacji czytelnik-autor już się wytworzyła 🙂 "Kto zabił mamusię?" to książka wyjątkowa w dwójnasób - po pierwsze początkowo powstawała na facebooku w odcinkach, pisana wraz z czytelnikami, a po drugie, po zredagowaniu i uzupełnieniu, została wydana jako cegiełka, ze sprzedaży której część dochodu zostanie przekazana na rzecz fundacji humanitarnych wspomagających Ukrainę.

Akcja toczy się we Wrocławiu i jego okolicach, czyli jeśli wziąć pod uwagę liczne kryminały napisane bądź nakręcone, miejscu nie mniej niebezpiecznym niż Sandomierz Ojca Mateusza 😉 A tak bardziej serio, będzie tu jak u Hitchcocka - zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie będzie nieprzerwanie rosnąć 😁 Otóż do drzwi Małgorzaty Starosty, pisarki kryminałów, zapukał policjant żywcem wyjęty z jej twórczości i oznajmił, że jej teściowa została zamordowana. Co wywołuje niemałą konsternację u bohaterki, ale chyba jednak jeszcze większą u teściowej, z którą jeszcze przed chwilą oglądała "Peaky Blinders" 😄 I tym oto sposobem na powierzchnię wypływa tajemnica młodości pisarki, a wraz z nią ciąg niezwykłych wydarzeń, w czasie których z wypiekami na twarzy będziemy towarzyszyć Małgoni i jej przyjaciółce, Barbs.

"Kto zabił mamusię?" to książka typu "jeszcze jeden rozdzialik... no, jeszcze tylko jeden... ok, ten już na pewno ostatni...". Z żalem odkłada się ją na bok, a jeśli jeszcze jest się zabieganym do tego stopnia, że często czyta się tylko z doskoku, czyli na przykład rano, kiedy dzieci jeszcze śpią i nikt jeszcze niczego ode mnie nie chce, to zdarzało się, że jeśli czytałem przed pracą i musiałem przerwać w ciekawym momencie, ta historia chodziła za mną przez cały dzień 🙂 Książka jest dowodem dużego poczucia humoru autorki i chyba jeszcze większego dystansu do siebie samej- na żywo też jest to widoczne 🙂 Fabuła jest ciekawa, zagadka niesztampowa, bohaterowie wyraziści, dialogi błyskotliwe (ach, ten cięty język Małgoni 😄), a to wszystko okraszone dużą dawką humoru - lektura tej książki jest świetną zabawą. Dodajcie jeszcze do tego solidną garść cytatów związanych z teściowymi i matkami, które stanowią idealne uzupełnienie treści.

To moja pierwsza przeczytana książka tej autorki, ale jestem święcie przekonany, że nie ostatnia. Ja bardzo gorąco polecam i książkę, i autorkę 😊

Małgorzata Starosta pisarka pisze o Małgorzacie Staroście pisarce - coś wspaniałego, mówię Wam 😊

Zabieg ten sprawił, że pewnie większość czytelników podczas lektury będzie widziała główną bohaterkę dokładnie taką, jaka jest "realna" Małgorzata Starosta. Ja dokładnie tak miałem, tym bardziej, że miałem okazję zobaczyć i posłuchać Pani Małgosi na żywo podczas ZAGRYFKA....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moją "najulubieńszą" kreskówką w dzieciństwie zdecydowanie był Tsubasa. Interesowałem się piłką nożną mniej więcej od początku lat 90-tych, ale talentu niestety nie miałem - byłem jednym z najsłabszych w klasie, więc na WF-ie zawsze grałem albo na obronie, albo na bramce, a utalentowani chłopcy grali z przodu. Mi pozostawały więc mecze w TV lub właśnie Tsubasa 😉 Granie w szkolnej drużynie było dla mnie czymś nieosiągalnym nie tylko ze względu na brak talentu, ale też ze względu na brak drużyn szkolnych 😉

Nie wiem jak to się stało, że "Kapitan Tsubasa #6" czekał na półce od września ubiegłego roku. Szokujące 😉 Dla tych którzy nie pamiętają - rozpoczął się mecz finałowy pomiędzy Nankatsu i Meiwą, czyli powtórka z meczu grupowego, w którym Meiwa zwyciężyła 7-6. Po jednej stronie uważany za najlepszego bramkarza Genzo Wakabayashi, który z niedoleczoną kontuzją dołączył do Nankatsu specjalnie na ten mecz, po drugiej stronie - Ken Wakashimazu, tajemniczy bramkarz o niesamowitych umiejętnościach (mój ulubiony bramkarz z anime). Starcie najlepszych golkiperów. A jakby tego było mało, w Meiwie bezkompromisowy napastnik Hyuga Kojiro wspierany przez młodziutkiego pomocnika Takeshiego Sawadę, a w Nankatsu złoty duet Tsubasa i Misaki. Stawką jest nie tylko tytuł najlepszej drużyny w Japonii - na boisku jest do rozstrzygnięcia o wiele więcej. Kojiro będzie chciał udowodnić, że jest lepszy od Tsubasy i jest w stanie strzelić gola Wakabayashiemu spoza pola karnego (co do tej pory się nie zdarzyło). Natomiast Tsubasa chce zwyciężyć wspólnie z kolegami, ale dla niego dodatkowo stawką jest wyjazd do Brazylii z Roberto, gdzie miałby dalej trenować, aby zostać najlepszym piłkarzem na świecie.

Emocje niesamowite, akcja za akcją - świetne podania, genialne zagrania, potężne strzały wystawiające na próbę umiejętności bramkarzy obu drużyn. Komu uda się zrealizować największe marzenie młodych japońskich piłkarzy? Czy Meiwa ponownie okaże się lepsza od Nankatsu? Kto zostanie najlepszym napastnikiem, który bramkarz okaże się lepszy? No cóż - z tego tomu jeszcze się tego nie dowiecie 😄 Kto oglądał anime ten pamięta, że najważniejsze mecze mogły trwać nawet kilka odcinków - tutaj finału też nie udało się zmieścić w jednym tomie, pomimo, że prawie 340 stron. Finał rozpoczął się w tomie 5, a skończy się dopiero w 7, a zawartość tomu 6 odpowiada mniej więcej odcinkom od 40 do 50. Sprawdzałem 😉 A przy okazji muszę powiedzieć, że komentarz meczowy po japońsku jest genialny 😁

Dla mnie oczywiście 10/10, nie może być inaczej - te nieruchome obrazki mają w sobie tyle dynamiki i emocji, że przy każdym tomie czuję się jakbym znowu oglądał anime. Tyle że w czerni i bieli 😉 Ożywają wspomnienia.

Moją "najulubieńszą" kreskówką w dzieciństwie zdecydowanie był Tsubasa. Interesowałem się piłką nożną mniej więcej od początku lat 90-tych, ale talentu niestety nie miałem - byłem jednym z najsłabszych w klasie, więc na WF-ie zawsze grałem albo na obronie, albo na bramce, a utalentowani chłopcy grali z przodu. Mi pozostawały więc mecze w TV lub właśnie Tsubasa 😉 Granie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jednym z życzeń Terry’ego Pratchetta było, aby po jego śmierci zniszczyć wszystkie niedokończone powieści - jak zdradził jego przyjaciel, Neil Gaiman, wszystko nad czym pracował miało zostać usunięte z komputera, a twardy dysk miał być położony na drodze i rozjechany przez walec parowy. Jak się okazuje, walce parowe chodziły Pratchettowi po głowie od bardzo, bardzo dawna - znajdziecie jeden w opowiadaniu “Opętany walec parowy” 🙂

Skoro niedokończone prace Pratchetta zostały zniszczone, skąd więc wzięła się książka “Pociągnięcie pióra. Zagubione opowieści”? Otóż okazuje się, że jest to zbiór bardzo wczesnych prac mistrza, publikowanych pod pseudonimami w gazetach. Jak dowiadujemy się z przedmowy autorstwa Gaimana, Pratchett powiedział mu kiedyś, że “dziennikarz powinien działać jak zuchwały rabuś: rozbić szybę, złapać, co tylko może, i zniknąć w mrokach nocy”. I tak właśnie pisał opowiadania Terry dziennikarz, mający do dyspozycji ograniczoną ilość miejsca w gazecie - musiał “jak najszybciej pochwycić czytelnika i przeciągnąć go aż do końca”.

Nie polecam tej książki jako pierwszego kontaktu z twórczością Pratchetta - sugerowałbym raczej zacząć od książek ze Świata Dysku, a dopiero po przeczytaniu kilku z nich sięgnąć po “Pociągnięcie pióra”. Dzięki temu będziecie mogli porównać sobie jego wczesne opowiadania z późniejszymi publikacjami. Bo "Pociągnięcie pióra" oczywiście generalnie polecam i to nie tylko zagorzałym fanom Terry'ego 🙂 Uważam, że warto przeczytać i mieć tą perełkę na półce.

Mam wrażenie, że Pratchett publikował swoje opowiadania w gazetach pod pseudonimem, traktując tą działalność jako swego rodzaju poligon szkoleniowy. Dopracowywał swój warsztat, kładł fundamenty pod Świat Dysku. W trakcie lektury zaginionych opowieści nie znajdziecie typowego Pratchetta jakiego znacie, ale raczej doszukacie się pewnych powiązań z jego sztandarową twórczością. Nie jest to jeszcze ten rodzaj satyry i absurdu, do jakiego przywykliśmy czytając jego książki, ale widać już skąd to wszystko się wzięło 🙂 Dostajemy do ręki 20 krótkich (pamiętajcie - publikowanych w odcinkach w gazecie) opowiadań poruszających bardzo zróżnicowane tematy - odnalezionych w zasadzie zupełnie przypadkiem, gdy para superfanów (Janette i Patrick Harkinowie) poszukiwali zaginionego fragmentu opowiadania “Wyprawa po klucze” (który to nawiasem mówiąc również odnaleźli - przekopując całe roczniki gazet znajdujących się w archiwum).

Z przyjemnością zapraszam Was do światów kreowanych przez młodego Terry’ego Pratchetta 🙂 W naszej podróży napotkamy Jaskiniowców, podróżników w czasie, Świętego Mikołaja, smoki, gnomy, opętany walec parowy, a nawet duchy protestujące przeciw budowie autostrady. A na sam koniec dołączymy do “Wyprawy po klucze”, w której klimat Świata Dysku jest już wyraźnie odczuwalny 🙂

Pratchett może nie jest ustawiany wśród najwybitniejszych pisarzy świata, ale dla mnie wielkim pisarzem był i kropka - jego książki dały mi wiele radości i pewnie jeszcze zapewnią wiele uśmiechów (choćby dlatego, że jeszcze nie przeczytałem wszystkich 🙂). I wiele osób myśli podobnie jak ja i to nie od dziś - w latach 90-tych jego książki były najlepiej sprzedającymi się w Wielkiej Brytanii, z pewnością jest jednym z najbardziej poczytnych pisarzy brytyjskich. Sir Terry’ego Pratchetta nie ma wśród nas już od ponad 9 lat, ale jego dziedzictwo obecne jest w wielu sercach i umysłach.

Czytając opowiadania Pratchetta można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, na przykład jak wynaleziono gotowanie 😄

"Później, któregoś dnia, Og przypadkiem upuścił do ognia kawał dzikiej świni i wynalazł sztukę kulinarną. Gotowanie..."

Albo jak ludzie postrzegali smoki:
" - Dorosłe mają po siedem metrów wzrostu. Krążą wtedy, ryczą, sieją zniszczenie, podpalają ludziom domy i ogólnie dokonują czynów niegodziwych.
- A jakich niegodziwych?
- No, ten... Właściwie to nie wiem. Przypuszczam, że depczą trawniki albo wyciskają pastę do zębów w środku tubki".

Co najmniej kilka opowiadań zostało umiejscowionych w Blackbury. Bo "dziwne rzeczy zdarzają się w Blackbury. Może to klimat, może gleba, ale wydarzenia w Blackbury nigdy nie są całkiem zwyczajne".

A wyprawa po klucze rozpoczęła się "daleko stąd i dawno temu, kiedy smoki jeszcze istniały, a jedyną grą na automacie był czarno-biały ping-pong". I będzie to wyprawa pełna niebezpieczeństw - "był całkiem sam w środku lasu. I natychmiast stało się oczywiste, że las należy do takich, po których nawet potwory dla bezpieczeństwa chodzą parami".

Jednym z życzeń Terry’ego Pratchetta było, aby po jego śmierci zniszczyć wszystkie niedokończone powieści - jak zdradził jego przyjaciel, Neil Gaiman, wszystko nad czym pracował miało zostać usunięte z komputera, a twardy dysk miał być położony na drodze i rozjechany przez walec parowy. Jak się okazuje, walce parowe chodziły Pratchettowi po głowie od bardzo, bardzo dawna -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Na koniec można uronić łzę” - takie słowa można znaleźć z tyłu okładki “Mężczyzny imieniem Ove”. Nie trzeba być szczególnie uczuciowym, żeby niejednokrotnie łza zakręciła się w czasie lektury tej książki. Poruszyłaby chyba nawet Chandlera z “Przyjaciół”, if you know, you know ;)

Możliwe, że wiele osób obejrzało już film “Mężczyzna imieniem Otto”, a może nawet i jego pierwowzór “Mężczyzna imieniem Ove”, ale książka to jednak książka 🙂 Podobieństw w relacji książka-film jest całkiem sporo, trzeba przyznać, że filmowcy poradzili sobie z przeniesieniem tej wyśmienitej książki na ekrany całkiem sprawnie. W amerykańskiej wersji jest co prawda kilka zmian, które ułatwiają odbiór w USA (jak choćby marki samochodów będą kością niezgody, czy imiona niektórych postaci), jest też trochę zmian mających zaktualizować treści do obecnego stanu (książka została wydana w 2012 i 10 lat to niby nie tak wiele, ale co nieco się pozmieniało w naszej codzienności). Ale jednocześnie muszę stwierdzić, że Amerykanie trochę spłycili tą historię, gdy pokazywali przeszłość Otta/Ovego.

Jakim człowiekiem jest Ove? “Ove ma pięćdziesiąt dziewięć lat. Jeździ saabem”. “Robił to, co należało. Chodził do pracy. Nigdy nie chorował, ani przez jeden dzień. Starał się być przydatny dla społeczeństwa. Brał odpowiedzialność”. W jego życiu niezwykle ważne jest przestrzeganie zasad - ich łamanie jest czymś, czego absolutnie nie toleruje. Płeć, wyznanie, kolor skóry, orientacja seksualna - nie ma to większego znaczenia, ale granice toleracji Ovego kończą się, gdy nie przestrzegasz zasad. Bez zasad zapanowałby chaos, a Ove musi mieć wszystko na miejscu.

“Ove znał się na rzeczach, które można było zobaczyć i dotknąć. Beton i cement. Szkło i stal. Narzędzia. Rzeczy, które można było wyliczyć. Rozumiał proste kąty i jasne instrukcje. Plany i rysunki techniczne. Rzeczy, które można było narysować na papierze. Był człowiekiem czerni i bieli”. Natomiast jeśli chodzi o żonę Ovego, to “Ona była kolorem. Wszystkimi jego kolorami”. Byli swoim przeciwieństwem, ale jednocześnie doskonałym uzupełnieniem - szwedzka wersja Ying i Yang, ich świat nie był kompletny, gdy nie mieli siebie. “Ona lubiła mówić, a Ove lubił milczeć” 🙂 I to się świetnie składało, bo przecież najlepiej kogoś wysłuchać milcząc.

“Ove nigdy nie musiał odpowiadać na pytanie, jak żył, zanim ją spotkał. Ale gdyby ktoś go o to zapytał, odpowiedziałby pewnie, że wcale nie żył. (...) I po jej odejściu także nie.”

I tu dochodzimy do sedna, do tego o czym jest książka “Mężczyzna imieniem Ove” - dla mnie jest to historia o miłości, stracie, tęsknocie i tolerancji. Ove od 6 miesięcy jest wdowcem i w momencie, gdy musi przejść na emeryturę (nie z własnej woli) jego świat zupełnie przestaje mieć sens - po śmierci żony jego życie w zasadzie się zakończyło, bo to ona była całym jego światem, ale po stracie pracy stwierdził, że nie jest już użyteczny, więc po co miałby żyć. Postanawia więc zakończyć wszystkie swoje doczesne sprawy i dołączyć do żony, którą kochał ponad wszystko. Właśnie wtedy w jego życie wkrada się chaos pod postacią ciężarnej Parvaneh, która wraz z mężem i dwiema córeczkami wprowadza się do domu na jego osiedlu. I od tej chwili Ove już nawet nie może w spokoju zakończyć własnego żywota.

Uważam, że historia przedstawiona w książce jest o wiele pełniejsza niż w amerykańskiej ekranizacji - jest tu o wiele więcej treści dotyczących przeszłości Ove, dzięki czemu dowiadujemy się jakie wydarzenia go ukształtowały. Dla mnie ta część była bardzo istotna dla zrozumienia Ove. Wydaje mi się (choć oczywiście mogę się mylić, ponieważ nie posiadam dużej wiedzy w tym temacie), że autor książki chciał przedstawić młodego Ove jako chłopca z zespołem Aspergera, ale odniosłem też wrażenie, że w filmie twórcy “umieścili” Otto głębiej w spektrum autyzmu, tyle że nie miało to później przełożenia na jego zachowanie w głównym wątku tej historii. “Na starość” bliżej mu już było po prostu do bohaterów filmu “Dwaj zgryźliwi tetrycy”.

“Jedynym, co kochał, zanim ją zobaczył, były cyfry. Poza tym nie ma szczególnych wspomnień z dzieciństwa. (...) Nie pamięta też specjalnie dużo ze swojego dorastania, nigdy nie był człowiekiem, który bez potrzeby przechowuje różne rzeczy w pamięci. Pamięta, że był całkiem zadowolony z życia, a potem było kilka lat, kiedy nie był. Pamięta też cyfry. Które wypełniały jego głowę. Pamięta, jak tęsknił do lekcji matematyki w szkole. Dla innych mogły być męką, ale nie dla niego. Nie wie dlaczego. Nie próbuje snuć domysłów. Nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie muszą ciągle rozważać i dyskutować, z jakiego powodu rzeczy są właśnie takie, jakie są. Człowiek jest tym, kim jest, robi to, co potrafi, i tak chyba powinno być dobrze, uważa Ove”. Ove kierował się w całym swoim życiu żelaznymi zasadami, miał silnie zakorzenioną moralność i był przekonany, że ma rację w swoich przekonaniach - miał swoją logikę, która zazwyczaj nie pozwalała mu zrozumieć odmiennego stanowiska/poglądu innych ludzi.

Fredrik Backman swoim debiutem wszedł do światowej literatury z drzwiami, bez żadnego pukania - “Mężczyzna imieniem Ove” jest jedną z najlepszych książek jakie w życiu czytałem. Ove stał mi się naprawdę bliski, im dłużej z nim przebywałem, tym lepiej udawało mi się go zrozumieć. Czytałem Iwonie kilka fragmentów i stwierdziła w pewnym momencie coś bardzo trafnego - “ile w nas jest z Ovego?”. Myślę, że w głębi duszy całkiem sporo. Ta książka jest naprawdę poruszająca - tęsknota Ovego jest przeszywająca na wskroś. Nie tylko historia jego życia i małżeństwa jest wzruszająca, ale także trudne, aczkolwiek głębokie relacje jakie nawiązał z sąsiadami (i nie tylko) będąc już na skraju własnego życia. A relacja z córkami Parvaneh - to co pod koniec Ove usłyszał do jednej z nich pozamiatało mnie i kropka 🙂 Jeden z najlepszych momentów książki. Podpisuję się pod polecajkami tej książki obiema rękami i o każdej porze dnia i nocy. Bierzcie i czytajcie!

Aha, no i jest też kot 🙂 Kot, który dla mnie momentami był w jakimś stopniu inkarnacją żony Ovego - bez niego ta książka nie byłaby całością (film nie był w stanie ukazać relacji, którą pokazano w książce). “Była za pięć szósta rano, kiedy Ove i kot spotkali się po raz pierwszy. Kotu Ove od razu się nie spodobał. Uczucie to było w najwyższym stopniu odwzajemnione. (...) Zrobił kilka kroków w stronę zwierzęcia, tupiąc głośno. Kot wstał. Ove się zatrzymał. Stali tak i mierzyli się wzrokiem przez kilka chwil, jak dwóch potencjalnych przeciwników późnym wieczorem w wiejskiej mordowni. Ove rozważał, czy nie rzucić w kota butem. Kot sprawiał wrażenie, jakby ubolewał nad tym, że sam nie ma żadnych butów do rzucenia”.

“Na koniec można uronić łzę” - takie słowa można znaleźć z tyłu okładki “Mężczyzny imieniem Ove”. Nie trzeba być szczególnie uczuciowym, żeby niejednokrotnie łza zakręciła się w czasie lektury tej książki. Poruszyłaby chyba nawet Chandlera z “Przyjaciół”, if you know, you know ;)

Możliwe, że wiele osób obejrzało już film “Mężczyzna imieniem Otto”, a może nawet i jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wolicie najpierw obejrzeć ekranizację czy najpierw przeczytać książkę? Ja raczej wolę najpierw przeczytać, a potem obejrzeć - zakładając, że jestem świadomy istnienia książki, która została zekranizowana 🙂 Wolę spodziewać się tego co za chwilę wydarzy się na ekranie niż spodziewać się tego co mogę za chwilę przeczytać na kartkach książki. Niestety tak już mam, że jeśli najpierw widziałem ekranizację, to później już wyobraźnia nie pracuje na pełnych obrotach i w myślach przewijają mi się obrazy z filmu zamiast stworzonych przeze mnie wyobrażeń. Tak mam na przykład z “2010: Odyseja kosmiczna”, gdzie nie jestem w stanie stworzyć innego obrazu niektórych bohaterów, których dobrze zapamiętałem z filmu. I tak dr Heywood Floyd będzie miał w mojej głowie zawsze twarz Roya Scheidera, a dr Walter Curnow będzie wyglądał jak John Lithgow 🙂

Oglądanie ekranizacji może stanowić wyzwanie jeśli ogląda się z kimś kto już czytał daną książkę, a my nie. Spojlerowanie w czasie seansu może skończyć się źle 😀 Ale zdarza się, że osoba znająca fabułę z książki ma większy ubaw z oglądania innych widzów, którzy nie mają pojęcia co zaraz się wydarzy, niż z samego oglądania filmu czy serialu. Pamiętacie jak w sieci pojawiały się masowo filmiki, na których nagrywano reakcję niczego niespodziewających się widzów oglądających “Grę o Tron”? Ci, którzy czytali książkę wiedzieli co za chwilę się stanie, a innym notoryczne uśmiercanie głównych bohaterów przez George’a R.R. Martina niemalże gwarantowało głęboki szok 🙂 Ja oglądałem nie znając fabuły 😉

Czytając niedawno książkę Arthura C. Clarke’a miałem poczucie deja vu i kadry z filmu przewijające się w myślach. Co nie zmienia faktu, że książka i tak mnie wciągnęła 🙂

Fabuła wydanej w 1982 roku “2010: Odysei kosmicznej” toczy się 9 lat po wydarzeniach opisanych w “2001: Odysei kosmicznej” (wydanej w 1968, powstawała ona równocześnie z filmem tworzonym przez Stanleya Kubricka - Arthur C. Clarke pisał wspólnie z nim scenariusz do tego filmu). Co ciekawe jest to bardziej kontynuacja filmu niż książki - fabuła książki dotyczyła (między innymi) układu Saturna, a akcja filmu układu Jowisza i właśnie ten wątek jest kontynuowany w drugiej książce cyklu (w sumie są 4). Na Ziemi organizowana jest ekspedycja, której celem jest dotarcie do znanego z poprzedniej części statku kosmicznego “Discovery” i ustalenie co poszło nie tak w czasie tamtej wyprawy. Okazuje się, że czas jest istotnym czynnikiem, ponieważ wygląda na to, że statek, który miał bezpiecznie orbitować w nieskończoność, jednak się rozbije - w efekcie Amerykanie, którzy nie zdążyliby dotrzeć do “Discovery” na czas, łączą siły z Rosjanami i wspólnie wyruszają na rosyjskim statku kosmicznym “Leonow”. Do rosyjskiej załogi dołączają trzej Amerykanie - dr Heywood Floyd, dr Walter Curnow i profesor Chandra (ten ostatni jest twórcą komputera HAL-9000, który kierował “Discovery”). Czy uda im się rozwikłać zagadkę czarnego monolitu? Czy dotrą do “Discovery” na czas i odzyskają potrzebne im dane? Czy dowiedzą się co się stało z załogą i HAL-em?

W sumie można by powiedzieć, że fabuła jak wiele innych - wyruszają w kosmos na spotkanie z nieznanym. Ale Arthur C. Clarke sprawia, że ta historia wcale nie jest banalna. Jego styl pisania niekoniecznie przypadnie wszystkim do gustu - dużo jest tu naukowego żargonu czy psychologicznych rozważań, ale właśnie dzięki temu cała ta historia bardzo zyskuje, daje to solidny fundament dla fabuły. Nie jest to pospolita space opera, gdzie nawet człowiek nieobeznany z podstawowymi prawami fizyki i warunkami panującymi w kosmosie stwierdzi, że to bajka dla dzieci. Nie, nie - tu ma się wrażenie, że to wszystko ma ręce i nogi, naukowe podstawy. Bardzo istotne dla odbioru całej powieści jest przeczytanie krótkiej przedmowy autora - dopiero czytając ją zdałem sobie sprawę jak ciekawe (prorocze?) pomysły mieli Clarke z Kubrickiem przy tworzeniu “2001: Odysei kosmicznej”. Pamiętajmy, że film i książka trafiły do odbiorców przed lądowaniem człowieka na Księżycu. Premiery miały miejsce w 1968, a manewr użyty w podróży fikcyjnego “Discovery” został wykorzystany w 1979 roku przez sondy “Voyager”! Generalnie treści z książki i ujęcia z filmu wypadają całkiem nieźle w porównaniu do późniejszych odkryć i nagrań wykonanych przez sondy kosmiczne. Fikcja przeniknęła do rzeczywistości 🙂 Zresztą niejednokrotnie widzieliśmy w science-fiction rzeczy, które później trafiały do naszego życia. Pamiętacie komunikatory ze Star Treka (najstarszego serialu z tego uniwersum) i późniejsze telefony z klapką? 🙂
Z ciekawostek - załoga “Apollo 8”, która jako pierwsza zobaczyła ciemną stronę Księżyca, oglądała “2001: Odyseję kosmiczną” przed ekspedycją i kosmonauci przyznali później, że czuli wielką pokusę powiadomienia o zaobserwowaniu wielkiego czarnego Monolitu na powierzchni Księżyca 🙂 Dodam jeszcze, że moduł dowodzenia “Apollo 13” nosił nazwę “Odyseja”, a tuż przed wybuchem zbiornika z tlenem załoga statku ponoć słuchała “Tako rzecze Zaratustra” Straussa, czyli utworu powszechnie kojarzonego z filmem Kubricka 🙂 W przedmowie znajdziecie jeszcze kilka fajnych ciekawostek.

“2010: Odyseja kosmiczna” nie jest tylko kontynuacją - jest rozwinięciem udanej historii (a jak wiadomo nie jest to prosta sprawa), ciekawym uzupełnieniem wątków frapujących czytelników i widzów. Sposób pisania Clarke’a może nie przypaść do gustu każdemu (naukowy żargon, przeważnie króciutkie rozdziały), ale mi akurat czytało się go bardzo dobrze. Co ciekawe - Clarke napisał tą książkę na mikrokomputerze Archives III i została ona przesłana z Kolombo (Sri Lanka) do Nowego Jorku na jednej dyskietce 5,25 cala, a korektę przesłano przez satelitę i modem 🙂 Miejmy na uwadze, że był to przełom 1981 i 1982 roku (warto o tym pamiętać w trakcie lektury!) - wydaje mi się, że to niestandardowe.

Polecam 🙂
Wielkie serie SF, Wydawnictwo Amber

Wolicie najpierw obejrzeć ekranizację czy najpierw przeczytać książkę? Ja raczej wolę najpierw przeczytać, a potem obejrzeć - zakładając, że jestem świadomy istnienia książki, która została zekranizowana 🙂 Wolę spodziewać się tego co za chwilę wydarzy się na ekranie niż spodziewać się tego co mogę za chwilę przeczytać na kartkach książki. Niestety tak już mam, że jeśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Urlop urlopem, ale niektóre rytuały warto kultywować nawet na wyjeździe - zwłaszcza jeśli pomagają zakorzenić w dzieciach coś pozytywnego. Czytajcie dzieciom, nawet kiedy już będą potrafić czytać samodzielnie - róbcie to dopóki chcą słuchać, ale nie wyręczajcie ich zupełnie (muszą też sami ćwiczyć). Harry Potter pojechał z nami nawet na zagraniczne wakacje, żeby było co czytać do poduszki.

"Harry Potter i Kamień Filozoficzny", czyli pierwszy tom cyklu napisanego przez J.K. Rowling. Dzieciaki mają już za sobą wszystkie filmowe adaptacje serii, a teraz poznają książkowe pierwowzory.

Pierwszy tom powstał w latach 1990-95 i może dla wielu będzie zaskoczeniem informacja, że ta powieść została odrzucona przez 12 wydawnictw zanim zainteresowało się nim niewielkie londyńskie wydawnictwo Bloomsbury Publishing. Patrząc na to jakim międzynarodowym hitem stała się ta historia, ludzie którzy odrzucili książkę Rowling będą tego pewnie żałować do końca życia. Od premiery (1997) do 2020 roku sprawdzała się w liczbie 120 milionów egzemplarzy i była przełożona na 80 języków. Pierwsze wydanie liczyło 500 egzemplarzy, z czego 300 wysłano do bibliotek - w 2019 roku jedną z tych książek (z autografem autorki) sprzedano za prawie 69 tys. funtów. W Polsce wydawcy początkowo również nie wykazywali zainteresowania debiutem literackim Rowling - dopiero kiedy w 1999 roku założyciel wydawnictwa Media Rodzina (Robert Gamble) otrzymał tą książkę od brata podjęto kroki, aby wydać ją na naszym rynku (to w ogóle ciekawa historia, więcej szczegółów na Wikipedii). Pierwszy nakład (kwiecień 2000) liczył 5 tysięcy egzemplarzy, ale już latem tego samego roku dodrukowano kolejnych 20 tysięcy.

Kiedy książki o Potterze pojawiły się w Polsce byłem już w zasadzie pełnoletni i nieszczególnie interesowała mnie ta tematyka - fantastyka owszem, ale wtedy uznałem, że to historia o dzieciach i dla dzieci. Z tego samego powodu filmy obejrzałem dopiero kiedy uznaliśmy, że nasze dzieciaki już do nich dorosły. I po obejrzeniu filmów wiem, że miałem wtedy rację - to nie była moja bajka. Ale to nie znaczy, że nie były to dobre książki 🙂 Ilość sprzedanych egzemplarzy świadczy o tym, że jednak spotkały się dużym zainteresowaniem i uznaniem. To światowe bestsellery i kultowa historia - warto sprawdzić czy Wasze dzieci też znajdą w nich coś dla siebie.

Harry Potter jest 11-letnim chłopcem, osieroconym jako niemowlę, mieszkającym z ciotką Petunią (siostra jego matki), jej mężem Vernonem i ich synem Dudleyem. Sytuacja w jakiej się znajduje to jakaś patologia - mieszka w klitce pod schodami, jest traktowany z pogardą przez swoich opiekunów i prześladowany przez kuzyna. W jego otoczeniu występują niezwykłe zdarzenia, co tylko potęguje negatywne nastawienie Dursleyów względem Harry’ego. Pewnego dnia do Harry’ego zaczynają docierać tajemnicze listy, których Dursleyowie nie pozwalają mu czytać. Pojawia się też półolbrzym Hagrid, który wyjawia mu, że magia istnieje, a jego rodzice nie zginęli w wypadku samochodowym. Harry dowiaduje się, że jego rodzice byli czarodziejami, a on ma rozpocząć edukację w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Przenosi się do magicznej szkoły z internatem, gdzie nawiązuje przyjaźń z Ronem Weasleyem i Hermioną Granger. Okazuje się, że w magicznym świecie jest kimś sławnym, choć kompletnie nie ma pojęcia dlaczego - musi się jeszcze wiele dowiedzieć.

Pierwszy tom to historia pierwszego roku nauki Harry’ego w Hogwarcie - to opowieść o magii, przyjaźni, problemach początkujących czarodziejów. Jest to też jednocześnie powieść detektywistyczna - trójka przyjaciół stara się zgłębić tajemnicę tytułowego Kamienia Filozoficznego. Bardzo istotny jest też wątek tajemniczego Voldemorta - potężnego czarnoksiężnika, który zamordował rodziców Harry’ego.

Ktoś mógłby się przyczepić, że Rowling wykorzystała w swojej książce oklepane standardy, ale jej książki zachęciły do czytelnictwa miliony dzieciaków, a franczyza związana z Potterem warta jest miliardy, co raczej nie świadczy o wtórności. Rowling unowocześniła baśnie dla dzieci - przeniosła pewne ich elementy do świata współczesnego. Mamy magię, mamy głównego bohatera borykającego się z licznymi problemami (m.in. wyobcowanie),, opiekunów, którzy są odpowiednikiem złej macochy. Ale są też bardziej współczesne elementy bazujące zdaniem badaczy na brytyjskich powieściach opowiadających o nauce w szkołach z internatem - przyjaciół, którzy towarzyszą Harry’emu, gnębiącego go Malfoya, snobizm i dyskryminację wynikającą z pozycji społecznej. Dzięki koedukacyjności Hogwartu przygody Harry’ego stały się bardziej uniwersalne - znajdą tam coś dla siebie i dziewczynki, i chłopcy.

Na korzyść serii o Potterze wpływa też sposób w jaki zostały one napisane. Rozdziały nie są długie (ok. 20 stron jeśli dobrze pamiętam), co pozwala utrzymać zainteresowanie młodszych czytelników/słuchaczy, a w dodatku często stanowią zamkniętą część historii (składając się jednocześnie w spójną całość). Styl pisania Rowling również jest przystępny i uniwersalny - konstrukcje zdań są na tyle proste, że dzieci nie mają z nimi problemów, ale jednocześnie nie na tyle proste, żeby zniechęcić do lektury starszego czytelnika.

Nie bez znaczenia są też dobrze wykreowane postacie - zarówno te główne, jak i poboczne. To bardzo mocna strona książek Rowling - istotnych postaci jest wiele, ale każda z nich jest dopracowana. Ulubieńcem Heli jest Harry (co nas zaskoczyło, bo dość stereotypowo sądziliśmy, że będzie to Hermiona), a Stasia - Ron (z jednym wyjątkiem, ale nie mogę o tym wspomnieć, bo to wydarzenie z kolejnego tomu 🙂). Świetne postacie w książce ułatwiły też pewnie zadanie ludziom odpowiedzialnym za filmy (casting, scenariusz, kreacje aktorskie) - czytając widzę oczywiście postacie zaprezentowane w filmie i nie gryzą mi się one z treścią książek. Hermiona została odegrana idealnie przez Emmę Watson, Snape nie mógłby być odwzorowany lepiej niż zrobił to Alan Rickman (genialny w tej roli), podobnie zresztą jest z Draco Malfoyem (Tom Felton) - a mowa tu tylko o pierwszym tomie i pierwszym filmie.

Książki o Harrym Potterze to pewnie jedna z najlepszych rzeczy jaka pojawiła się w literaturze dziecięcej. Zdecydowanie warta polecenia, choć potteromania jest tak wszechobecna, że nawet nie trzeba polecać. Twórczość J.K. Rowling wywarła bardzo duży wpływ na niezliczoną ilość dzieci - te które się na niej wychowały są już dorosłe (polska premiera była 23 lata temu) i Potter na pewno pozostał w wielu z nich. Sam pracuję teraz z kilkoma osobami, które nadal noszą go w sobie. Zresztą gra “Hogwarts Legacy”, która miała premierę w lutym 2023 mogła rozbudzić w nich tą fascynację na nowo, na zupełnie nowym poziomie.

Urlop urlopem, ale niektóre rytuały warto kultywować nawet na wyjeździe - zwłaszcza jeśli pomagają zakorzenić w dzieciach coś pozytywnego. Czytajcie dzieciom, nawet kiedy już będą potrafić czytać samodzielnie - róbcie to dopóki chcą słuchać, ale nie wyręczajcie ich zupełnie (muszą też sami ćwiczyć). Harry Potter pojechał z nami nawet na zagraniczne wakacje, żeby było co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Popularność jaką zyskał pierwszy tom Harry'ego Pottera na całym świecie przerosła chyba wszelkie oczekiwania. Do tej pory doczekał się takiej ilości wydań w różnych językach, że więcej ma chyba tylko Biblia. Fani doczekali się wydania drugiego tomu w niewiele ponad rok po pierwszym - brytyjskie wydanie ukazało się w lipcu 1998 roku. Pierwszy nakład w UK liczył 10 tysięcy egzemplarzy - pamiętacie ile liczyło pierwsze wydanie pierwszego tomu? 500 egzemplarzy, z czego 300 wysłano do bibliotek 🙂 Fani w Polsce czekali nieco krócej po premierze pierwszej książki - oba tomy w Polsce dzieliło 5 miesięcy (zostały wydane w 2000 roku). Tylko że kiedy u nas ukazywał się drugi tom, Brytyjczycy cieszyli się już czwartym ;) Pierwsze wydanie “Komnaty Tajemnic” w USA miało miejsce w czerwcu 1999, zostało przyspieszone o 3 miesiące, ponieważ czytelnicy kupowali w sieci wydanie brytyjskie - nakład liczył 250 tysięcy egzemplarzy. Pierwsze polskie wydanie liczyło 40 tysięcy egzemplarzy i ukazało się dzięki wydawnictwu Media Rodzina.

2 miesiące po wydaniu w UK drugiego tomu J.K. Rowling podpisała umowę na ekranizację pierwszych czterech tomów serii - prawa nabyły wytwórnie Heyday Films i Warner Bros. Pictures.

Fabuła “Komnaty Tajemnic” jest bezpośrednią kontynuacją “Kamienia Filozoficznego” - po pierwszym roku nauki w Hogwarcie Harry spędza letnie wakacje w domu Dursleyów, straszliwie tęskniąc za szkołą i przyjaciółmi. Wszystko co związane ze szkołą i magią zostało mu skonfiskowane i zamknięte, gdyż magia nie jest przez jego opiekunów tolerowana. Harry’ego odwiedza skrzat domowy Zgredek, próbujący przekonać go, aby nie wracał do Hogwartu - nie waha się użyć magii i szantażu, aby go do tego skłonić. Harry wpada w kłopoty, z których wybawiają go bracia Weasleyowie - Ron, Fred i George. Resztę wakacji Harry spędza w rodzinnym domu Weasleyów. Nie bez kłopotów Harry dociera w końcu do Hogwartu i rozpoczyna drugi rok nauki w szkole dla czarodziejów. Tymczasem na terenie szkoły zaczynają dziać się dziwne rzeczy, które łączy się z tytułową Komnatą Tajemnic i dziedzicem Salazara Slytherina, czyli jednego z założycieli Hogwartu. Jakie tym razem przygody i niebezpieczeństwa przytrafią się trójce młodych czarodziejów? Czy ich przyjaźń pomoże im się uporać z problemami? Jeśli jeszcze nie czytaliście przygód Harry’ego - przekonajcie się sami 🙂 Naprawdę warto, bo jest to bardzo ciekawy tom tej serii - można się z niego dowiedzieć co nieco o historii szkoły, a także niektórych jej uczniów.

Bardzo dobra historia, świetnie napisane postacie. W tej części jest nieco straszniej niż w poprzedniej, ale wpływa to korzystnie na całość fabuły - dużo tajemnic, zagadek, przeciwności losu. I nowy profesor obrony przed czarną magią, czyli Gilderoy Lockhart - jakżeż ja go nie znoszę 😀 Ale w filmie świetnie zagrany przez Kennetha Branagha ;) Książka napisana jest świetnie - przystępnie dla młodego czytelnika, ale jednocześnie nie infantylnie. Tak w punkt 🙂 Intryga poprowadzona została tak, że nie sposób się nudzić podczas lektury.

Wejdźcie do świata magii i towarzyszcie Harry’emu, Hermionie i Ronowi w kolejnej niesamowitej przygodzie. Może Malfoy nie będzie zadowolony, ale ta książka jest świetna także dla mugoli 🙂

Wydawnictwo Media Rodzina wypuściło już 3 tomy w edycji domów (można będzie zebrać całą serię w barwach swojego ulubionego domu), ale chyba jednak pozostanę przy tym wydaniu, które już mamy. Mimo, że ta edycja domów kusi 😀 Książki mają nie tylko okładki w barwach domów, ale również barwione brzegi stron, a ponadto w każdym tomie tego jubileuszowego wydania znajdują się specjalne dodatki - unikalne ilustracje i różne ciekawostki. W połowie lutego 2024 na półki księgarń trafił “Harry Potter i więzień Azkabanu” w tej wersji.

Popularność jaką zyskał pierwszy tom Harry'ego Pottera na całym świecie przerosła chyba wszelkie oczekiwania. Do tej pory doczekał się takiej ilości wydań w różnych językach, że więcej ma chyba tylko Biblia. Fani doczekali się wydania drugiego tomu w niewiele ponad rok po pierwszym - brytyjskie wydanie ukazało się w lipcu 1998 roku. Pierwszy nakład w UK liczył 10 tysięcy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Nadchodzi Koniec. Ale taki w cholerę prawdziwy, biblijny.
Powołani zostają do życia Aniołowie Apokryficzni. Postawione zostaje przed nimi proste zadanie: jak najszybciej i najskuteczniej rozporządzić masą upadłościową, w którą zamieniła się nasza Ziemia. Dokonać inwentaryzacji, zlikwidować środki trwałe, upłynnić aktywa, wymieść brudy, zgasić światło i oddać klucz na portierni.

Jednak Aniołowie decydują, że mają to w dupie. Zwalają czarną robotę na ludzi.

Na ziemię zstępują Komornicy."

Uwaga, ta książka może zostać odebrana jako obrazoburcza i wymaga sporej dozy dystansu do kwestii religijnych. Pamiętajmy jednak, że jest to fikcja literacka, a nie próba obrażenia uczuć religijnych czytelnika 🙂

“Nic nie wyszło tak, jak powinno było. Nawet koniec świata” - może dlatego, że był rozpisany w czasach Jana Chrzciciela, kiedy (delikatnie mówiąc) po świecie chodziło zdecydowanie mniej ludzi niż obecnie. A to konkretnie skomplikowało sytuację. Dodajmy do tego rozwój technologiczny i mamy kolejne utrudnienia. Likwidatorzy też okazali się nieszczególnie lotni.

"(...) okazało się, że Wysłannicy są tak bardzo głupi i naiwni, jak tylko pozbawiony własnego “ja” posłaniec być potrafi. (...) Widać było, że kłamstwo i oszustwo - najbardziej ludzkie z możliwych rzeczy - były dla nich nawet nie to, że obce, a zupełnie niepojęte. Aniołowie okazali się nie tylko zwyczajnie bezduszni, ale też bezdusznie głupi. Na naszych oczach z założenia epicka Apokalipsa zamieniła się w smętną tragifarsę."

I tym oto sposobem Apokalipsa stała się katastrofą. Tyle że dla obu zaangażowanych stron, a nie tylko dla ludzi. Aniołowie musieli zatrudnić do czarnej roboty Komorników, którzy zyskali nadludzkie możliwości, aby odbierać od ludzi należny Niebiosom dług - życie i dusze śmiertelników, którzy jak na złość postanowili nie odgrywać przypisanej sobie w Apokalipsie roli. Jednym z takich Komorników jest Ezekiel Siódmy, zwany Zekiem - będzie nas prowadził przez ten postapokaliptyczny świat jako narrator powieści, realizując przy okazji otrzymane zlecenia. A świat Michał Gołkowski zaserwował nam ciekawy - otóż zatrzymała się Ziemia. Tak więc na połowie planety zapanowała wieczna noc, a na drugiej niekończący się dzień. Jak nietrudno się domyślić w obu przypadkach występują skrajnie niesprzyjające egzystencji warunki. Funkcjonować da się w zasadzie tylko na pograniczu stref, którego pas przypadkiem przechodzi przez tereny dawnej Polski 🙂 Autor podrzuca nam smaczki pozwalające określić jakie miejsca z czasów Przed odwiedza nasz bohater - fajny patent, mi sprawiło to frajdę. Aha - zapomniałem wspomnieć, że Komornicy mogą dysponować środkami nie bardziej zaawansowanymi niż te opisane na kartach Biblii, a więc Zek zasuwa przez pustkowia w sandałach i uzbrojony w miecz (gladius - co prawda anielsko stuningowany, ale jednak miecz). Jeśli ma farta, to trafi się też koń. Posiadanie czegokolwiek niezgodnego z Pismem przyciąga zastępy anielskie, które eliminują posiadacza nie zadając zbędnych pytań. Bo po Ziemi przemieszczają się też Wysłannicy, którzy również mają za zadanie doprowadzić Koniec Świata do końca 🙂

Zdarzają się w sieci opinie, że poruszając nieco podobną tematykę co Maja Lidia Kossakowska w swoich “Zastępach Anielskich” nie zbliża się do jej poziomu ani stylem, ani treścią - ja bym tego tak nie rozpatrywał. Uwielbiam “Siewcę Wiatru”, ale dla mnie to jednak coś zupełnie innego. Nie porównywałbym też historii Komornika do cyklu “Kłamca” Jakuba Ćwieka - obaj działają na zlecenie aniołów, ale to dla mnie zupełnie inna bajka. A styl Michała Gołkowskiego akurat bardzo mi odpowiada - czytałem jego książki z bardzo różniących się od siebie cykli, nie każdy potrafi pisać dobrze na tak odmienne tematy, a Michał Gołkowski potrafi. Pierwszy tom “Komornika” zdecydowanie zachęcił mnie do sięgnięcia po kolejne - łącznie z “Areną Dłużników” jest ich 7. Zakończenie tomu z przytupem - jak ja się cieszyłem, że drugi czekał już na półce, bo gdybym miał czekać na publikację, to wyszedłbym z siebie 😀 W mojej ocenie książka jest wciągająca, bohater niesztampowy, a historia i świat tylko pozornie nieskomplikowane - wszystko jeszcze się rozkręci.

Na koniec jeszcze kilka cytatów z pierwszego tomu, żeby odbrobinkę przybliżyć obraz świata. O kolejnych dwóch tomach postaram się wkrótce co nieco napisać.

“Co ważniejsze - miałem do spełnienia złożoną samemu sobie obietnicę. W końcu dotrzymywanie danego słowa to podstawowy sposób na zachowanie szacunku, a przecież kogo jak kogo, ale samego siebie szanować trzeba.”

“I jak zwykle miałem rację. Zawsze ją miałem w kwestiach defetystyczno-kryzysowych, rzecz jasna. “Co dziś źle się toczy, potoczy się gorzej…” - prosta zasada świata Po. Planuj za złe, szykuj się na najgorsze, a rezultat i tak przejdzie twoje najczarniejsze koszmary”

" - Lepiej nie pchajcie się za daleko. Zatrzymajcie się o tam. I nie zwracajcie na siebie uwagi.
- To znaczy?
- To znaczy, że jesteście normalni i będziecie się wyróżniać. Ludzie, którzy przychodzą do Cytadeli, są…
- Specyficzni?
- Pojebani są."

“Nie zdążyli, bo w samiusieńki środek wszystkiego (...) pierdolnęła spadająca gwiazda. Nie taka znów wielka, na pewno nijak niemająca się do tej, która dawno temu rzekomo sprasowała na papkę dinozaury i dała nam ropę naftową oraz masę innych przydatnych kopalin. “Rzekomo” - no bo oczywiście wszystko to było przecież kłamstwem. Świat miał przecież raptem sześć tysięcy lat z okładem, a wszystko, co uznaliśmy niegdyś za starsze, było fałszywkami porozmieszczanymi w ziemi odgórnym rozporządzeniem. Ot tak, dla jaj, żeby przetestować naszą wiarę.”

"Nadchodzi Koniec. Ale taki w cholerę prawdziwy, biblijny.
Powołani zostają do życia Aniołowie Apokryficzni. Postawione zostaje przed nimi proste zadanie: jak najszybciej i najskuteczniej rozporządzić masą upadłościową, w którą zamieniła się nasza Ziemia. Dokonać inwentaryzacji, zlikwidować środki trwałe, upłynnić aktywa, wymieść brudy, zgasić światło i oddać klucz na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dziennik z zaginięcia" Hideo Azumy polecał mi już jakiś czas temu kolega z pracy, ale bez bicia przyznaję, że wyleciało mi to kompletnie z głowy. No dobra, może jednak nie tak kompletnie, bo na spotkaniu z Wydawnictwem Hanami w Bibliotece Publicznej Gminy Grodzisk Mazowiecki akurat ten tytuł wpadł mi od razu w oko. I już nie wypadł, bo wrócił ze mną do domu 😄 Po lekturze stwierdzam, że była to jedna z moich najlepszych zakupowych decyzji!

Hideo Azuma to japoński mangaka żyjący w latach 1950-2019. Zadebiutował w wieku 19 lat, ale dużą popularność zdobył w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku. Azuma tworzył mangi nawiązujące do fantastyki i science fiction, ale również humorystyczne czy erotyczne. Przez długi czas nie był znany poza Japonią - szerszą popularność przyniosło mu dopiero wydanie "Dziennika z zaginięcia" w 2005 roku, za który otrzymał różne nagrody (m.in. Nagrodę Kulturalną im. Osamu Tezuki w 2006). Jeśli się nie mylę, na polskim rynku wydana została tylko ta jedna jego manga (pierwsze wydanie w 2009 roku).

"Hideo Azuma, słynny rysownik, wyszedł z domu i już nie powrócił... Przynajmniej przez pewien czas, a potem znowu wyszedł..." - ten właśnie okres opisuje w swojej autobiograficznej mandze Azuma. Pierwszy raz został bezdomnym z wyboru w listopadzie 1989 roku, gdy natłok obowiązków związanych z tworzeniem mang do różnych wydawnictw (a także nadużywanie alkoholu) wywołał u niego kryzys twórczy i depresję. Wyszedł po fajki i nie wrócił - ten epizod z jego życia opisany został w pierwszym rozdziale pt. "Spacerując nocą". Widzimy jak autor radził sobie z trudami dobrowolnej bezdomności, uczył się tych zupełnie nowych realiów życia.

"W czerwcu 1992, chociaż na pewien czas wróciłem do pracy, postanowiłem znów uciec. Wszystko przez to, że coś zaczęło wychodzić z mojej głowy". Ten drugi epizod ("Spacerując po mieście") różnił się jednak od pierwszego choćby tym, że nie przez cały czas Azuma był bezdomnym - owszem, przebywał na gigancie, ale w pewnym momencie zaczął pracę w ekipie rozbiórkowej, a nawet szkolił się na gazownika (w tym czasie miał dach nad głową). Po byciu robolem (sam tak to określił) wrócił do rysowania komiksów. Z tego rozdziału dowiemy się też jak wyglądała jego praca mangaki zanim postanowił uciec od tego wszystkiego.

25 grudnia 1998 roku trafił do szpitala psychiatrycznego na odwyk alkoholowy - jak sam stwierdza, przez ostatnie 15 lat pił w zasadzie kilka razy dziennie (mniej tylko w okresach ucieczki) i oczywistym stało się, że nie był sobie w stanie z tym poradzić. Dlaczego został alkoholikiem? Kiedy? Nie stało się to nagle, ale nie był w stanie tego sprecyzować. O tym okresie opowiada w trzecim rozdziale pt. "Odwyk alkoholowy" - poznajemy jego przemyślenia na temat odwyku i innych pacjentów szpitala.

A gdyby tak rzucić to wszystko i uciec w Bieszczady – trochę tak było u Azumy. Nie potrafił powiedzieć „nie” kolejnym wydawcom, aż w końcu nie był w stanie dalej tak funkcjonować i dotrzymywać terminów. Okresy jego ucieczki były dla niego swego rodzaju okresami oczyszczenia – pozbywał się wszystkiego, co wywołało u niego depresję i kryzys twórczy. Koncentrował się na znalezieniu pożywienia, kiepów, procentów i zapewnieniu względnie suchego miejsca do spania. Resetował się zupełnie. Szkoda, że nie uwzględniał przy tym konsekwencji jakie ponosiła jego rodzina... Po obu ucieczkach był w stanie wrócić do rysowania w całkiem niezłej formie, ale z czasem wszystko wracało i przytłaczało go na nowo.

Dla niektórych czytelników „Dziennik z zaginięcia” może być bardzo trudny w odbiorze, co poniektórzy mogą uznać, że Azuma swoim sposobem przekazu (nierealistyczne rysunki, liczne żarty) bagatelizuje problemy, które przedstawia w swoje autobiografii. Ja jednak tak tego nie odbieram. Zresztą autor na samym początku stwierdza, że „ Ten komiks przedstawia pozytywne nastawienie do życia, przy jednoczesnym maksymalnym braku graficznego realizmu. Realistyczne rysunki byłyby takie mroczne i dołujące”. Dzięki dużemu dystansowi z jakim Azuma podchodził do swojej historii otrzymaliśmy dzieło naprawdę mocne, przejmujące – z pewnością nie bagatelizujące opisywanych sytuacji. Zresztą w wywiadach umieszczonych na końcu mangi znajdziemy informację, że te naprawdę bolesne momenty opuścił. Autor nie próbował szukać usprawiedliwień dla swoich działań, nie użala się tu nad sobą, porusza ważne tematy (bez wybielania), ale udaje mu się uniknąć moralizatorstwa. Wszystko to jest okraszone sporą dawką autoironii i dystansu do siebie.

Gorąco polecam mangę „Dziennik z zaginięcia” – na mnie zrobiła naprawdę bardzo duże wrażenie. Warto zacząć lekturę od notki od tłumacza, która znajduje się na samym końcu – pozwala ona na lepszy odbiór całej mangi. Na końcu znajdują się również wywiady z autorem – również warto się z nimi zapoznać, ale jednak już faktycznie na samym końcu lektury 🙂

"Dziennik z zaginięcia" Hideo Azumy polecał mi już jakiś czas temu kolega z pracy, ale bez bicia przyznaję, że wyleciało mi to kompletnie z głowy. No dobra, może jednak nie tak kompletnie, bo na spotkaniu z Wydawnictwem Hanami w Bibliotece Publicznej Gminy Grodzisk Mazowiecki akurat ten tytuł wpadł mi od razu w oko. I już nie wypadł, bo wrócił ze mną do domu 😄 Po lekturze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

" - Kociołek - odezwał się z namysłem Gramm - jednego żeś mi, chłopie, nie wyjaśnił. Co my tu właściwie robimy?
- Szukamy czerwonej kory - powiedziałem. - Zmarzniętej huby i pięciu ziarenek jarzębiny. (...)
- I to... - zaczął ostrożnie - i to jest ważne, tak?
- Oczywiście, że tak - odpowiedziałem (...)"

Nie przepadam za cienkimi książkami - zbyt często mam wrażenie, że ledwo zacząłem czytać i wciągać się w fabułę, to już następuje koniec. Zwykle pozostawiają jakiś niedosyt. Ale są autorzy, dla których warto robić wyjątki, a Marcin Mortka do takich należy. I tym oto sposobem "Koszyczek dla Doli" znalazł się na naszych półkach, pomimo że ma tylko 192 strony.

"Koszyczek dla Doli" był swego rodzaju mikołajkowo-świątecznym prezentem dla czytelników - wydany został 6 grudnia 2022, a jego fabuła dotyczy przedświątecznych przygotowań. Drużyna do zadań specjalnych, którą być może niektórzy mieli już okazję poznać we wcześniejszych książkach z tej serii ("Nie ma tego Złego", "Głodna Puszcza", "Skrzynia pełna dusz") lub przeczytać o nich co nieco w moich wpisać, przygotowuje się w karczmie pod Kaprawym Gryfem do Dnia Zstąpienia Doli, czyli generalnie odpowiednika naszych świąt Bożego Narodzenia (zgadza się nawet pora roku). Jak nietrudno się domyślić atmosfera przygotowań dość łatwo może zrobić się nerwowa, a jeśli jeszcze dodać do tego fakt, że drużyna przyciąga kłopoty jak magnes, to wyjdzie nam z tego interesująca opowieść wigilijna 😉

"Koszyczek dla Doli" to naprawdę przyjemna lektura nadająca się oczywiście nie tylko na okres przedświąteczny, choć do niego pasuje chyba najlepiej. Fabuła jest ciekawa, dzieje się naprawdę sporo jak na taką ilość stron, a najlepszą częścią książki są bajki opowiadane do poduszki dzieciom Kociołka przez kolejnych członków drużyny. Szczególnie interesujące, bo pozwalają poznać i zrozumieć nieco lepiej każdego z nich. Krótka forma nie ma tu żadnego wpływu na spadek jakości - książkę czytało się dobrze, szybko i przyjemnie 🙂

Polecam, jak każdą książkę Marcin Mortka - Official Fanpage, bo nie trafiłem jeszcze na taką, która by mi się nie podobała, a mam ich na półkach co najmniej kilkanaście 😊 Marcin Mortka jest zdecydowanie jednym z najlepszych twórców polskiej fantastyki!

Poniżej bodajże najważniejszy fragment (a przynajmniej w moim odczuciu) - skłaniający do refleksji w przedświątecznym okresie. Co prawda nadchodzą teraz inne święta, ale warto sobie poniższe słowa przemyśleć.

"Dzień Zstąpienia Doli i następujący po nim Dzień Czystej Uciechy były jedynymi dniami w roku, kiedy zamykaliśmy karczmę, by świętować we własnym gronie. Powinny to więc być dla nas chwile radości i wytchnienia, ale od lat przeobrażały się w dziką, nerwową harówkę, która nie miała wiele wspólnego z religijnym charakterem święta i zgoła nic z doznaniem rodzinnego święta.

Bolało mnie to, bo doskonale pamiętałem Dzień Zstąpienia Doli z własnego dzieciństwa. Pamiętałem smakowite zapachy dobiegające z kuchni, pamiętałem zbieranie zawartości koszyczka dla Doli, pamiętałem śmiechy, śpiewy i życzenia, które dorośli wygłaszali przy kubku gorącego miodu, pamiętałem wreszcie bajki, które wedle tradycji miały pozostać z dziećmi na zawsze. Były to dla mnie przecudowne chwile, na które czekałem od chwili, gdy spadł pierwszy śnieg, i które rozpamiętywałem do chwili, gdy śniegi zaczynały topnieć.

Od lat martwiłem się, że moje dzieci zapamiętają tylko owe powarkiwania i tłuczenie garnkami. Na parę tygodni przed rozpoczęciem przygotowań do Dnia zwierzałem się z tego Sarze i oboje dawaliśmy sobie solenne przyrzeczenie, że tego roku będzie inaczej, ale...

Cóż, nie wychodziło."

" - Kociołek - odezwał się z namysłem Gramm - jednego żeś mi, chłopie, nie wyjaśnił. Co my tu właściwie robimy?
- Szukamy czerwonej kory - powiedziałem. - Zmarzniętej huby i pięciu ziarenek jarzębiny. (...)
- I to... - zaczął ostrożnie - i to jest ważne, tak?
- Oczywiście, że tak - odpowiedziałem (...)"

Nie przepadam za cienkimi książkami - zbyt często mam wrażenie, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzeci tom cyklu “Stalowe szczury” autorstwa Michała Gołkowskiego, czyli “Königsberg”, to kolejny dowód na to jak wszechstronny jest to pisarz i że należy spodziewać się niespodziewanego nawet w przypadku kontynuacji jego książek 🙂 Słowem przypomnienia, pierwszy tom cyklu (“Błoto”) to powieść wojenna traktująca o I Wojnie Światowej, ale w alternatywnej linii czasowej. Tom drugi (“Chwała”) to już nieco inna konwencja - działania wojenne zostały połączone z tajną akcją (coś w stylu “Orzeł wylądował”). Ale trzeci tom cyklu to już pełnokrwista powieść szpiegowska i to w dodatku bardzo udana 🙂

“Königsberg” jest w zasadzie prequelem dwóch pierwszych tomów, można więc śmiało przeczytać tą książkę nie znając treści poprzednich. Akcja toczy się w 1917 roku w tytułowym Königsbergu, czyli Królewcu, który znajdował się wtedy na terenie Cesarstwa Niemieckiego. Podporucznik Teodor Grossmann otrzymuje tu urlopowy przydział i trafia (nie przypadkiem) na swojego przyjaciela Fahnenjunkra (stopień podoficerski) Gerharda Kellera, którego mieliśmy okazję poznać już w poprzednich tomach. Keller i Grossmann poznali się w 1915 na froncie, gdy Keller trafił na rannego oficera podczas walk nad Bzurą. Z tym, że Grossmann to świetnie zakonspirowany rosyjski szpieg, Fiodor Wielikow, który w Königsbergu ma odkryć tajemnicę Wunderwaffe mającej przechylić szalę zwycięstwa na stronę Kaisera. Ma mu w tym pomóc m.in. znajomość z Kellerem, dzięki któremu ma szansę zbliżyć się do profesora Nemmersdorfa, genialnego wynalazcy. Jak się okazuje, Königsberg jest miejscem, gdzie krzyżują się interesy bardzo różnych ludzi i państw - można spokojnie powiedzieć, że to miasto jest areną szpiegów.

Miejsce akcji trzeciego tomu tak bardzo różni się od poprzednich, że można by pomyśleć iż jest to zupełnie inny cykl. Piękne miasto z dala od linii frontu daje złudne wrażenie, że wojna wcale się nie toczy. Śmietanka towarzyska, wystawne bale - to otoczenie, w jakim przyjdzie się obracać Grossmannowi. A jednak ciągle trzeba pamiętać, że gra toczy się tam o najwyższe stawki. Michał Gołkowski tak zgrabnie przeniósł swój cykl w zupełnie inne realia, że dla niektórych mogłoby to być szokiem - ale nie dla jego wiernych czytelników. Fani twórczości Gołkowskiego mają świadomość jakim talentem dysponuje i jak wszechstronnym jest pisarzem. Do tego dała tu o sobie znać jego rozległa wiedza historyczna - gołym okiem widać, że to człowiek z pasją. Wiem że się powtarzam, ale jeśli ktoś robi dobrą robotę, to warto o tym mówić, a nie przyjmować to za standard i milczeć 🙂

“Königsberg” przeczytałem z dużą uwagą i lektura sprawiła mi bardzo dużą przyjemność. A jej odbiór poprawił się jeszcze po przeczytaniu posłowia od autora. Początkowa scena została umiejscowiona w rodzinnych stronach autora, którego pozwolę sobie tu zacytować. “Dla mnie przeszłość nigdy nie była czymś, co tylko przeminęło bez śladu - ale bezpośrednią przyczyną stanu obecnego. (...) Bo przeszłość i teraźniejszość są jednością”. Gorąco polecam lekturę tej książki - fabuła jest bardzo ciekawa, bohaterowie świetnie napisani. Wydanie też jest super - ilustracje wykonał Andrzej Łaski, mapa zamieszczona wewnątrz okładki jest fajnym smaczkiem, a sama okładka świetna (jak w całej serii). Podobają mi się też notki dotyczące istotnych bohaterów występujących w fabule.

“Pozwól, aby oczarowała cię magia, po której zostało tylko wspomnienie”. Przespaceruj się uliczkami Konigsberga razem z bohaterami, chłoń atmosferę, śledź zakulisowe wydarzenia wojenne. Zajrzyj do świata przedstawionego przez Michała Gołkowskiego, a zostaniesz w nim na dłużej. Nie upiększa on wojny - przedstawia ją taką jaką była, co było szczególnie widocznie w pierwszym tomie cyklu. “Bo nie ma potrzeby ubarwiać tego, co jest samo z siebie ciekawe i porywające, nawet najbujniejsza fantazja nie wymyśli czegoś równie zaskakującego jak to, co już wydarzyło się kiedyś”.

Bardzo się cieszę, że sięgnąłem po ten cykl.

Trzeci tom cyklu “Stalowe szczury” autorstwa Michała Gołkowskiego, czyli “Königsberg”, to kolejny dowód na to jak wszechstronny jest to pisarz i że należy spodziewać się niespodziewanego nawet w przypadku kontynuacji jego książek 🙂 Słowem przypomnienia, pierwszy tom cyklu (“Błoto”) to powieść wojenna traktująca o I Wojnie Światowej, ale w alternatywnej linii czasowej. Tom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak już pewnie niejednokrotnie pisałem, mam słabość do zbiorów opowiadań Andrzeja Pilipiuka. Do jego powieści zresztą też 😀 Na półkach mam chyba wszystkie napisane przez niego książki (część z autografami, bo targam po kilka sztuk na każde spotkanie z autorem 😀) i na bieżąco je uzupełniam (w marcu wychodzi kolejna 😁). Udało mi się spotkać Wielkiego Grafomana już kilkukrotnie i zawsze mam po tych spotkaniach pozytywne odczucia - tak samo jak po lekturze jego książek. W sieci czasem ludzie narzekają, że obecne opowiadania (czy to o Wędrowyczu, czy te z cyklu Światy Pilipiuka) są słabsze niż te, które czytali kiedyś - ja szczerze mówiąc nie odczuwam spadku jakości, ale też nie porównuję poszczególnych opowiadań czy całych zbiorów. Cieszę się po prostu czytaniem i kolejnymi przygodami bohaterów, których znam od lat i niezmiennie lubię 🙂 Dzięki temu mam większą frajdę.

“Zło ze wschodu” to 13 tom z cyklu Światy Pilipiuka, czyli zbiorów tzw. “opowiadań bezjakubowych”, w których jako główni bohaterowie pojawiają się zazwyczaj Robert Storm i doktor Paweł Skórzewski. Obaj bohaterowie są bardzo interesujący, ale jednocześnie bardzo różnią się od siebie. Przygody Roberta Storma dzieją się w czasach nam współczesnych, natomiast Paweł Skórzewski to w zasadzie carska Rosja i późniejsze czasy bolszewików. Robert Storm jest poszukiwaczem staroci i kolekcjonerem - trafiają do niego ludzie ze sprawami w zasadzie niemożliwymi do rozwiązania, a jednak zazwyczaj jest w stanie wpaść na jakiś trop i często odnajduje jeśli nie zaginione rzeczy, to chociaż informacje na temat ich losów. Rozkochany w historii i sztuce, bardzo błyskotliwy, jakoś tak zawsze kojarzył mi się z Panem Samochodzikiem. Chodząca encyklopedia. Niejednokrotnie ratuje przeróżne eksponaty przed zniszczeniem lub zapomnieniem. Natomiast dr Paweł Skórzewski to już zupełnie inna postać - towarzyszyłem mu już w wielu przeróżnych przygodach, także w takich, których nie dało się wyjaśnić w żaden naukowy sposób. Dr Skórzewski również jest błyskotliwym człowiekiem, a przy tym bardzo odważnym i z wyraźnym kręgosłupem moralnym (zasady moralne widać też gołym okiem u Storma). Często staje w obronie potrzebujących i zawsze jest gotów nieść pomoc, nie tylko medyczną. Lekarz, naukowiec, podróżnik.

Czasem w Światach Pilipiuka pojawiają się też inni bohaterowie - tak jest i tym razem, ponieważ w tytułowym opowiadaniu śledzimy losy Sławka, polskiego nastolatka aresztowanego przez hitlerowców i wywiezionego na przymusowe roboty w gospodarstwie należącym do Niemców. Spotyka tam dwóch innych Polaków oraz dwóch Ukraińców, również przymusowych robotników. Praca jest ciężka, ale lepsze to niż trafić do obozu, zwłaszcza, że Sławek został aresztowany tylko za to, że znalazł się w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie. “Zło ze wschodu” stanowi w zasadzie niemalże połowę całego zbioru i muszę przyznać, że jest udanym tekstem. Pomimo, że przez większość czasu nie mamy pojęcia czym ma być tytułowe zło, to czyta się tą historię naprawdę dobrze. Jedyne co mnie zmartwiło, to fakt, że kiedy już dochodzimy z bohaterami do sedna sprawy, całość kończy się jakby nazbyt szybko - chciałoby się więcej. Ale tematyka bardzo ciekawa - mamy z jednej strony aspekt historyczny (okupację i przymusowe roboty w czasie II WŚ), a z drugiej mocny akcent mitologii słowiańskiej. Palce lizać 🙂 I jeśli dobrze mi świta, to Sławek już wcześniej pojawił się w jakimś opowiadaniu tego autora, albo przynajmniej okolica, z której pochodzi.

Natomiast jeśli chodzi o krótsze opowiadania w tym zbiorze, to 3 z 4 dotyczą Storma, a tylko jedno Pawła Skórzewskiego, tym razem nie doktora 🙂 “Pokusa uśmiechu” opowiada o czasach, gdy Paweł był jeszcze studentem i przybył do fortu/więzienia w Nikołajewsku nad jeziorem Onega na praktyki w lazarecie. Interesujące opowiadanie poruszające m.in. tematykę bakterii oraz tradycji lokalnych plemion. I stomatologii 🙂 Podejrzewam, że pojawiające się tu Zwierciadło Dziejów jeszcze powróci w jakimś opowiadaniu - uważam, że ma ku temu potencjał. Pozostałe opowiadania traktują już o przygodach Roberta Storma. W “Gladiatorze” autor przy okazji wykopalisk archeologicznych w Weronie zapuszcza się w tematykę podróży w czasie - krótkie i ciekawe opowiadanie, w sam raz na rozgrzewkę (ale pozostawia pewien niedosyt). Dalej robi się jeszcze ciekawiej, bo w “Antykwariacie” mamy bardzo intrygującą przygodę Storma, ale nie zdradzę Wam nawet najmniejszych szczegółów, bo łatwo tu o spojler. Mi to opowiadanie bardzo się podobało, a nawiązanie do Stomatologicznego Batalionu Karnego wywołało uśmiech na twarzy (było o nim opowiadanie w zbiorze “Faceci w gumofilcach”) 😉 Pojawiły się też nowe postacie w otoczeniu Roberta, które jak sądzę będziemy jeszcze spotykać w przyszłości. Ostatnie z opowiadań dotyczących Storma w tym zbiorze to “Walizka” - jest wyraźnie bardziej mroczne od pozostałych, aczkolwiek Robert niejednego już doświadczył, więc dla niego to nie pierwszyzna. Wciągająca historia zabarwiona zamiłowaniem autora do północnych regionów, a szczególnie Norwegii.

Zbiór ogólnie bardzo mi się podobał - dostałem to, czego oczekuję zwykle po zbiorach z cyklu “Światy Pilipiuka”. Konkretne, udane i zróżnicowane teksty, ulubieni bohaterowie, przeróżne ciekawostki i świetne pomysły na historię. A wszystko to okraszone robiącymi duże wrażenie ilustracjami autorstwa Pawła Zaręby. Polecam 🙂

Każda z historii w zasadzie stanowi odrębną całość, więc raczej nie jest wymagana znajomość wcześniejszych 12 tomów, aby móc cieszyć się lekturą “Zła ze wschodu”. Aczkolwiek uważam, że warto sięgnąć też po pozostałe 😀 Gdybyście chcieli spróbować bez ryzyka inwestowania gotówki, to zarówno “Zło ze wschodu”, jak i inne książki Andrzeja Pilipiuka znajdują się w zasobach bibliotek.

Jak już pewnie niejednokrotnie pisałem, mam słabość do zbiorów opowiadań Andrzeja Pilipiuka. Do jego powieści zresztą też 😀 Na półkach mam chyba wszystkie napisane przez niego książki (część z autografami, bo targam po kilka sztuk na każde spotkanie z autorem 😀) i na bieżąco je uzupełniam (w marcu wychodzi kolejna 😁). Udało mi się spotkać Wielkiego Grafomana już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Odkąd Jeremy trzy lata temu przejął gospodarskie stery, nie może opędzić się od nieustannej pracy. Teraz ma już bogate, z trudem nabyte doświadczenie rolnicze i dobrze wie, że w tej branży istnieje tylko jedna złota zasada: Jeśli masz nadzieję, że coś się zdarzy, to coś nie zdarzy się”.

W trzecim roku na farmie Clarksona nadal dzieją się rzeczy niesamowite, a w jego głowie powstają kolejne plany dywersyfikacji tejże farmy. “Owce zniknęły. Do krów dołączył wynajęty byk Maestro Uwodziciel. Świnie rodzą prosięta, a kozy okazały się psychopatami”. Czyli krótko mówiąc sielanki ciąg dalszy 😀 Jeśli ktoś czasem myśli nad rzuceniem pracy w korpo i założeniem własnego gospodarstwa, to powinien wcześniej przeczytać trzy książki Clarksona na temat jego farmy - kraj może i nie ten sam, ale liczba absurdów, na które się natrafi pewnie wcale nie będzie u nas mniejsza, a problemy pewnie tylko trochę bardziej swojskie, aczkolwiek nie mniejsze.

Sięgnijmy więc po trzecią część bestsellerowej serii dotyczącej życia na farmie Diddly Squat, którą wydało na naszym rynku Wydawnictwo Insignis. Tym razem możemy się dowiedzieć m.in. o wspomnianym już wcześniej nowym żywym inwentarzu Jeremy’ego, koncepcji nawożenia upraw ludzkimi odchodami (nie tylko w wyniku niedoboru nawozów sztucznych), ptasiej grypie, trendzie zadziczania i różnych katastrofach, które przydarzyły się Clarksonowi tym razem. Trzeba jednak przyznać, że Jeremy pomimo wszelkich przeciwności losu i niepowodzeń, a także często braku zrozumienia w swoim otoczeniu, nie zniechęca się i dalej realizuje kolejne plany dotyczące farmy. Starając się przy tym zachować swój "mały spłachetek ziemi w najlepszym możliwym stanie" - niejednokrotnie poruszane są przez niego tematy dotyczące ekologii. Stoją one jednak w opozycji do przeróżnych eksperymentów z różnymi maszynami 😉 Jeremy ma też na szczęście chwile, kiedy może cieszyć się tym co robi, chwile w których dociera do niego, że “para się najlepszym zajęciem na ziemi”. Nawet jeśli ma już pewność, “że uprawa roli to praca niewiarygodnie ciężka i niezbyt dobrze płatna”.

Kto czytał wcześniejsze książki (a w zasadzie chyba zbiory felietonów) Clarksona wie po lekturze Diddly Squat, że teraz to ten sam, ale jednocześnie zupełnie inny Jeremy 🙂 Jak to możliwe? A tak, że nadal ma wielkie ego, nadal ma w sobie nieprzebrane pokłady ironii, nadal jest świetnym gawędziarzem, ale jednocześnie poznał z autopsji świat tak bardzo odmienny od tego, w którym obracał się dotychczas, że nie mogło to nie pozostawić na nim pewnego śladu. Clarkson posiadł pewną wiedzę na temat pracy na roli i trudów z nią związanych, zmierzył się z przeciwnościami na jakie dotąd nie trafiał i musiał radzić sobie z kwestiami, które dla zwykłego obywatela są na co dzień zupełnie obce. Clarkson wyewoluował i stał się chyba dzięki tej pracy na farmie bardziej samoświadomy i uświadomiony ekologicznie. Takiego Clarksona też lubię, a nie tylko tego znanego z czasów “Top Gear” 🙂 Pomyślelibyście, że tamten Clarkson może się kiedyś fascynować aplikacją do rozpoznawania gatunków ptaków na podstawie ich śpiewu? 🙂

A gdyby ktoś zastanawiał się nad tym jakie zwierzę kupić sobie na “wybieg” przy domku letniskowym (zakładam że po lekturze “Diddly Squat” wie już, że nie powinny to być owce), to Jeremy poleca kozy. “Bo są zabawne, tanie, łatwe w utrzymaniu, a ich prostokątne oczy skutecznie odstraszają proboszcza”. 😀

Lektura trzeciego tomu “Diddly Squat” zleci Wam jeszcze szybciej niż poprzednich - jest trochę krótszy, ale nie mniej wciągający, więc dawkujcie sobie tą przyjemność, jeśli nie chcecie, żeby skończyła się zbyt szybko 😉 Kiedy kolejny tom? 😀

“Odkąd Jeremy trzy lata temu przejął gospodarskie stery, nie może opędzić się od nieustannej pracy. Teraz ma już bogate, z trudem nabyte doświadczenie rolnicze i dobrze wie, że w tej branży istnieje tylko jedna złota zasada: Jeśli masz nadzieję, że coś się zdarzy, to coś nie zdarzy się”.

W trzecim roku na farmie Clarksona nadal dzieją się rzeczy niesamowite, a w jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwszym tomie “Diddly Squat” Jeremy’ego Clarksona byłem pewny kilku rzeczy:
- że nadal bardzo lubię jego felietony, niezależnie od podejmowanej tematyki
- że na pewno ukaże się kolejny tom
- i że na pewno go przeczytam 🙂
Ale jak to się stało, że kompletnie przegapiłem pojawienie się tego kolejnego tomu nadal pozostaje dla mnie zagadką 😀 Wydawnictwo Insignis wypuściło tą książkę na polskim rynku w lipcu 2023, a ja zorientowałem się chyba dopiero w listopadzie lub grudniu, kiedy na rynku był już także tom trzeci (“Nie miał chłop kłopotu, kupił sobie świnie") i można było kupić pakiet tomów 2+3. Oczywiście trzeba było z tej kuszącej opcji skorzystać, tym bardziej że w pakiecie wychodziło taniej niż osobno 😀

Słowem przypomnienia - w 2008 Jeremy kupił 400-hektarowe gospodarstwo rolne w Cotswolds (hrabstwo Oxfordshire), gdzie swój obszar źródłowy ma Tamiza. Do prowadzenia gospodarstwa zatrudnił lokalnego rolnika, który jednak z czasem postanowił przejść na emeryturę, więc Jeremy zdecydował, że przejmie jego obowiązki, zwłaszcza że ze względu na pandemię covid produkcja programów motoryzacyjnych ustała. A farmę nazwał “Diddly Squat”, czyli “Dosłownie nic”, bo taki zysk przynosi 😀 No dobrze, może jednak nie dosłownie nic, bo pierwszy rok na farmie przyniósł mu zysk wysokości 144 funtów. ROK!

“Życie na farmie Clarksona nie zawsze płynie zgodnie z planem. Co więcej, czasami w ogóle nie da się go zaplanować. Ale za to nie ma takiego dnia, żeby Jeremy nie mógł szczerze powiedzieć: Ha, zrobiłem… cokolwiek”. I tak oto przez kolejny rok towarzyszymy Clarksonowi w jego nierównej walce. Dowiadujemy się między innymi dlaczego drewniane słupki do ogrodzeń stały się droższe od większości rakiet kosmicznych oraz dlaczego słoik sosu z pikantnych papryczek musiałby kosztować u Jeremy’ego 500 funtów, żeby cokolwiek zarobił na jego produkcji 🙂 Możemy też poznać jego opinię na temat działań rządu brytyjskiego w kwestiach dotyczących rolnictwa, które niejednokrotnie są absurdalne - działania, nie opinie 😉 (patrz: mięso z drugiego końca świata będzie tańsze niż to z lokalnego wypasu, bo na brytyjskich rolników nakłada się wyśrubowane wymogi, a na importerów… no cóż). W pierwszym tomie Jeremy przeżywał gehennę z powodu hodowli owiec - tym razem zdecydował się na krowy, ponieważ kilku miejscowych zapewniło go, że będzie to tysiąckroć łatwiejsze, ponieważ aktywność krów nie skupia się na poszukiwaniu śmierci. Co wcale nie znaczy, że z krowami poszło mu łatwo 🙂 Jest też coś o nowym domu, restauracji, wytwarzaniu piwa, a wszystko to okraszone typową dla Jeremy’ego Clarksona ironią i kąśliwością, za które tak go lubię pomimo wszystkich kontrowersji, jakie mu towarzyszyły.

Nadal twierdzę, że “Diddly Squat” czyta się przyjemnie - to zabawna lektura i może się podobać nawet ludziom nie mającym zielonego pojęcia o uprawie roli (tak jak Clarkson 🙂) czy brytyjskich realiach. Każdy tom “Diddly Squat” da się wciągnąć za jednym posiedzeniem (mają po ok. 200-250 stron i spory druk), ale można je też spokojnie czytać na raty, kiedy macie czas tylko na czytanie “z doskoku”. I podtrzymuję opinię, że książka jest za krótka - kończy się zdecydowanie zbyt szybko, chciałoby się więcej (jak we wcześniejszych książkach Clarksona) 😀 Ale jest to pewnie podyktowane tym, że felietony o farmie nie są jego jedynym zajęciem, a każdy jest jakoś powiązany z odcinkami serialu o farmie produkowanego przez Amazon (nie oglądałem jeszcze). Mam nadzieję, że i Wam spodoba się czytanie o tym jak Jeremy radzi sobie z życiem rolnika i przeszkodami na jakie napotykają brytyjscy rolnicy - zachęcam do sięgnięcia po tą książkę, możliwe że refleksje autora na różne tematy przypadną Wam do gustu. A może i nie, bo autor jest dość specyficzny i odważnie oraz bezkompromisowo wyraża swoje opinie, czym potrafi do siebie zniechęcać - przekonajcie się sami 😉 Bo jaki by nie był Clarkson i niezależnie od tego jak wielkie jest jego ego, to jest on świetnym gawędziarzem i widać to w jego felietonach. Ja uwielbiam jego teksty od lat.

W wolnej chwili zajrzyjcie na oficjalny profil fb farmy - Diddly Squat Farm Shop

Po pierwszym tomie “Diddly Squat” Jeremy’ego Clarksona byłem pewny kilku rzeczy:
- że nadal bardzo lubię jego felietony, niezależnie od podejmowanej tematyki
- że na pewno ukaże się kolejny tom
- i że na pewno go przeczytam 🙂
Ale jak to się stało, że kompletnie przegapiłem pojawienie się tego kolejnego tomu nadal pozostaje dla mnie zagadką 😀 Wydawnictwo Insignis ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kilka słów o "Stalowych szczurach" - cały cykl składa się obecnie z 5 tomów, a fabuła każdego z nich dotyczy I Wojny Światowej (bądź Wielkiej Wojny, bo tak była nazywana przed II WŚ). Tyle że nie takiej wojny jaką znamy z lekcji historii - Michał Gołkowski zabiera nas w podróż w czasie i do alternatywnej rzeczywistości (i trzeba przyznać, że wychodzi mu to cholernie dobrze). Trafiamy na front, do okopów, na pierwszą linię walki - tyle że u nas I WŚ skończyła się w 1918, a w świecie wykreowanym przez Michała Gołkowskiego trwa już 8 lat i w 1922 roku nic nie zapowiada jej rychłego końca. “Błoto” (tom I cyklu) bardzo obrazowo przedstawia Wielką Wojnę oczami żołnierzy karnej kompanii, a jej członkowie są na tyle niezwykli, że nie sposób się nudzić śledząc ich poczynania.

Kto spodziewał się w II tomie kolejnej porcji wojny okopowej może być rozczarowany - ale mimo wszystko nie powinien być po lekturze “Chwały”. Historia w niej przedstawiona nadal dotyczy oddziału Reinhardta, tyle że ich walka nabiera teraz zupełnie nowego wymiaru. Po wydarzeniach z pierwszego tomu Reinhardt zostaje przywrócony do stopnia kapitana, a jego oddział ma szansę odwrócić losy wojny i doprowadzić do jej końca. A co może ważniejsze dla Reinhardta - może pozwolić im na odzyskanie Marlene. Ich szaleńcza (straceńcza?) misja jest tematem przewodnim “Chwały” i przenosi nas z dala od pierwszej linii frontu, dalej niż można by się spodziewać. Gdyby kręcono film dotyczący tej misji, trzeba by tam obsadzić Toma Cruise’a, bo jego misje miały podobny poziom trudności i szanse na powodzenie. Tak jak tom pierwszy był powieścią “typowo” wojenną, tak “Chwała” kojarzy mi się już bardziej z powieściami wojenno-szpiegowskimi - wiecie, oddział specjalny, supertajna misja i losy świata tylko w ich rękach. Oczywiście bardzo upraszczam, ale po to żeby przedstawić ogólny zarys, a nie żeby ujmować czegokolwiek tej książce. Tego typu historie kojarzą mi się nieodmiennie z “Orzeł wylądował”, “Działami Nawarony” czy “Tylko dla orłów” - dla mnie to jest porównanie bardzo pozytywne, bo uwielbiam te tytuły (i książki i filmy). Dużym atutem “Chwały” jest przeniesienie walki z okopów w przestworza - fragmenty, które dotyczą tej kwestii są jednymi z najlepszych w książce. Dodatkowo otrzymujemy szerszy kontekst polityczny niż w pierwszym tomie, aczkolwiek nadal pozostaje wiele niewiadomych, co jednak zaostrza apetyt czytelnika na kolejne tomy. Ja chcę więcej 🙂

Michał Gołkowski to dla mnie zdecydowanie Top of the Top polskiej fantastyki, a jego powieści i bohaterowie to crème de la crème tego środowiska. To autor posiadający zadziwiającą umiejętność sprawienia, że czytelnik kibicuje bohaterom niekoniecznie pozytywnym (no bo patrząc z naszej perspektywy żołnierze Kaisera nie są przecież postaciami pozytywnymi) - przywiązałem się do członków karnej kompanii i czytając z wypiekami na twarzy kibicowałem im w kolejnych starciach i wyzwaniach. Jestem przekonany, że ta seria nie jest należycie doceniana w światku fantastyki - fabuła jest udana, bohaterowie świetnie napisani, a warsztat i wiedza autora dopełniają świetnie całość. “Chwała” przypadła mi do gustu może nieco mniej niż “Błoto”, ale i tak pochłonąłem ja z dużą satysfakcją. Ta seria ma naprawdę duży potencjał.

Czas na Płomiennej Chwały Blask (Flammender Ruhm).

Kilka słów o "Stalowych szczurach" - cały cykl składa się obecnie z 5 tomów, a fabuła każdego z nich dotyczy I Wojny Światowej (bądź Wielkiej Wojny, bo tak była nazywana przed II WŚ). Tyle że nie takiej wojny jaką znamy z lekcji historii - Michał Gołkowski zabiera nas w podróż w czasie i do alternatywnej rzeczywistości (i trzeba przyznać, że wychodzi mu to cholernie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Znajomość z Runtem zakończyła się dla nas na razie na czwartym tomie, "Ścieżka diamentu". Muszę w końcu dokupić ten brakujący 5 tom. Szkolenie Runta zbliża się do końca. W międzyczasie nieco zmieniły się zasady - nie tylko 5 najlepszych uczniów będzie mogło wybrać Ścieżkę Wojownika, ale ta najlepsza piątka zostanie kapitanami drużyn wojowników. Ale po drodze uczniowie muszą się jeszcze uporać z trudnymi egzaminami, więc czeka ich jeszcze mnóstwo pracy. A tymczasem moby oczywiście nie próżnują.

Przed nami jeszcze dwa tomy, ale da się wyrobić opinię o serii na podstawie tych czterech już przeczytanych. Dla fanów Minecrafta to świetna propozycja - tekstu nie jest dużo, a czcionka jest spora, więc książki nadają się do samodzielnego czytania przez dzieci. Autor zadbał o to, żeby fabuła była ciekawa, nie brakuje w niej zwrotów akcji, a w dodatku jest bardzo zabawnie (co jest ważne w książkach dla dzieci - zmniejsza ryzyko, że się znudzą). W naszym przypadku to ja czytałem im na głos i muszę powiedzieć, że nawet pomimo tego, że nigdy mnie do Minecrata nie ciągnęło, to nie była to dla mnie męcząca lektura. Może nie o wszystkim miałem pojęcie, ale dzieciaki nie narzekały i słuchały z zainteresowaniem.

Naprawdę warto zainwestować w tą serię jeśli macie fana Minecrafta w domu. Książeczki mają ok. 250 stron (2 tom jest krótszy, ma ok. 200 stron) i czyta się je szybko. Ilustracje są bardzo udane - nawet mi się spodobały, a fanem gry przecież nie jestem. Cena przystępna 🙂 Polecamy 😁

Znajomość z Runtem zakończyła się dla nas na razie na czwartym tomie, "Ścieżka diamentu". Muszę w końcu dokupić ten brakujący 5 tom. Szkolenie Runta zbliża się do końca. W międzyczasie nieco zmieniły się zasady - nie tylko 5 najlepszych uczniów będzie mogło wybrać Ścieżkę Wojownika, ale ta najlepsza piątka zostanie kapitanami drużyn wojowników. Ale po drodze uczniowie muszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tom trzeci cyklu, "Craftingowe sojusze". Bitwa potwierdziła, że mieszkańcy wioski kompletnie nie zdawali sobie sprawy z ogromu zagrożenia - "uświadomiliśmy sobie, z czym mamy do czynienia. Wszystko, czego my, wieśniacy, nauczyliśmy się w szkole... (...) to były tylko podstawy. Tryb dla dzieci". W szkole tworzą się grupki, drużyny, które wspólnie starają się trafić do najlepszej piątki - Runt pomimo kilku sukcesów nie jest postrzegany jako faworyt, większość patrzy na niego z góry i lekceważy. A tymczasem Herobrine, najpotężniejszy wróg rośnie w siłę i nie do końca wiadomo co zrobić, aby skutecznie mu się przeciwstawić. Wiadomo jednak, że nie można się poddawać - uczniowie przechodzą kolejne sprawdziany, doskonalą umiejętności, zawierają sojusze.

Dla fanów Minecrafta to świetna propozycja - tekstu nie jest dużo, a czcionka jest spora, więc książki nadają się do samodzielnego czytania przez dzieci. Autor zadbał o to, żeby fabuła była ciekawa, nie brakuje w niej zwrotów akcji, a w dodatku jest bardzo zabawnie (co jest ważne w książkach dla dzieci - zmniejsza ryzyko, że się znudzą). W naszym przypadku to ja czytałem im na głos i muszę powiedzieć, że nawet pomimo tego, że nigdy mnie do Minecrata nie ciągnęło, to nie była to dla mnie męcząca lektura. Może nie o wszystkim miałem pojęcie, ale dzieciaki nie narzekały i słuchały z zainteresowaniem.

Naprawdę warto zainwestować w tą serię jeśli macie fana Minecrafta w domu. Książeczki mają ok. 250 stron (2 tom jest krótszy, ma ok. 200 stron) i czyta się je szybko. Ilustracje są bardzo udane - nawet mi się spodobały, a fanem gry przecież nie jestem. Cena przystępna 🙂 Polecamy 😁

Tom trzeci cyklu, "Craftingowe sojusze". Bitwa potwierdziła, że mieszkańcy wioski kompletnie nie zdawali sobie sprawy z ogromu zagrożenia - "uświadomiliśmy sobie, z czym mamy do czynienia. Wszystko, czego my, wieśniacy, nauczyliśmy się w szkole... (...) to były tylko podstawy. Tryb dla dzieci". W szkole tworzą się grupki, drużyny, które wspólnie starają się trafić do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W drugim tomie cyklu ("Od ziarna do miecza") nadal towarzyszymy Runtowi, który aby zrealizować marzenie musi mierzyć się nie tylko z własnymi ograniczeniami (całe życie był rolnikiem, nie łatwo jest się przestawić), ale także z prześladowcami w szkole (Peeble i jego kumple). Na szczęście ma przyjaciół, na których wsparcie może liczyć, choć czasem tego nie dostrzega i zachowuje się jak kompletny jełop 😉 Okazuje się, że wioska może być bardziej zagrożona niż wydawało się mieszkańcom i wkrótce będą musieli się zmierzyć z całą armią mobów. Czeka ich wielka bitwa.

Dla fanów Minecrafta to świetna propozycja - tekstu nie jest dużo, a czcionka jest spora, więc książki nadają się do samodzielnego czytania przez dzieci. Autor zadbał o to, żeby fabuła była ciekawa, nie brakuje w niej zwrotów akcji, a w dodatku jest bardzo zabawnie (co jest ważne w książkach dla dzieci - zmniejsza ryzyko, że się znudzą). W naszym przypadku to ja czytałem im na głos i muszę powiedzieć, że nawet pomimo tego, że nigdy mnie do Minecrata nie ciągnęło, to nie była to dla mnie męcząca lektura. Może nie o wszystkim miałem pojęcie, ale dzieciaki nie narzekały i słuchały z zainteresowaniem.

Naprawdę warto zainwestować w tą serię jeśli macie fana Minecrafta w domu. Książeczki mają ok. 250 stron (2 tom jest krótszy, ma ok. 200 stron) i czyta się je szybko. Ilustracje są bardzo udane - nawet mi się spodobały, a fanem gry przecież nie jestem. Cena przystępna 🙂 Polecamy 😁

W drugim tomie cyklu ("Od ziarna do miecza") nadal towarzyszymy Runtowi, który aby zrealizować marzenie musi mierzyć się nie tylko z własnymi ograniczeniami (całe życie był rolnikiem, nie łatwo jest się przestawić), ale także z prześladowcami w szkole (Peeble i jego kumple). Na szczęście ma przyjaciół, na których wsparcie może liczyć, choć czasem tego nie dostrzega i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Serię napisał autor skrywający się pod pseudonimem Cube Kid - to Erik Gunnar Taylor mieszkający na Alasce fan gier wideo, który swoją pierwszą powieść (nowelkę?) wydał w 2015 roku w formie ebooka ("The Diary of a Minecraft Villager"). Ten minecraftowy fanart spotkał się z tak ciepłym przyjęciem fandomu, że wkrótce pojawiły się też papierowe wydania twórczości Cube Kida. "Pamiętnik 8-bitowego wojownika" to nie tylko książki (w PL mamy 6 tomów, nie wiem czy powstało więcej), ale także komiksy. Twórczość Cube Kida jest wydawana już w 10 językach 🙂 Warto zaznaczyć, że jest to "nieoficjalna opowieść ze świata Minecraft" (ta informacja znajduje się na okładkach książek), ale została stworzona tak, że duch gry jest widoczny gołym okiem. Seria ma oczywiście wyraźną formę pamiętnika, a do tego pełna świetnych ilustracji (autor Saboten, tożsamość nieznana) w klimacie Minecrafta.

W pierwszym tomie, "Pamiętnik 8-bitowego (wieśniaka) wojownika" poznajemy głównego bohatera, 12-letniego Runta, który mieszka w Minecraftii, a konkretnie w wiosce nękanej nieustannie przez mobów (dla niewtajemniczonych - potwory i takie tam 😉). Życie Runta jako wieśniaka (tak sam się określa) jest monotonne - uprawianie i zbieranie to jego esencja. Nie jest to coś czym chciałby zajmować się Runt - on chciałby zostać bohaterem, który walczy z mobami. Tak jak Steve, który niedawno pomógł w obronie wioski Runta. Okazuje się, że marzenie Runta może się spełnić - w nowym roku szkolnym zajęcia będą wyglądały nieco inaczej (m.in. będą dotyczyć obrony przed mobami), a na koniec roku 5 najlepszych uczniów będzie mogło podążyć ścieżką WOJOWNIKA! Nie będzie to łatwe, ponieważ naukę będzie pobierało 150 uczniów. Ale Runt jest zdeterminowany i nie zamierza łatwo się poddać. I tak oto śledzimy poczynania Runta, który rywalizuje z innymi uczniami i przeciwnościami losu, aby zrealizować swoje marzenie.

Dla fanów Minecrafta to świetna propozycja - tekstu nie jest dużo, a czcionka jest spora, więc książki nadają się do samodzielnego czytania przez dzieci. Autor zadbał o to, żeby fabuła była ciekawa, nie brakuje w niej zwrotów akcji, a w dodatku jest bardzo zabawnie (co jest ważne w książkach dla dzieci - zmniejsza ryzyko, że się znudzą). W naszym przypadku to ja czytałem dzieciom na głos i muszę powiedzieć, że nawet pomimo tego, że nigdy mnie do Minecrata nie ciągnęło, to nie była to dla mnie męcząca lektura. Może nie o wszystkim miałem pojęcie, ale dzieciaki nie narzekały i słuchały z zainteresowaniem.

Naprawdę warto zainwestować w tą serię jeśli macie fana Minecrafta w domu. Książeczki mają ok. 250 stron (2 tom jest krótszy, ma ok. 200 stron) i czyta się je szybko. Ilustracje są bardzo udane - nawet mi się spodobały, a fanem gry przecież nie jestem. Cena przystępna 🙂 Polecamy 😁

Serię napisał autor skrywający się pod pseudonimem Cube Kid - to Erik Gunnar Taylor mieszkający na Alasce fan gier wideo, który swoją pierwszą powieść (nowelkę?) wydał w 2015 roku w formie ebooka ("The Diary of a Minecraft Villager"). Ten minecraftowy fanart spotkał się z tak ciepłym przyjęciem fandomu, że wkrótce pojawiły się też papierowe wydania twórczości Cube Kida....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Drań, czyli moje życie z jamnikiem Zofia Stanecka, Marianna Sztyma
Ocena 8,0
Drań, czyli mo... Zofia Stanecka, Mar...

Na półkach: ,

We wrześniu nasz Staś był na swoim pierwszym spotkaniu autorskim - jego klasa spotkała się z Zofią Stanecką, czyli autorką książek dla dzieci. Największą popularność przyniosła Pani Zofii książkowa seria "Basia", na podstawie której stworzono nawet kilka odcinków serialu animowanego.

Na spotkaniu dzieci mogły kupić książki autorki i zdobyć jej dedykację w kupionych lub posiadanych wcześniej książkach. Staś kupił sobie książkę "Drań, czyli moje życie z jamnikiem" - wydaną w 2022 roku i nominowaną do Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego (ta nagroda to wyróżnienie dla najlepszej książki dziecięcej).

W przerwie pomiędzy kolejnymi tomami Harry'ego Pottera przeczytaliśmy do poduszki "Drania" i polecamy tą książkę. Autorka opowiada własną historię z czasów dzieciństwa, kiedy to do jej życia zawitał upragniony piesek, a konkretnie jamnik. Historia rozpoczyna się po stanie wojennym i towarzyszymy jej bohaterom przez kilka lat. Imię jamnika wzięło się z piosenki Kabaretu Starszych Panów - początkowo może niekoniecznie pasowało do małej kluseczki, która zamieszkała z autorką. Okazało się, że jednak dobrze oddaje silny charakter jaki zwykle cechuje jamniki. Drań, zwany też Dranisławem nie był pierwszym lepszym jamnikiem - był wspaniałym przyjacielem, lekiem na każde zło i problemy.

Książka jest napisana bardzo przystępnie, językiem zrozumiałym dla dzieci, ale jednocześnie nie infantylnym. Zdania są zbudowane tak, że nie są uciążliwe dla dorosłego czytającego dzieciom. Może nie wszystko jest dla małych czytelników/słuchaczy zrozumiałe (np. kwestia stanu wojennego, milicji i opozycji, czy tata będący czasem "w kiepskiej formie"), ale ta lektura jest bardzo spójna i naszym dzieciom się podobała. Warto zwrócić uwagę na ilustracje (Marianna Sztyma) - są naprawdę bardzo fajne, szczególnie podobały mi się te z dodatków na końcu książki.

Zachęcam do sięgnięcia po "Drania", naprawdę warto.

We wrześniu nasz Staś był na swoim pierwszym spotkaniu autorskim - jego klasa spotkała się z Zofią Stanecką, czyli autorką książek dla dzieci. Największą popularność przyniosła Pani Zofii książkowa seria "Basia", na podstawie której stworzono nawet kilka odcinków serialu animowanego.

Na spotkaniu dzieci mogły kupić książki autorki i zdobyć jej dedykację w kupionych lub...

więcej Pokaż mimo to