Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Spalony Andrzej Iwan, Krzysztof Stanowski
Ocena 7,8
Spalony Andrzej Iwan, Krzys...

Na półkach:

Niezbyt interesuje mnie piłka nożna, a zwłaszcza jej brudne kulisy, ale po "Spalonego" sięgnąłem głównie z uwagi na tematykę obyczajową m.in. nałogów z którymi zmagał się Ajwen. Przyznam, że liczyłem, iż tej obyczajówki będzie więcej. Początek jest obiecujący i mocny zarazem, bo zaczyna się pobytem w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie, gdzie w 2002 roku w czasie MŚ w Korei i Japonii Iwan przechodził odwyk. Później wracamy się do dzieciństwa i śledzimy kolejne szczeble kariery piłkarskiej z domieszką anegdotek oraz afer w które wplątywał się Iwan. Od czasu do czasu mamy rozdział poświęcony charakterystyce piłkarzy grających w Wiśle, reprezentacji czy Górniku. I tak dochodzimy do kilku krótkich końcowych rozdziałów z opisami kolejnych pijackich ciągów oraz prób samobójczych. W wydaniu z 2021 roku Stanowski dodał jeszcze od siebie dwa rozdziały o losach Iwana od czasu wydania pierwszej wersji "Spalonego". Nie powiem żebym się rozczarował. Książkę czyta się wartko, widać w niej wkład Stanowskiego, który co by o nim nie mówić, ma bardzo dobre pióro. Książkę zamówiłem w 2021 roku wraz z autografem, jednak dopiero teraz przeczytałem. Miałem do niej kilka podejść i pewnie odrzucały mnie opisy piłkarskich kulis oraz kolejnych meczów (sprzedanych bądź nie), bo pierwsze kilka rozdziałów dotyczących dzieciństwa i młodości w Nowej Hucie przeczytałem z marszu jak książka przyszła. Kolejny impuls do przeczytania "Spalonego" pojawił się gdy ukazała się informacja o śmierci Andrzeja Iwana. Czyżby piąta (albo szósta) próba samobójcza się powiodła?

Niezbyt interesuje mnie piłka nożna, a zwłaszcza jej brudne kulisy, ale po "Spalonego" sięgnąłem głównie z uwagi na tematykę obyczajową m.in. nałogów z którymi zmagał się Ajwen. Przyznam, że liczyłem, iż tej obyczajówki będzie więcej. Początek jest obiecujący i mocny zarazem, bo zaczyna się pobytem w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie, gdzie w 2002 roku w czasie MŚ w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

To pierwsza powieść Józefa Mackiewicza po którą sięgnąłem. Padło akurat na tą nieprzypadkowo bowiem całkiem dużo słyszałem opinii, że jest to jego najlepsza książka.

Mamy tutaj opis życia Sergiusza Miasojedowa, który w marcu 1915 został skazany na karę śmierci za szpiegostwo i powieszony w Warszawie. Józef Mackiewicz próbuje odpowiedzieć sobie a także czytelnikom jakie zdarzenia mogły doprowadzić do tragicznego końca Miasojedowa. Autor widzi tutaj podobieństwo do głośnej sprawy Dreyfusa z Francji, a w zasadzie jej odwrotność. O ile bowiem Dreyfus został niesłusznie oskarżony o szpiegostwo, skazany i dzięki reakcji opinii publicznej w końcu zrehabilitowany, o tyle Miasojedowa za sprawą ogarniętej histerią wojenną i nastrojami antysemickimi opinii publicznej, skazano na śmierć i powieszono. Nawet po śmierci Miasojedowa jego żona Klara wciąż odczuwała jej skutki, bo co jakiś czas ktoś sobie o niej przypomniał. Choć znamy zakończenie losów Sergiusza Miasojedowa to wcale nie odbiera to przyjemności z lektury i ciekawości tego co stanie się dalej.

Klimat powieści kojarzył mi się trochę z inscenizacjami z "Sensacji XX wieku", zwłaszcza na początku. Jesteśmy świadkami poszczególnych scen (spotkania w lesie, rozmowy w gabinetach, salonach, restauracjach), które z pozoru nie mają znaczenia, a później zaczynają powoli się wiązać i splatać w ciąg zdarzeń. Za sprawą realiów i miejsca akcji nie sposób pominąć też skojarzeń z Dostojewskim. Choć jest to powieść historyczna zawiera wiele fragmentów, które mogłyby tą książkę zakwalifikować jako literaturę piękną. Rozmowy o sensie życia czy o Biblii, którą Miasojedow prowadzi z towarzyszem podróży, którego nazwiska nie poznaje. Albo opis ginącego od pocisku Michała Łukasiewicza. Za sprawą tego samego pocisku zginęło kilkaset komarów, parę żuczków, dwie myszy polne, sikorka i biedronka, którą umierający Michał zmiażdżył ręką. Takich opisów jest o wiele więcej łącznie z opisem bombardowanego Drezna w "Sprawie Klary Miasojedowej". Chyba ta druga część podobała mi się bardziej z racji większego skupienia się na wątku obyczajowym i choć w pierwszej części tych nie brakowało to jednak przeważała polityka, snucie planów przez Miasojedowa, który chciał się piąć po szczeblach kariery.

Nawet pomimo pewnych dłużyzn powieść czyta się sprawnie za sprawą prostego stylu Józefa Mackiewicza. Nie czuć przekombinowania, choć jak już wspomniałem zdarzają się piękne momenty i wspaniale opisane rzeczy kiedy jest to istotne dla opowieści. Na pewno "Sprawa pułkownika Miasojedowa" nie jest ostatnią książką Józefa Mackiewicza jaką przeczytałem i z przyjemnością sięgnę po kolejne. Szkoda, że Mackiewicz został nieco skazany na zapomnienie. To że jego literatura była zakazana w PRL nie jest niczym dziwnym, wszak krytykował komunizm jak nikt inny. W III RP nie jest jednak lepiej, jego książki wydawane są w niezbyt dużych nakładach i kosztują więcej niż przeciętna książka tych samych rozmiarów. Wokół praw do wydawania Mackiewicza należących do Niny Karsov-Szechter też jest sporo kontrowersji. Dopiero za 32 lata twórczość Józefa Mackiewicza trafi do domeny publicznej. A jak wówczas będzie wyglądał świat? Czy nie zostaniemy podbici przez zielonych khmerów? Czy będziemy żyć w świecie w którym nic nie posiadamy i jesteśmy szczęśliwi? Ostatnio fragmenty "Drogi donikąd" wyleciały też z listy lektur szkolnych. Czytałem wywiad z nauczycielką j. polskiego, która o Mackiewiczu w ogóle nie słyszała. W sumie to te wszystkie rzeczy wpływające na wciąż słabą znajomość postaci, jak i powieści Mackiewicza nie powinny dziwić. Wszak komunizm ciągle jest u łask, choć pod nieco innymi hasłami.

To pierwsza powieść Józefa Mackiewicza po którą sięgnąłem. Padło akurat na tą nieprzypadkowo bowiem całkiem dużo słyszałem opinii, że jest to jego najlepsza książka.

Mamy tutaj opis życia Sergiusza Miasojedowa, który w marcu 1915 został skazany na karę śmierci za szpiegostwo i powieszony w Warszawie. Józef Mackiewicz próbuje odpowiedzieć sobie a także czytelnikom jakie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć książka ma swoje lata to nadal czyta się ją bardzo dobrze. Oprócz perypetii rezolutnego Paragona, a także Perełki, Mandżaro i innych możemy nieco liznąć klimatu powojennej Warszawy, kiedy to wciąż większość miasta jest w gruzach. W takich realiach piłka nożna i turniej dzikich drużyn jest dla chłopców z miasta jedyną odskocznią od ponurej rzeczywistości. I nie tylko dla chłopców, bo i spora część dorosłych żyje tym turniejem.

Z pewnością sięgnę po inne powieści Bahdaja, jeśli będę miał ochotę na coś w młodzieżowych klimatach.

Choć książka ma swoje lata to nadal czyta się ją bardzo dobrze. Oprócz perypetii rezolutnego Paragona, a także Perełki, Mandżaro i innych możemy nieco liznąć klimatu powojennej Warszawy, kiedy to wciąż większość miasta jest w gruzach. W takich realiach piłka nożna i turniej dzikich drużyn jest dla chłopców z miasta jedyną odskocznią od ponurej rzeczywistości. I nie tylko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy to książka, która w swoim czasie narobiła nieco szumu i zgarnęła kilka nagród. Nie jest to powieść, raczej przepracowywanie żałoby po zmarłej matce poprzez porządkowanie, wyrzucanie rzeczy oraz przywoływanie wspomnień związanych z danym przedmiotem. Jest to mniej więcej to czego się spodziewałem, choć nie ukrywam, że liczyłem na coś więcej. Na więcej nostalgii, sentymentalizmu, ciepłych wspomnień. Są i takie, choć ogólny klimat książki jest raczej chłodny, bezuczuciowy, suchy. Taka wydaje się też relacja autora z matką. Marcin Wicha kilkakrotnie zaznacza, że jego matka nienawidziła sentymentalizmu. Sporo tu również o literaturze zaś pretekstem jest porządkowanie półki z książkami. Szczególnie mocno autor rozpisał się o "Emmie" Jane Austen. Są też interesujące spostrzeżenia czy ciekawostki np. jak umarł René Goscinny autor "Mikołajka".

O ile jednak w pierwszej połowie tej krótkiej książeczki faktycznie mamy wrażenie, że towarzyszymy autorowi przy porządkowaniu i segregowaniu rzeczy po zmarłej matce stanowiących pretekst do wspominek, tak w drugiej części odniosłem niezbyt miłe wrażenie, iż jego matka staje się niecnym pretekstem do napisania o tym co leży autorowi na wątrobie: rozważań o polityce, in vitro, tematyce żydowskiej. Ta druga część podobała mi się zdecydowanie mniej. Zgadzam się z częścią opinii, iż czasami nie bardzo wiadomo o co autorowi chodzi. Marcin Wicha nie czuje się najwyraźniej w obowiązku przybliżenia danych realiów czytelnikowi, którego zabrał w podróż po rodzinnych wspomnieniach. Przykładowo rozdział "Dupa w kraty" dotyczy śmierci Stalina, jednak trzeba to wyłapać z kontekstu. To akurat jeden z prostszych przykładów. Inne rzeczy wychwyci ktoś kto albo żył w PRL, albo zna ten okres z książek i filmów. Są też i takie, które będę znane komuś z wewnątrz rodziny autora jak anegdotki, które w książce zostały wspomniane, ale poza jedną czy dwoma autor nie dzieli się nimi z czytelnikiem.

"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" podzielone są na niewielkie porcje tekstu. Każdy z takich niewielkich rozdziałów dotyczy czegoś innego stąd też sprawnie się ją czyta i pojawia się syndrom jeszcze jednego rozdziału. Książka znalazła się na liście lektur jako lektura uzupełniająca w liceum. Ciekaw jestem czy będzie cieszyła się popularnością wśród uczniów i nauczycieli.

"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy to książka, która w swoim czasie narobiła nieco szumu i zgarnęła kilka nagród. Nie jest to powieść, raczej przepracowywanie żałoby po zmarłej matce poprzez porządkowanie, wyrzucanie rzeczy oraz przywoływanie wspomnień związanych z danym przedmiotem. Jest to mniej więcej to czego się spodziewałem, choć nie ukrywam, że liczyłem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z całego zbioru najbardziej podobają mi się "Stepy akermańskie", które tak naprawdę powstały dużo wcześniej i nie należą do "Sonetów krymskich", ale Mickiewicz dodał je jako wstęp. Cały zbiór sonetów dość przyjemny, ale zapewne smakują jeszcze lepiej gdyby czytało się je w miejscach których dany sonet dotyczy...

Z całego zbioru najbardziej podobają mi się "Stepy akermańskie", które tak naprawdę powstały dużo wcześniej i nie należą do "Sonetów krymskich", ale Mickiewicz dodał je jako wstęp. Cały zbiór sonetów dość przyjemny, ale zapewne smakują jeszcze lepiej gdyby czytało się je w miejscach których dany sonet dotyczy...

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Podobnie jak w przypadku "Pinokia" tak samo "Bambi" znany jest głównie z adaptacji Disneya skrojonej pod młodszych odbiorców. Jednak zarówno oryginalny "Pinokio" Collodiego, jak i "Bambi" Saltena są znacznie mroczniejszymi historiami od swoich animowanych adaptacji.

W powieści Felixa Satena poznajemy świat z perspektywy leśnych zwierząt. Jest to surowa i brutalna rzeczywistość, gdzie nie tylko trzeba walczyć o byt, ale i uniknąć zastrzelenia przez NIEGO - człowieka. Pamiętam, że w dzieciństwie oglądałem bajkę pt. "Zwierzęta z Zielonego Lasu" i książka Saltena bardziej przypominała mi ten serial animowany niż bajkę Disneya. Bambiego poznajemy w chwili narodzin i towarzyszymy mu aż do jego starości, gdzie niejako historia zatacza koło kiedy to Bambi staje się księciem lasu, których jako młoda sarna traktował z pewną nieśmiałością i bojaźliwością. Powieść czyta się dobrze, rozdziały są krótkie i nawet dziś warto do niej powrócić chociaż książka ma już ponad 100 lat. Szczególnie urzekły mnie rozdziały w którym liście zastanawiają co się z nimi stanie gdy spadną z drzewa albo gdy Bambi postanowił, że porozmawia z jeleniem.

Podobnie jak w przypadku "Pinokia" tak samo "Bambi" znany jest głównie z adaptacji Disneya skrojonej pod młodszych odbiorców. Jednak zarówno oryginalny "Pinokio" Collodiego, jak i "Bambi" Saltena są znacznie mroczniejszymi historiami od swoich animowanych adaptacji.

W powieści Felixa Satena poznajemy świat z perspektywy leśnych zwierząt. Jest to surowa i brutalna...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór opowiadań utrzymanych w klimacie indiańskich mitów, nie wiem czy bazują na oryginalnych indiańskich mitach czy są to historie wymyślone przez Sat-Okha. Nie mniej ciekawa od nich jest sama postać autora. Sat-Okh, a właściwie Stanisław Supłatowicz utrzymywał, że urodził się indiańskiej wiosce na terenie Kanady i jest synem wodza indian z plemienia Szaunisów. Wielu badaczy podważa jednak jego wersję. W czasie II WŚ Sat-Okh walczył w AK, popisał się wieloma bohaterskimi czynami i zdobył kilka odznaczeń. Podobno swoich książek nie pisał sam i miał słabą wiedzę o indiańskich plemionach, a jego legendę budowali również sami czytelnicy. Gdy się spojrzy na jego zdjęcia to można uwierzyć, że miał domieszkę indiańskiej krwi. A na usprawiedliwienie Sat-Okha można napisać, iż jego postać ubarwiała dzieciom szare realia PRL. Może sam Sat-Okh wierzył w swoją wersję, którą opowiedziała mu matka. Gdy wrócił wraz z nią do kraju z Syberii był nazywany przez rówieśników "bolszewikiem". Być może matka nadając mu tą tożsamość chciała to złagodzić i wzbudzić w nim wiarę w siebie.

Zbiór opowiadań utrzymanych w klimacie indiańskich mitów, nie wiem czy bazują na oryginalnych indiańskich mitach czy są to historie wymyślone przez Sat-Okha. Nie mniej ciekawa od nich jest sama postać autora. Sat-Okh, a właściwie Stanisław Supłatowicz utrzymywał, że urodził się indiańskiej wiosce na terenie Kanady i jest synem wodza indian z plemienia Szaunisów. Wielu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem pewien czy w szkole "Nad Niemnem" było moją lekturą. Pamiętam jednak, że gdzieś w drugiej gimnazjum oglądaliśmy na lekcjach serial, więc może polonistka się zlitowała i nie przymuszała do czytania książki. Sądzę, że wówczas mało kto by się przez nią przedarł. Teraz, jakieś 15 lat po jest mało książek przez które bym nie przebrnął. Nawet jeśli coś jest nudne czy niezbyt mi się podoba to jestem w stanie się zaprzeć i doczytać do końca.

Zwykle o "Nad Niemnem" mówi się w kontekście rozległych opisów. Owszem są one obecne, ale wydaje mi się, że opisy przyrody w "Chłopach" były jeszcze dłuższe. Sporo jest litego tekstu bez dialogów kiedy autorka przedstawia pokrótce życiorys jakiejś postaci np. Benedykta Korczyńskiego czy Andrzejowej Korczyńskiej. Faktycznie "Nad Niemnem" jest nieśpieszną książką. Niezbyt wiele się tu dzieje. Na jednym ze spotkań zorganizowanych z okazji Narodowego Czytania "Nad Niemnem" Iwona Katarzyna Pawlak, aktorka wcielająca się w rolę Justyny Orzelskiej, porównała wolne tempo książki do wolno płynącego Niemna. I coś w tym jest. Powieść przedstawia różnych bohaterów i różne ich postawy życiowe czy stosunek do powstania styczniowego. Z jednej strony mamy ród Bohatyrowiczów żyjący w zgodzie z naturą, pielęgnujący pamięć o swoich korzeniach dbając o grób Jana i Cecylii, a także o Mogiłę w której spoczywają powstańcy. Z drugiej strony mamy mieszkańców Korczyna, gdzie poza Benedyktem nikt już o powstaniu pamiętać nie chce. Są też Zygmunt Korczyński czy Teofil Różyc, których po kilku latach spędzonych w Rzymie, Wiedniu, Monachium, Londynie i innych miastach europejskich nudzi spokój panujący nad Niemnem. Jest i Emilia Korczyńska, która chcąc otaczać się pięknem i sztuką wyższą zamyka się na piękno otaczającego ją świata i spędza czas we własnym pokoju marząc o odległych krajach i romansach.

Ekranizację "Nad Niemnem" obejrzałem zarówno w wersji filmowej, jak i serialowej. Serial jest co prawda dłuższy od filmu o 30 minut, ale paradoksalnie to w filmie zauważyłem sceny, których w serialu nie było. Obydwie wersje są pięknie jest nakręcone. Mamy szerokie plany na wspaniałe pejzaże i na Niemen oczywiście, którego tutaj "gra" Bug. Są i zbliżenia na florę tak bogato opisywaną w książce. Brakowało mi tego wszystkiego w "Chłopach", którzy byli dość klaustrofobiczni. Mieliśmy spore zbliżenia i praktycznie brak szerokich ujęć. Jeśliby chcieć wychwytywać różnice między filmem/serialem a powieścią to można by znaleźć ich całkiem sporo. Pominięto zupełnie postać drugiego brata Benedykta, ale w książce możemy przeczytać jedynie dwa listy od niego, więc pewnie twórcy nie chcieli mącić widzom w głowach. Szkoda też, że Marta tak jak w książce nie pojawiła się na weselu w Bohatyrowiczach to jedna z ważniejszych pominiętych kwestii i szkoda, że jej zabrakło. Mimo tych różnic ekranizacja zarówno filmowa, jak i serialowa zachowuje klimat książkowego oryginału. Urzekła mnie zwłaszcza rola Janusza Zakrzeńskiego, który wcielił się w Benedykta Korczyńskiego. Piękna jest również muzyka autorstwa Andrzeja Kurylewicza. I choć ekranizacja, podobnie jak powieść, nie kipi od dynamicznych zdarzeń to jednocześnie nie nudzi wprowadzając nas w nieco senny klimat Korczyna i Bohatyrowicz.

Zawsze myślałem, że "Nad Niemnem" to jedyna powieść Orzeszkowej, a reszta jej twórczości to nowele czy opowiadania. Jednak jak zerknąłem na Wikipedię to dowiedziałem się, że napisała kilkanaście, jeśli nie ponad dwadzieścia powieści. Chciałbym kiedyś przeczytać m.in. "Chama", "Dziurdziów" czy "Niziny". Już same ich opisy prezentują się niezwykle ciekawie. Trochę szkoda, że kanonie lektur z Orzeszkowej, poza nowelami, uparto się przy "Nad Niemnem", które jest świetną powieścią, ale obok niej można by dać dwie, trzy dodatkowe powieści Orzeszkowej do wyboru (chociażby te przeze mnie wymienione) by dać szansę zapoznać się z jej mniej znaną twórczością i nieco odczarować Orzeszkową jako tą pisarkę od "nudnego" "Nad Niemnem" czy "Gloria victis".

Nie jestem pewien czy w szkole "Nad Niemnem" było moją lekturą. Pamiętam jednak, że gdzieś w drugiej gimnazjum oglądaliśmy na lekcjach serial, więc może polonistka się zlitowała i nie przymuszała do czytania książki. Sądzę, że wówczas mało kto by się przez nią przedarł. Teraz, jakieś 15 lat po jest mało książek przez które bym nie przebrnął. Nawet jeśli coś jest nudne czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W świecie Pana Kleksa nie ma nic niemożliwego. Gadający szpak, bohaterowie bajek odwiedzający szkołę czy wreszcie postać Ambrożego Kleksa, która sama w sobie jest niezwykła. Kleks na noc zmniejsza swoje rozmiary przy pomocy specjalnej pompki, rano zaś powiększa się do właściwych rozmiarów. Rzeczy, które nosi przy sobie opróżnia na koniec dnia i zajmują one cały pokój, który specjalnie do tego celu jest przeznaczony. Potrafi też korzystać ze swojego oka niczym z drona wysyłając je to tu to tam by coś zobaczyć. Kleks nosi też przy sobie pudełeczko piegów, żywi się szkiełkami, z tych samych szkiełek gotuje też obiady dla uczniów. Przy tym fakt, iż potrafi latać nabierając powietrza w usta czy wślizgać się po poręczy z dołu do góry wydaje się taki zwyczajny.

Nie przepadam za elementami surrealizmu czy absurdu, ale w "Akademii Pana Kleksa" jest to przekazane w tak lekki sposób, że absolutnie nie przeszkadza. Brzechwa nie przejmował się tym by te wszystkie fantastyczne zjawiska jakoś uzasadnić, wytłumaczyć. Po prostu tak jest i tyle. Wszak wyobraźnia nie ma żadnych ograniczeń.

"Akademia Pana Kleksa" to wciąż świetna książka pokazująca potęgę wyobraźni.

W świecie Pana Kleksa nie ma nic niemożliwego. Gadający szpak, bohaterowie bajek odwiedzający szkołę czy wreszcie postać Ambrożego Kleksa, która sama w sobie jest niezwykła. Kleks na noc zmniejsza swoje rozmiary przy pomocy specjalnej pompki, rano zaś powiększa się do właściwych rozmiarów. Rzeczy, które nosi przy sobie opróżnia na koniec dnia i zajmują one cały pokój, który...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dotychczas z twórczości Jakuba Małeckiego przeczytałem "Rdzę" oraz jego najnowszą książkę "Sąsiednie kolory". Postanowiłem wrócić, może nie do jego początków, gdyż kilka książek przed "Dygotem" napisał, ale do powieści od której podobno zaczął się ten obecny Małecki. Często spotkałem się ze zdaniem, że każda kolejna książka Małeckiego to trochę inny "Dygot".

Jak to u Kuby Małeckiego bywa mamy tutaj zlepek historii kilku bohaterów, których losy splatają się często w nieoczekiwany sposób. Z jednej strony Jan Łabendowicz, który w nietypowy sposób poznaje swoją żonę Irenę i któremu rodzi się syn albinos. Wierzy on, że to z powodu klątwy rzuconej przez Niemkę, którą porzucił na drodze. Z drugiej zaś strony Bronisław Gelda, którego ojciec prał za to, kiedy ten zapomniał kupić mu tytoniu wracając ze szkoły i który ożenił się z siostrą swojego kolegi, Heleną. Śledzimy losy ich, jak i ich dzieci oraz wnuków na przestrzeni niemal 70 lat.
 
Małecki zawsze chce w swoich powieściach rzeczy zwykłe, codzienne, które mogą przytrafić się każdemu uczynić niezwykłymi, magicznymi wręcz. "Dygot" składa się z masy drobnych zdarzeń, nieszczęść przez co ciężko nawet tuż po przeczytaniu pamiętać co i komu się zdarzyło. Śledząc kolejne losy rodzin Łabędowiczów i Geldów, które z czasem się splatają, czułem się trochę jakbym oglądał animację "Happy Tree Friends". Co rozdział to nowe tragedie i nieszczęścia.

Nie bardzo byłem w stanie uwierzyć, że na polskiej wsi lat 70. XX wieku albinos jest tak traktowany jak w książce. Przecież nie bardzo wyróżnia się od innych. Wcześniejsze kazanie księdza, które ma miejsce w czasie gdy Wiktor jest jeszcze dzieckiem też wydawało mi się jakby zostało wyrwane z wyobrażeń o Kościele pracownika Gazety Wyborczej. Nie bardzo mi to do Małeckiego pasowało. Może gdyby akcja osadzona była 100 lat wcześniej to byłbym w stanie bardziej w to uwierzyć. A jeszcze bardziej gdyby akcja umieszczona była gdzieś w Afryce, gdzie taki albinos wyróżnia się dużo bardziej od innych mieszkańców i wzbudza większą sensację. No i sądziłem, że Wiktor będzie odgrywał większą rolę w książce. Ginie nagle, a tajemnica jego śmierci wyjaśnia się pod koniec i okazuje się jednocześnie zaskakująca i rozczarowująca. Na dodatek Małecki robi z niego kogoś kto ma omamy i widzi "rozmyte" cokolwiek by to było.

W pewnych kwestiach wg mnie zabrakło riserczu. Nie wiem czy granat, który schowany był w szufladzie mógłby uczynić takie spustoszenia jak opisane w książce: bodajże cztery dorosłe kobiety rozsmarowane na ścianach, poparzona dziewczynka i rozwalona ściana. Ktoś wcześniej zauważył, że autor stracił kontrolę nad wiekiem Dojki czy fryzjera Krzaklewskiego, choć niby jest to możliwe by dożyli tych 90 czy 100 lat, ale w książce ma się wrażenie, iż są nieśmiertelni.

Wątek Sebastiana wydaje mi się zanadto rozbudowany, zwłaszcza w porównaniu do poprzednich bohaterów. Tutaj ze szczegółami mamy podane co oglądał, czego słuchał i co czytał. Sądzę, że Małecki zawarł tutaj sporo wątków autobiograficznych, gdyż w wywiadach często opowiadał, że był zwykłym chłopakiem spod bloku, pijącym piwko i chodzącym na siłownię, a gdy poszedł na studia to z zaskoczeniem zobaczył rówieśników czytających "Politykę" czy "Puls Biznesu". Pracował też w banku, podobnie jak Sebastian. Różnica jest taka, że Małecki nie zastanawiał się 10 lat zanim poszedł na studia i nie robił przekrętów pracując w banku. :P Jedynymi jego przewinami było to, że wpisywał sobie fikcyjnych klientów z którymi się spotykał często noszących imiona oraz nazwiska słynnych pisarzy i w trakcie pracy czytał książki. Swoją drogą to ten cały wątek tego przekrętu na pół miliona złotych uważam za całkowicie zbędny. Sebastian mógł spotkać Maję na studiach. Zupełnie niepotrzebny był ten fragment z ćpaniem, zamawianiem prostytutek co zmieniło "Dygot" w mini "Ślepnąc od świateł". Nawet bilet na wycieczkę Sebastian kupuje, podobnie jak Jacek (serialowy Kuba) na początku książki. Natomiast spodobało mi się to, że "Dygot" kończy się tak jak się zaczyna co stanowi swoistą klamrę.

Ostatnio zdarza się tak, że w podobnym czasie czytam jakąś powieść Małeckiego i Myśliwskiego. Nie mogę więc uniknąć porównań, bo wydaje mi się, że obaj autorzy starają się pisać po prostu o życiu, o rzeczach zwykłych w sposób niezwykły. Brakuje mi jednak u Małeckiego rozsmakowania się słowem, które w mistrzowski sposób opanował Myśliwski. Kuba Małecki sam w wywiadach wielokrotnie mówił, że skraca swoje książki i stara się by były jak najkrótsze, bez niepotrzebnych wątków, bez nawet jednego niepotrzebnego słowa. Uważam jednak, że przez to powieści Małeckiego stają się suche, brakuje w nich soczystości. U Myśliwskiego nawet najprostsza rzecz, jak chociażby mycie włosów, łuskanie fasoli czy krojenie chleba jest wstępem do opowieści o życiu na wsi, dawnych zwyczajach czy przeżyciach bohaterów. Do refleksji, które wzruszają, czasem bawią, a najczęściej zmuszają do zadumy. U Małeckiego tego brakuje przez co po przeczytaniu jego kolejnej książki czuję niedosyt. Akurat pod tym względem "Dygot" jak na Małeckiego nie jest najgorszy. Jak wspominałem niektóre wątki (jak ten Sebastiana) można by jeszcze skrócić, ale za to inne wręcz prosiły się o rozwinięcie.

Ostatecznie uważam, że "Dygot" jest słabszy od "Rdzy", która miała jakiś swój rdzeń czuć było, iż autor ma pomysł na całość książki od A do Z, ale lepszy od "Sąsiednich kolorów" w których to znowu było zbyt wielu bohaterów oczami których śledziliśmy opowieść (z tego co pamiętam to było ich bodajże trzynastu). Poza tym, że jest to historia dwóch rodzin opowiedziana na przestrzeni 70 lat oraz zbiór nieszczęść, który ich spotyka to brakowało mi jakiegoś głównego przesłania, czegoś co zmusiłoby do refleksji.

Dotychczas z twórczości Jakuba Małeckiego przeczytałem "Rdzę" oraz jego najnowszą książkę "Sąsiednie kolory". Postanowiłem wrócić, może nie do jego początków, gdyż kilka książek przed "Dygotem" napisał, ale do powieści od której podobno zaczął się ten obecny Małecki. Często spotkałem się ze zdaniem, że każda kolejna książka Małeckiego to trochę inny "Dygot".

Jak to u Kuby...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy czytałem kilkanaście lat temu "Trylogię husycką" to pamiętam, że wówczas środkowa część podobała mi się najbardziej. Wciąż uważam, że jest lepsza od "Narrenturm", ale nie na tyle bym mógł dać ocenę o całe oczko wyższą. To bardziej takie 7+/10.

Od zakończenia "Narrenturm" mija jakieś 1,5 roku. Reynevan, Szarlej oraz Samson całkiem nieźle i spokojnie żyją sobie w Pradze. Początek podobał mi się najbardziej. Bardzo lubię w książkach Sapkowskiego momenty kiedy bohaterowie trafiają do jakiegoś większego miasta. W "Wiedźminie" były to m.in. Novigrad czy Wyzima. W "Bożych bojownikach" jest to Praga. Sapkowski świetnie oddaje klimat średniowiecznego miasta, jego brudu, zatęchłych i ciasnych uliczek oraz toczącego się życia. Czytając czujemy jakbyśmy sami tam byli. Nie ma już tego schematu, który mógł znudzić w "Narrenturm". Przynajmniej tak do 10. rozdziału, bo później powraca on ze zdwojoną siłą. Reynevan co chwila jest łapany przez kogoś, ucieka by znowu go ktoś złapał. A później mamy serię bitew, masakr, palenia miast, kościołów, klasztorów. W tej części bardziej niż w poprzedniej czuć mocno wpływ "Trylogii" Sienkiewicza na "Trylogię husycką". Jeśli myślicie, że Reynevan zmądrzał przez te dwa lata, które dzielą "Narrenturm" i "Bożych bojowników" to nic bardziej mylnego. Dalej pcha się tam gdzie nie trzeba i pakuje się w kłopoty na własne życzenie. Trochę mi tą lekkomyślnością przypominał Pinokia z książki Colodiego. Ciężko mu jakoś kibicować skoro z uporem godnym lepszej sprawy pakuje się w kolejne kłopoty. To typ bohatera, który ma więcej szczęścia niż rozumu. W prawdziwym życiu zginąłby w pierwszym, no, może drugim rozdziale "Narrenturm".

Tak jak w przypadku "Narrenturm", tak i tym razem przesłuchałem słuchowisko od superNOVA. Pod recenzją poprzedniczki napisałem o nim nieco więcej, więc tutaj napiszę tylko, iż bardzo wysoki poziom został utrzymany.

Gdy czytałem kilkanaście lat temu "Trylogię husycką" to pamiętam, że wówczas środkowa część podobała mi się najbardziej. Wciąż uważam, że jest lepsza od "Narrenturm", ale nie na tyle bym mógł dać ocenę o całe oczko wyższą. To bardziej takie 7+/10.

Od zakończenia "Narrenturm" mija jakieś 1,5 roku. Reynevan, Szarlej oraz Samson całkiem nieźle i spokojnie żyją sobie w Pradze....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, że przerabialiśmy tą książkę w szóstej klasie szkoły podstawowej. Nie wiem czy była wówczas w kanonie, czy było to widzimisię nauczycielki. Jeszcze bodajże w czwartej albo piątej klasie czytaliśmy "W pustyni i w puszczy", które było jedną z moich ulubionych lektur i faktycznie było książką dla młodzieży, a zaledwie kilka lat później "Ogniem i mieczem" będące już dużo wyżej postawioną poprzeczką. Sądzę, że próg wejścia jest jeszcze wyższy niż w przypadku "Krzyżaków" czy "Quo Vadis", które przerabiało się w gimnazjum. Pamiętam, że wówczas, gdy miało się te 12 lat, wystarczyło kilka nieznanych słów by odstręczyć od lektury. Z tego co pamiętam udało mi się przeczytać I tom i kawałek drugiego, a resztę nadrobiłem ze streszczenia i serialu Hoffmana, więc ze znajomością tej książki nie było najgorzej. Odpowiedziałem na kilka pierwszych pytań pani od polskiego, dostałem piątkę albo szóstkę i później miałem luz na lekcjach. Reszta klasy musiała się męczyć.

Dopiero jednak teraz, po niemal 20 latach jestem w stanie w pełni docenić "Ogniem i mieczem", którego czytanie nie było już przykrym obowiązkiem, a przyjemnością. Nie da się odmówić Sienkiewiczowi rozmachu z jakim napisał tą powieść. Dość powiedzieć, że wersja z Wolnych Lektur ma ponad 3 tysiące przypisów! Wiadomo, sporo z nich się powtarza, bo dane zagadnienie bądź nazwa własna posiada przypis niemal za każdym razem gdy się pojawia, jednak i tak dużo to mówi, iż nie mogła być to łatwa lektura dla 12-latka. Teraz zarówno dzięki przypisom, jak i zaglądaniu do internetu by zgłębić dany temat np. dowiedzieć się jak wyglądają słynne porohy Dniepru albo zobaczyć na mapie położenie konkretnych miejscowości, mogłem jeszcze lepiej zanurzyć się w powieści. Z jednej strony jest to powieść przygodowo-awanturnicza, z drugiej jednak strony pozwala również zaznajomić się z historią, choć naturalnie należy brać poprawkę na to, iż Sienkiewicz pisał Trylogię "ku pokrzepieniu serc" i niektórym wydarzeniom bądź postaciom historycznym ujął, a innym dodał.

Zachwyca sposób w jaki Sienkiewicz opisuje świat i ludzi. Wręcz maluje w naszej wyobraźni poszczególne obrazy. Ma się wrażenie, że podróżuje się po Dzikich Polach razem ze Skrzetuskim i stojąc u jego boku patrzy się na Helenę Kurcewiczównę: "Zmieszany był jeszcze i dlatego, że spod kuniego kapturka spojrzały nań takie oczy, jakich jak życie swoje nie widział, czarne, aksamitne, a łzawe, a mieniące się, a ogniste, przy których oczy Anusi Borzobohatej zgasłyby jak świeczki przy pochodniach. Nad tymi oczami jedwabne ciemne brwi rysowały się dwoma delikatnymi łukami, zarumienione policzki kwitnęły jak kwiat najpiękniejszy, przez malinowe wargi, trochę otwarte, widniały ząbki jak perły, spod kapturka spływały bujne czarne warkocze." Kiedyś "Ogniem i mieczem" mogło być uważane za literaturę rozrywkową czy popularną, ale obecnie to jest coś więcej. Dzisiaj się już tak po prostu nie pisze. Próbował się do tego zbliżyć Sapkowski w "Trylogii husyckiej", ale i tam głównym rdzeniem są przede wszystkim dialogi w których Sapkowski jest mistrzem, kiedy u Sienkiewicza nie brakuje ponadto rozległych, malowniczych, filmowych wręcz opisów.

Nie brakuje również barwnych postaci z Zagłobą na czele, który jest potężną dawką humoru w powieści. Pierwowzorem Zagłoby był kapitan Rudolf Korwin Piotrowski, którego Sienkiewicz spotkał w Kalifornii. Inne postaci również są wyraziście zarysowane nie pomijając bohaterów trzecioplanowych takich jak Rzędzian. Chyba najmniej barwni są Skrzetuski i Helena. Owszem, można zgodzić się z Prusem, który w trzyczęściowej recenzji w tygodniku "Kraj" pisał, iż niektórzy bohaterowie są aż przesadnie wyposażeni w heroiczne przymioty i przewyższają Odyseusza, Achillesa, Herkulesa, a Skrzetuski przedstawiony jest wręcz jako Chrystus. Warto zapoznać się z recenzją Prusa choćby dla takich perełek jak ta, gdzie skomentował fragment dot. śmierci Longina Podbipięty: >> "Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u stóp Królowej Anielskiej." Otóż, jeżeli o rzeczach niebieskich wolno mieć własne zdanie, to ośmieliłbym się mniemać, że Królowa Anielska na taką "perełkę" spoglądać musiała ostrożnie i z daleka.<<
Link do pierwszej części recenzji, później trzeba przeskoczyć do kolejnego numeru: https://polona.pl/item-view/12d11a44-c91c-4e08-b9bd-14be9a4d0725?page=1

Na koniec słówko o ekranizacji i jak zawsze kiedy mam możliwość obejrzenia filmu bądź miniserialu tej samej produkcji wybieram drugą opcję. Zdaję sobie sprawę, że "Ogniem i mieczem" nie spotkało się z ciepłym przyjęciem, ale im więcej czasu mija to mam wrażenie, że przychylniej patrzy się na ostatnią produkcję Hoffmana z "Trylogii", zwłaszcza po takim filmie jak "1920 Bitwa Warszawska". Po raz pierwszy obejrzałem go właśnie wówczas, gdy książka była lekturą w szkole, a i w kolejnych latach od czasu do czasu lubiłem do niego powrócić. Wiadomo, że daleko mu do rozmachu "Potopu", ale wciąż jest to solidna produkcja. Sporo też wycięto: od blamażu pod Piławcami w filmie/serialu akcja przenosi się od razu pod Zbaraż. Tymczasem w książce wojska wycofywały się aż do Lwowa, Zamościa i Warszawy. Wiśniowiecki jedzie do Warszawy na elekcję króla, później jest zima i zawieszenie broni. Skrzetuski grany przez Żebrowskiego nie dowiaduje się po raz drugi o śmierci Heleny tak jak ten książkowy. Jednak patrząc na obszerność materiału to i tak jest to wierna adaptacja w starym stylu, a nie jak to dzisiaj bywa, gdzie połowa wątków jest zmieniona przez widzimisię reżysera czy scenarzysty.

Aktorzy też w większości wyglądają jakby byli stworzeni do swoich ról. Żebrowski jako Skrzetuski, Kowalewski jako Zagłoba, Zborowski jako Podbipięta, Stupka jako Chmielnicki, Domagarow jako Bohun, nawet Malajkat jako Rzędzian, choć nieco za stary do tej roli. Pewnie tym którzy kochają film "Potop" niektóre role nie przypadły do gustu. Prawda jest jednak taka, że Wichniarz czy Łomnicki nie mogli powtórzyć swoich ról, bo między filmowym "Potopem", a "Ogniem i mieczem" minęło 25 lat, a "Ogniem i mieczem" jest chronologicznie pierwszą częścią trylogii. Więc nawet często krytykowana rola Zamachowskiego jakoś nie kłuła mnie w oczy. Czuć jakąś chemię między Skrzetuskim, Wołodyjowskim, Zagłobą i Podbipiętą, a o to w tym przecież chodzi. Nie można również zapomnieć o wspaniałej muzyce autorstwa Krzesimira Dębskiego.

Zapewne minie kilka miesięcy nim sięgnę po "Potop". Bardzo jestem ciekaw drugiej części Trylogii, bo szczerze powiedziawszy filmu w całości nigdy nie widziałem, więc tej historii tam zawartej nie znam aż tak dobrze jak tego trójkąta miłosnego między Skrzetuskim, Heleną i Bohunem. Czasami gdzieś mignął mi fragment, gdy film puszczany jest od czasu do czasu w TV, ale nigdy nie oglądałem go od początku do końca. Choć scenę pojedynku Wołodyjowskiego i Kmicica oglądałem wielokrotnie. "Potop" jest jeszcze dłuższy od "Ogniem i mieczem", więc tym bardziej ostrzę sobie zęby. Może Sienkiewicz jeszcze wierniej przedstawił tło społeczno-polityczne którego niedostatki krytykował Prus w "Ogniem i mieczem" w linkowanej recenzji.

Pamiętam, że przerabialiśmy tą książkę w szóstej klasie szkoły podstawowej. Nie wiem czy była wówczas w kanonie, czy było to widzimisię nauczycielki. Jeszcze bodajże w czwartej albo piątej klasie czytaliśmy "W pustyni i w puszczy", które było jedną z moich ulubionych lektur i faktycznie było książką dla młodzieży, a zaledwie kilka lat później "Ogniem i mieczem" będące...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejny manifest ideologiczny Olgi Tokarczuk, który przybrał formę powieści. "Empuzjon" kupiłem razem z "Czarodziejską górą" Manna do której był porównywany. Jednak gdy zobaczyłem ile tekstu jest w książce Manna, a ile u Tokarczuk to jednak zrezygnowałem z pierwotnego planu jakiegoś porównania. W "Czarodziejskiej górze" mamy 800 stron wypełnionych małą, ciasną czcionką, zaś u Tokarczuk niecałe 400 stron zapisane dużym fontem z olbrzymimi marginesami, co najmniej dwukrotnie większymi niż u Manna z wydawnictwa Muza. Gdyby "Empuzjon" zapisać fontem tej samej wielkości co "Czarodziejska góra" to sądzę, że wyszłoby niecałe 200 stron. Zresztą nie sądzę by było co porównywać. Tokarczuk od Manna zaczerpnęła koncept uzdrowiska oraz kuracjuszy, którzy rozmawiają w trakcie leczenia na różne tematy od polityki do filozofii i na tym pewnie podobieństwa się kończą. Oczywiście za jakiś czas sięgnę po "Czarodziejską górę", gdy będę miał nieco więcej czasu. Swoją drogą jak Tokarczuk chce walczyć z rzekomym patriarchatem skoro pomysł na rdzeń powieści kradnie od mężczyzny?

Książka powinna być pracą zbiorową, gdyż Tokarczuk sama przyznaje się, iż mnóstwo kwestii wypowiadanych przez postaci to cytaty znanych osób, więc jako współautorzy powinni być wymienieni ci wszyscy panowie, których rzekomo mizoginistyczne cytaty Tokarczuk zawarła w książce. Pomijam już fakt, że są to cytaty wyrwane z kontekstu społecznego w czasach w których dane postaci historyczne żyły. Czuć, że autorka książkę pisała już z gotową tezą. A przecież pisząc powieść autor powinien pozwolić przemówić bohaterom i pozwolić się nieść. W ten sposób można dojść bliżej prawdy niż gdy coś się pisze pod z góry założoną tezę. Gabriel Maciejewski komentując Nobla dla Tokarczuk powiedział, że uprawia ona literaturę wysiłkową. Jest to całkiem trafne określenie, bo czuć w "Empuzjonie" jak autorka usilnie stara się wyszukane przez siebie cytaty (zapewne zrobiła to jeszcze przed rozpoczęciem właściwej powieści) wcisnąć w usta bohaterów co w efekcie wychodzi sztucznie.

Główny bohater - Mieczysław Wojnicz często łazi bez celu lub wspomina dzieciństwo. Całkiem dużo miejsca Tokarczuk poświęca opisom poszczególnych dań. Często okazuje się, że zrobione są z czegoś obrzydliwego np. z serc królików które padły ze strachu. Tylko czekałem aż okaże się, że nalewka Schwärmerei, którą raczyli się co wieczór panowie okaże się zrobiona z nasienia pozostawionego przez węglarzy w Tuntschi, czyli swego rodzaju seks-lalce zrobionej z mchu, gałęzi i innych roślin. Jakie to byłoby przewrotne! Salon by wstał i biłby brawo. Mężczyźni dyskutujący o tym jakie kobiety są złe jednocześnie spożywając nalewkę ze sfermentowanej spermy zmieszanej z mchem, ziemią i grzybami. Kto wie, być może tak właśnie było, ale autorka nie napisała o tym wprost i trzeba wyłowić to między wierszami oraz opisu smaku tej nalewki. Ziemisty posmak mchu i innych składników ściółki leśnej, a Tuntschi były zrobione z mchu. Sporo jest także zbędnych opisów jakby Olga Tokarczuk szukała bezradnie gdzie by tu jeszcze wycisnąć tych dodatkowych kilka tysięcy znaków. Duża czcionka, wielkie marginesy, kilka obrazków, spis bohaterów powieści (zupełnie zbędny), słowniczek miejscowości oraz notatka autorki pozwoliły wymęczyć te 400 stron. Gdyby "Lód" Dukaja został wydany w ten sam sposób to musiałby składać się z co najmniej trzech tomów po 1000 stron każdy.

Oczywiście nie odmawiam Tokarczuk sprawnego pióra. Chociaż uważam, że "Empuzjon" jest mocno przestrzelony to wciąż się to czyta nieźle. Niekiedy można poczuć klimat tego dawnego Sokołowska. Pomijając ogólny brak akcji z wyjątkiem ostatniego rozdziału, nudę i brak widoków na to, że opowieść wreszcie zacznie zmierzać w jakimś konkretnym kierunku to idzie przez to przebrnąć. Inną sprawą jest łopatologiczność powieści. Kiedy jedna z postaci mówi o tym, że w lesie giną ludzie, to dwukrotnie podkreśla: ludzie to znaczy mężczyźni. Z taką siermiężnością autorka prezentuje ten rzekomo mizoginistyczny świat. Olga Tokarczuk walczy ze stworzonym przez siebie chochołem.

Naturalnie nie wymagam od każdej książki wartkiej akcji. Są powieści w których niewiele się dzieje, a czyta się je z zapartym tchem, jak chociażby powieści Myśliwskiego. Jednak jak na pierwszą powieść po Noblu - poniżej oczekiwań. Jedyny plus tej książki jest taki, że dała ona drugie życie "Czarodziejskiej górze", która w okolicach premiery "Empuzjonu" była wysoko w topkach sprzedaży, czego sam jestem najlepszym przykładem.

Szkoda, że ten Nobel został niejako "zmarnowany". Nim kolejna osoba z Polski go otrzyma minie co najmniej kilkanaście lat. Obecnie w Polsce na miarę Nobla pisze chyba tylko Wiesław Myśliwski (przynajmniej jeśli chodzi o prozę) i to on powinien dostać tą nagrodę. Nie skreślam jeszcze Tokarczuk. Na "Księgi Jakubowe" co prawda, póki co, się nie porywam, ale planuję przeczytać "Podróż ludzi księgi", "Prawiek i inne czasy", "Biegunów" oraz "Grę na wielu bębenkach". Jej starsze powieści czy zbiory opowiadań wydają się mniej nacechowane ideologicznie. Od sukcesu "Biegunów" wydaje się jakby Tokarczuk pisała już tylko po to by trafić w gusta lewicowego salonu odhaczając kolejne modne tematy. Nie zdziwię się, jeśli już smaży epicką powieść o polskiej "kolonizacji" Kresów Wschodnich. Pewnie jedną z jej inspiracji będzie serial "1670".

Kolejny manifest ideologiczny Olgi Tokarczuk, który przybrał formę powieści. "Empuzjon" kupiłem razem z "Czarodziejską górą" Manna do której był porównywany. Jednak gdy zobaczyłem ile tekstu jest w książce Manna, a ile u Tokarczuk to jednak zrezygnowałem z pierwotnego planu jakiegoś porównania. W "Czarodziejskiej górze" mamy 800 stron wypełnionych małą, ciasną czcionką, zaś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Całkiem ciekawa powieść, która może być traktowana jako rozszerzenie noweli Sienkiewicza "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela", gdzie też mieliśmy opis ucznia polskiego za czasów zaborów. Tam to był zabór pruski, choć gdzieś czytałem, że Sienkiewicz bardziej nawiązywał do zaboru rosyjskiego i tylko by uniknąć cenzury akcję umieścił w Poznaniu. W obu utworach mamy opisy uczniów wkuwających dany materiał, który na dodatek muszą umieć opowiedzieć w obcym języku co sprawia im dodatkową trudność i jeszcze bardziej mąci w głowach. To są właśnie tytułowe syzyfowe prace, całą rusyfikację też można by w ten sposób określić, gdyż pomimo wytężonych wysiłków zaborców Polacy nie dali się zrusyfikować czy zgermanizować. Również obawa przed zawiedzeniem rodziców pojawia się i w noweli Sienkiewicza, i w "Syzyfowych pracach".

Nie wiem czemu ta lektura jest tak znienawidzona przez uczniów. Żeromski ma dobre pióro, a w tej rzekomo nudnej powieści pojawia się zaskakująco sporo akcentów humorystycznych. Chociażby wtedy kiedy nauczyciel chce nauczyć dzieci cerkiewnej pieśni, a dzieci śpiewając szybko zmieniały melodię na "Święty Boże, Święty Mocny". Nauczyciel zaczyna wtedy się przekrzykiwać z uczniami. Opis tej sceny był naprawdę zabawny. Albo kiedy do szkoły w Owczarach ma przyjechać dyrektor na kontrolę co wywołuje ogólny chaos i popłoch. Albo sytuacja gdy ksiądz bierze za fraki i wyrzuca inspektora, który każe uczniom śpiewać po rosyjsku. Nawet z pozoru poważną sytuację Żeromski nie pozostawia bez ironicznego komentarza. Praktycznie w każdym rozdziale jest jakiś akcent humorystyczny. Główny bohater przez większość książki nazywany jest Marcinkiem, co sprawia, iż wydaje się naiwny i pocieszny na swój sposób. "Syzyfowe prace" są pewnie w dużej mierze książką autobiograficzną, więc sporo tutaj także autoironii. Jeden z rozdziałów autor poświęcił innemu bohaterowi - Andrzejowi Radkowi, którego droga do gimnazjum w Klerykowie była inna niż Borowicza. Jedynie ostatnie trzy rozdziały były wg mnie nieco nudniejsze. Brakowało mi też jakiegoś bardziej wyrazistego zakończenia.

Serialowa ekranizacja nie zdobyła jakiejś popularności i nie jest zbyt często powtarzana w TV. Przynajmniej ja nigdy na nią nie trafiłem. Szkoda, bo to całkiem solidna adaptacja. Książka prezentuje jedynie pojedyncze epizody z życia Borowicza, w serialu niektóre wątki są bardziej rozwinięte jak np. śmierć matki Marcina o której w książce dowiadujemy się z jednego lub dwóch zdań, a w serialu poświęcono jej o wiele więcej miejsca. W sumie to nic by się nie stało gdyby serial zamiast sześciu odcinków miał jeden mniej, bo bardzo często niewiele się dzieje i Borowicz tylko chodzi pod oknami Biruty. Jednak ogólnie adaptacja na plus, gdyż zachowuje klimat książki, choć przez zmianę lub poszerzenie niektórych wątków w ostatnich odcinkach mamy coś w stylu "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", gdzie widzimy bunt uczniów czy postrzelenie się przez jednego z nich. Tego w książce nie było, jedynie były opisane różnie psikusy robione przez uczniów czy protest Waleckiego na lekcji historii. W serialu mamy walenie w ławki czy stanie i nie reagowanie na polecenia nauczyciela. Bardziej też podobało mi się serialowe zakończenie przy którym nie mamy wrażenia, że opowieść urywa się w trakcie bez jakiejś puenty.

Całkiem ciekawa powieść, która może być traktowana jako rozszerzenie noweli Sienkiewicza "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela", gdzie też mieliśmy opis ucznia polskiego za czasów zaborów. Tam to był zabór pruski, choć gdzieś czytałem, że Sienkiewicz bardziej nawiązywał do zaboru rosyjskiego i tylko by uniknąć cenzury akcję umieścił w Poznaniu. W obu utworach mamy opisy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć po "Traktacie" planowałem czytać książki Myśliwskiego chronologicznie to po "Nagim sadzie" uznałem, że będę je sobie przeplatał. Zresztą ze starszych powieści pozostał już tylko "Pałac" i wedle opinii jest podobnie ciężkostrawny jak "Nagi sad". Stwierdziłem więc, że najpierw na warsztat wezmę "Kamień na kamieniu", który uznawany jest za jedną z najlepszych powieści Myśliwskiego zaraz obok "Widnokręgu" oraz "Traktatu o łuskaniu fasoli".

"Kamień na kamieniu" jest nazywany zwieńczeniem nurtu wiejskiego w twórczości Myśliwskiego cokolwiek miałoby to oznaczać. Ale czy to prawda? W "Traktacie" wciąż było sporo o wsi, z recenzji "Widnokręgu", które czytałem lub oglądałem też wynikało, iż autor sporo miejsca poświęca wsi. Może nie jest ona już w centrum, ale wciąż mocno obecna we wspomnieniach głównych bohaterów. Zaledwie kilka miesięcy temu przeczytałem "Chłopów" i trochę smutno mi się zrobiło gdy opuściłem Lipce i ich mieszkańców. "Kamień na kamieniu" jest bardzo dobrym środkiem na ukojenie, gdyż pojawia się tutaj sporo podobnych czy wręcz identycznych motywów. Można się poczuć jakby się wróciło do Lipiec po 30-40 latach od zakończenia akcji powieści.

Poznajemy tutaj życie Szymona Pietruszki, który chce wybudować grób. Od grobu wszystko się zaczyna i na grobie się kończy. W ciągu tych ponad pięciuset stron poznajemy dzieciństwo, młodość, dorosłość oraz starość Szymona i jak to u Myśliwskiego bywa opowiedziane są one niechronologicznie. Zaczyna coś opowiadać, a po drodze kilkukrotnie zbacza z tematu wracając się do dzieciństwa albo wybiegając mocno naprzód. Opowiadając o pielgrzymce na której był jako dziecko w jednej chwili wybiega aż do czasów II WŚ opowiadając o tym co wydarzyło się na drodze, w pobliżu wsi obok której przechodził jako dziecko. Miejscami to przerywanie wątków, które mnie zainteresowały budziło pewną irytację, zwłaszcza, że część książki czytałem leżąc z gorączką w łóżku.

Jeśli chodzi o czas akcji "Kamienia na kamieniu" to z informacji zawartych w powieści obstawiałbym, że rozciągnięta jest między latami 20. a 80. XX wieku (albo nawet 90. czy początek XXI wieku, bo wójt mówi o maszynach do liczenia na każdym biurku, więc chyba chodzi o komputery). Świetnie Myśliwski ukazał przemiany zachodzące we wsi od takich prostych rzeczy jak położenie asfaltowej drogi i wycięcie rosnących wzdłuż starej drogi akacji, poprzez zamianę stalowych kół wozów na gumowe, aż po zmianę mentalności ludzi na wsi mieszkających. Sporo tutaj także akcentów humorystycznych. Póki co jest to książka Myśliwskiego przy której śmiałem się najczęściej, a jestem po "Nagim sadzie" oraz "Traktacie o łuskaniu fasoli". I te akcenty humorystyczne nie są sprawką wulgaryzmów, których jak na Myśliwskiego jest dość sporo, ale bez obaw, nie jest to Żulczyk. Niektóre sytuacje są opowiedziane w dość zabawny czy nieco grubiański sposób jak chociażby moment w którym Szymon razem z towarzyszem ukrywają się w grobowcu przed Niemcami i tamten ciągle się drapie, bo go wszy oblazły. Czy wątek poszukiwań papierów przez ojca dających prawo do ziemi, które dostał dziadek Szymona za ratowanie powstańców. Albo walka z Prażuchami o miedzę. Chyba z ojcem Szymona związana jest największa ilość tego typu sytuacji.

"Kamień na kamieniu" potwierdza, że literatura Myśliwskiego to literatura zasługująca na nagrodę Nobla. Być może jednak jest za bardzo osadzona w polskich realiach, kulturze, historii, mentalności by została należycie doceniona za granicą. Choć przecież "Chłopi" też tacy byli. Z drugiej strony literatura Myśliwskiego zawiera wiele uniwersalnych prawd o życiu, które sprawdzają się pod każdą szerokością geograficzną.

Choć po "Traktacie" planowałem czytać książki Myśliwskiego chronologicznie to po "Nagim sadzie" uznałem, że będę je sobie przeplatał. Zresztą ze starszych powieści pozostał już tylko "Pałac" i wedle opinii jest podobnie ciężkostrawny jak "Nagi sad". Stwierdziłem więc, że najpierw na warsztat wezmę "Kamień na kamieniu", który uznawany jest za jedną z najlepszych powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak pewnie wszyscy wiedzą genezą "Wesela" Wyspiańskiego było prawdziwe wesele jego przyjaciela Lucjana Rydla z chłopką Jadwigą Mikołajczykówną 20 listopada 1900 roku. Oprócz chłopów na weselu obecna była krakowska śmietanka towarzyska: poeci, pisarze, malarze. Wyspiański w trakcie wesela stał w progu między salą bawialną a pomieszczeniem do którego co jakiś czas przychodził ktoś by odsapnąć i coś zjeść. Niezwykłe musiało to być wesele skoro narodził się z niego tak wspaniały dramat. Dlatego warto jest przeczytać tekst Boya-Żeleńskiego: "Plotkę o Weselu Wyspiańskiego", który pozwala zrozumieć jak żywy to jest tekst i jak wiele Wyspiański zaczerpnął z prawdziwych postaci, sposobu ich mówienia, a symboliczne postaci, które pojawiają się w dramacie są tylko kropką nad i.

Akurat za czytaniem dramatów niezbyt przepadam, często nie umiem wejść w ich rytm, tym bardziej ciężko jest go opisać. Zyskują one, gdy widzi się je w teatrze albo w formie filmu. Dość powiedzieć, iż "Wesele" aż kipi od zbitek słownych, które weszły do języka potocznego, a które właśnie narodziły się w utworze Wyspiańskiego.

Warto również sięgnąć po film Wajdy z 1972 roku z rewelacyjną obsadą. Został nakręcony ze swadą, nie czuć w nim teatralnej sztuczności i odhaczania dramatu Wyspiańskiego scena po scenie, wręcz przeciwnie. Jak to na weselu: jest hałas, wiele rozmów się urywa, z innych słychać strzępki. Świetna jest również strona artystyczna filmu np. sposób realizacji wizji poszczególnych bohaterów czy kolorystyka pomieszczeń. Szczególnie urzekła mnie scena w której Pan Młody tańczy wśród chochołów do "Pożegnania Ojczyzny" Ogińskiego. Może w kontekście dramatu niewiele znacząca, bo tekście tego nie ma, ale wg mnie świetnie ukazuje ducha epoki. Film nic się nie zestarzał, obsada jest doskonała. No i wziął w nim udział Czesław Niemen wyśpiewując kwestie Chochoła.

Jak pewnie wszyscy wiedzą genezą "Wesela" Wyspiańskiego było prawdziwe wesele jego przyjaciela Lucjana Rydla z chłopką Jadwigą Mikołajczykówną 20 listopada 1900 roku. Oprócz chłopów na weselu obecna była krakowska śmietanka towarzyska: poeci, pisarze, malarze. Wyspiański w trakcie wesela stał w progu między salą bawialną a pomieszczeniem do którego co jakiś czas przychodził...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W szkole przerabiane są jedynie: II część oraz fragmenty III części Dziadów, ewentualnie jeszcze IV część, jako lektura uzupełniająca. Dopiero teraz przeczytałem Dziady w całości.

Są osoby, które "Dziady" stawiają przed "Panem Tadeuszem". Dla mnie największą wadą "Dziadów" jest to, że jest to dzieło niedokończone. Dostajemy taki patchwork, miejscami zbiór luźnych pomysłów. Nawet nie ma jasności co do kolejności w jakiej powinno czytać się to dzieło. W jednych wydaniach ułożone są wg chronologii w jakiej Mickiewicz pisał konkretne części, w innych ułożone są wg numeracji, a w kolejnych jeszcze inaczej. I o ile II oraz IV część można uznać za kompletne, tak już w III części dostajemy tekst o otwartej strukturze, bez ciągłości i w którym żaden z wątków nie został ukończony, gdyż jest to jedynie pierwszy akt, więc miało ich być więcej. Do tego dochodzi jeszcze Ustęp oraz wiersz "Do przyjaciół Moskali". Tymczasem "Pan Tadeusz" jest kompletny od A do Z gdzie każdy z wątków, nawet tych pomniejszych jak spór Asesora z Rejentem, zostaje ukończony.

Można pokusić się o stwierdzenie, że "Dziady" są ambitniejszym dziełem od "Pana Tadeusza", co nie ujmuje temu drugiemu rzecz jasna. Być może dlatego nigdy nie zostały w pełni ukończone, gdyż koncept przerósł nawet samego Mickiewicza. I owszem, nawet w tym nieukończonym dziele można zauważyć pewien zamysł, a tytułowy obrzęd Dziadów przewija się chyba we wszystkich częściach. Za sprawą symboliki "Dziady" można czytać i ciągle odkrywać coś nowego, interpretować pewne rzeczy inaczej. Na pewno na tym polu wygrywają z "Panem Tadeuszem", który jest sielanką, a w pełni ukończona historia sprawia, iż niewiele tam pola do interpretacji.

Polecam również ekranizację Konwickiego "Lawa. Opowieść o Dziadach Adama Mickiewicza". Podjął się on niełatwego zadania i wyszedł z tego obronną ręką. Doskonała obsada, świetnie oddany klimat dzieła Mickiewicza. Rozszerzenie interpretacji o historię XX wieku. Można się nieźle zaskoczyć widząc aktorów, których dzisiaj znamy z miałkich polskich seriali (pojawiają się nawet Orłoś czy Ibisz) w tak świetnie skrojonym widowisku wymawiających swoje kwestie z doskonałą dykcją co dzisiaj jest problemem w wielu polskich serialach i filmach. Film ma bardzo teatralny sznyt i tylko na tym zyskuje. Holoubek to klasa sama w sobie, młody Żmijewski też wypadł rewelacyjnie.

W szkole przerabiane są jedynie: II część oraz fragmenty III części Dziadów, ewentualnie jeszcze IV część, jako lektura uzupełniająca. Dopiero teraz przeczytałem Dziady w całości.

Są osoby, które "Dziady" stawiają przed "Panem Tadeuszem". Dla mnie największą wadą "Dziadów" jest to, że jest to dzieło niedokończone. Dostajemy taki patchwork, miejscami zbiór luźnych pomysłów....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Była to jedna z moich ulubionych lektur w podstawówce obok "Ani z Zielonego Wzgórza", "Akademii Pana Kleksa" czy "Tego Obcego". Przerabialiśmy ją, bodajże, w piątej klasie i swego czasu zrobiła na mnie spore wrażenie. To w końcu jedna z pierwszych książek napisana z takim rozmachem jaką przeczytałem. Mamy tu egzotyczne krainy, przygodę, niebezpieczeństwa... Czego chcieć więcej? Aż dziw, że od tamtego momentu ani razu nie powróciłem do "W pustyni i w puszczy", choć co jakiś czas miałem taki zamiar. Dopiero po 20 latach wróciłem do tej powieści po raz drugi. Już mnie nie wciągnęła tak jak za pierwszym razem, ale wciąż całkiem nieźle się ją czyta. Jest trochę dłużyzn, miejscami niewiele się dzieje. Główni bohaterowie, zwłaszcza Staś, są nadmiernie wyidealizowani. Ciężko uwierzyć, że w tak młodym wieku byliby w stanie przetrwać. Wystarczyło dodać dzieciom po kilka lat i byłoby bardziej wiarygodnie. Zdarzają się też dogodne zbiegi okoliczności akurat w momentach kiedy bohaterowie są w tarapatach, jak chociażby spotkanie Lindego, który w swoim ekwipunku miał wszystko czego potrzebował akurat Staś. To książka dla młodzieży, więc nie ma co oczekiwać rozmachu na miarę "Trylogii", ale spełnia swoje zadanie. Rozdziały nie są zbyt długie, więc książkę czyta się całkiem sprawnie.

Opowieść jest dużo bardziej krwawa niż to zapamiętałem. Staś osobiście zabija kilku ludzi, pod koniec bierze udział w bitwie w której ginie ok. 200 osób, a następnie prowadzi karawanę z której też wiele ludzi umiera z braku wody. Staś biorąc tak dużo ludzi na ostatnią podróż ponosi za to pewną odpowiedzialność, zwłaszcza, że po drodze nie było jakichś większych niebezpieczeństw. Gdyby zamiast ponad 200 osób w karawanie było 100, co i tak jest dużą liczbą, to zapasów wody starczyłoby na dłużej. W sumie to wystarczyłoby nawet 20 wojowników. Brakowało mi też nieco większej ilości przygód po drodze. Zwykle gdy Staś i Nel gdzieś osiadali to po zgromadzeniu zapasów szybko wyruszali w drogę. Trochę dłużej, ze względu na chorobę Nel, zatrzymali się w baobabie Kraków. Choć opisów przyrody jest sporo to brakowało mi takiego afrykańskiego klimatu.

Pożegnanie z Kalim też było takie sobie. Rozumiem, że dostał wystarczającą ilość zapasów by przebyć pustynny obszar, który niemal nie doprowadził do śmierci całej karawany, bo nigdzie o tym nie zostało napisane. Nie mówiąc już o tych cudach na kiju, które obiecał mu Staś, gdy uda mu się dotrzeć do oceanu. A już totalnie olano Meę. Sienkiewicz zupełnie pomija ją w epilogu nie zapominając natomiast o Kingu i Sabie. Pozostaje więc domyślać się, że Mea wróciła razem z Kalim. Nawiasem mówiąc to zupełnie nie pamiętałem o tym epilogu w którym poznajemy dalsze losy Stasia i Nel po upływie 10 lat od akcji powieści.

Warto też odnieść się do kontrowersji, które wzbudza książka. Co jakiś czas gdy lewicy znudzi się aborcja to pojawia się temat dotyczący obecności "W pustyni i w puszczy" na liście lektur szkolnych. Jako argument jest podawany rzekomy rasizm i wyższość Białych względem Murzynów. Pomijam już oczywiście fakt, że w czasie gdy czytałem po raz pierwszy książkę to słowo Murzyn było zwyczajnym słowem. Teraz nagle stało się obraźliwe w oczach lewicy. To kim był Kali? Afroamerykaninem? Może gdy posłanka Żukowska zostanie ministrą edukacji to lewica osiągnie wielkie zwycięstwo i wyrzuci "W pustyni i w puszczy" z listy lektur w zamian dając "Empuzjon" Tokarczuk czy coś. Czytając jednak tą powieść w wieku 12 lat totalnie nie zwracałem uwagi na te rzeczy, które dzisiaj wywołują kontrowersje.

Ocena końcowa dla książki jest średnią ocen, które wystawiłbym po każdym czytaniu. Przy pierwszym, gdy czytałem ją jeszcze w podstawówce, pewnie dałbym co najmniej ósemkę, a przy drugim czytaniu 20 lat później taką solidną szóstkę.

Jako, iż zwykle po przeczytaniu książki lubię porównać ją z ekranizacjami, więc sięgnąłem zarówno po starszą, jak i nowszą, która ma już na karku 22 lata. Zwykle gdy mam do wyboru wersję filmową albo serialową wybieram tą drugą. Obie ekranizacje powstały zarówno w wersji filmowej, jak i miniserialu, lecz tych drugich nigdzie nie mogłem znaleźć, pozostają więc do oceny filmy. Ten z 1973 roku trwa nieco ponad 3 godziny, jest całkiem wierny książce i zachowuje jej klimat. Oczywiście różnice są, ale w wielu przypadkach wychodzi to na plus. Jak chociażby w książkowej scenie w której Staś po zabiciu lwa zabija wszystkich porywaczy. Tutaj zabija dwóch, może trzech. Chamisa zabija Gebhr, a kilku uciekających Kali. Rola Smaina w tej ekranizacji jest dużo większa niż w książce, gdzie Staś i Nel wcale go nie spotykają. W wersji z 1973 roku raz trafiają na niego na sawannie, gdzie unikają spotkania z nim dzięki pożarowi wywołanemu przez Stasia. Pod koniec filmu Smain napada na plemię Kalego. W książce zaś mieliśmy wojnę dwóch afrykańskich plemion.

Film z 2001 roku trwa niecałe 2 godziny, więc już po czasie trwania można spodziewać się wielu cięć względem książkowego oryginału. Złośliwie często nazywa się tą wersję "W piaskownicy i w zagajniku", bo tytułowej pustyni oraz puszczy jest tutaj tyle co kot napłakał. Także tutaj postać Chamisa jest bardziej pozytywna niż w książce i podobnie jak w przypadku filmu 1973 r. nie ginie z ręki Stasia, a Gebhra. I choć większość punktów powieści zostało odhaczonych (włącznie z wysyłaniem latawców, czego w starym filmie zabrakło) to jednak nie czuło się tej wielomiesięcznej tułaczki Stasia i Nel. Wydawało się, że cała ich podróż trwała może 2 tygodnie, a ich ojcowie przez ten czas nie ruszali się z pustyni. W powieści znajdują ich kapitan Glen i profesor Clary. Ojcowie przybywają do Mombasy wiele tygodnie później, gdy otrzymują od nich wiadomość. Podobnie jak w filmie z 2001 roku było też w starszej ekranizacji, gdzie pan Tarkowski oraz Rawlison osobiście prowadzili poszukiwania Stasia i Nel. Tak samo było z Kingiem: w obu filmowych wersjach w pewnym momencie odchodzi, a w powieści dotarł ze Stasiem i Nel do Mombasy, gdzie trafił do zoo. Po wielu latach Staś i Nel, już jako małżeństwo, go odwiedzili.

Tak samo nie było wojny pomiędzy plemieniem Kalego, a sąsiednim. W nowej wersji zupełnie wycięto ten wątek. Film z 2001 roku to jest taka wersja light powieści Sienkiewicza ze zredukowaną brutalnością. Jest kolorowo, czuć klimat Afryki, widoczki są ładne, może nawet za ładne. Czułem się jakbym oglądał foldery z biura podróży. W filmie 1973 roku Afryka jest bardziej brutalna i dzika, co odpowiada klimatowi książki.

Była to jedna z moich ulubionych lektur w podstawówce obok "Ani z Zielonego Wzgórza", "Akademii Pana Kleksa" czy "Tego Obcego". Przerabialiśmy ją, bodajże, w piątej klasie i swego czasu zrobiła na mnie spore wrażenie. To w końcu jedna z pierwszych książek napisana z takim rozmachem jaką przeczytałem. Mamy tu egzotyczne krainy, przygodę, niebezpieczeństwa... Czego chcieć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nietypowa jest chronologia: najpierw powstał scenariusz autorstwa Toma Schulmana, później książka, a dopiero potem film. Ciężko więc tą powieść, a raczej dłuższe opowiadanie, oceniać za fabułę, gdyż N. H. Kleinbaum jedynie przepisała cudzy scenariusz na książkę. Zastanawiam się jaka była przyczyna tego, że Kleinbaum została do tego zatrudniona. W przypadku Dołęgi-Mostowicza było tak, że najpierw napisał scenariusz filmowy do "Znachora", a gdy nikt nie był zainteresowany przerobił go na powieść. Gdy Kleinbaum przepisywała scenariusz na książkę to film był już raczej w produkcji.

Zwykle tak jest, że książka nad filmem ma przewagę w postaci większej głębi historii, pogłębionych portretów bohaterów, tutaj tego nie ma. Dość szybko poszczególni bohaterowie zaczęli mi się zlewać w jedno dopiero pod koniec niektórzy zyskali jakąś charakterystyczną cechę. Neil chciał zostać aktorem, Knox zakochał się w Chris, Todd był wycofany, a Charles chciał by nazywano go Nuwanda. Szybkie tempo opowieści nie pozwala też się wczuć w jej klimat. Brakuje opisów budujących atmosferę. Bardzo szybko chłopcy podchwytują ten pomysł na Stowarzyszenie Umarłych Poetów, a zwykle jest tak, że młodych ludzi do pewnych idei trzeba przekonywać. Tymczasem tutaj wszystko dzieje się szybko, bezrefleksyjnie. Ocena jest więc nie tyle za samą historię co za styl i sposób przeniesienia scenariusza. Gdyby Kleinbaum była autorką historii to ocena byłaby wyższa.

Jeśli ktoś chce poznać tą historię to tylko w formie filmu. Czytając książkę nie dostaniemy nic w zamian. Film natomiast ma przewagę nad powieścią w postaci sfery audiowizualnej czy świetnego Robina Williamsa w roli profesora Keatinga i Roberta Leonarda w roli Neila Perry'ego, który najbardziej zapada w pamięć spośród wszystkich członków stowarzyszenia. Jeśli "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" nadal jest na liście lektur to uczniowie zamiast czytać powinni obejrzeć film.

Nietypowa jest chronologia: najpierw powstał scenariusz autorstwa Toma Schulmana, później książka, a dopiero potem film. Ciężko więc tą powieść, a raczej dłuższe opowiadanie, oceniać za fabułę, gdyż N. H. Kleinbaum jedynie przepisała cudzy scenariusz na książkę. Zastanawiam się jaka była przyczyna tego, że Kleinbaum została do tego zatrudniona. W przypadku Dołęgi-Mostowicza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wspaniale napisana powieść. Podobała mi się jeszcze bardziej od "Ziemi Obiecanej" w trakcie czytania której miałem kilka przestojów i dopiero w drugim tomie wkręciłem się w historię ówczesnej Łodzi. Nie pamiętam już czy przerabiałem "Chłopów" w szkole, a jeśli już to fragmenty, może pierwszy tom. Zapewne jak w przypadku innych lektur poprzestałem na przeczytaniu streszczenia i opracowania. Jest to jedna z tych książek do których warto powrócić już jako dorosły człowiek. Wówczas docenia się te wszystkie opisy, które pozwalają wczuć się w klimat wsi przełomu XIX i XX wieku.

Choć Reymont wprowadza czytelnika w życie Lipiec nieśpiesznie to i tak całkiem szybko zżyłem się z bohaterami i z zaciekawieniem śledziłem ich losy. Intryguje nie tylko wątek Macieja Boryny, Jagny i Antka, ale też inni bohaterowie przewijający się przez powieść. Parobek Kuba tak bardzo kochający zwierzęta, który brał udział w powstaniu styczniowym i którego już po jego śmierci szuka Jacek, krewny dziedzica. Temat powstania przewija się też w życiorysach innych postaci, a najbardziej u Rocha, który co 3 lata przychodzi do Lipiec uczyć dzieci, opowiada różne historie, a także bierze aktywny udział w życiu wsi pomagając chociażby w organizacji prac na polach i ściągając ludzi z sąsiednich wsi, w czasie kiedy prawie wszyscy lipieccy mężczyźni siedzieli w kryminale za bitwę o las. Jagustynka czy Jambroży swoimi przekpinkami i powiedzonkami wprowadzają do opowieści nieco wesołości i rubaszności. Pocieszny jest Witek ze swoim boćkiem. Nawet stara Jagata, którą poznajemy na początku powieści idącą na żebry i która wraca do Lipiec na wiosnę nie pozostawi nikogo obojętnym. Czy uda jej się umrzeć w rodzinnym domu i mieć godny pogrzeb? To pogodzenie się z życiem, jak i ze śmiercią jest najpiękniejsze w tej postaci.

Podoba mi się ta swojskość zawarta w powieści. Dość szybko przesiąkamy tym klimatem, w tą wiejską kulturę i zwyczaje. Jeśli jest mowa o tym, że ktoś do kogoś poszedł z wódką to znaczy, iż poszedł prosić o rękę. Dobieranie przyszłej małżonki względem tego jak położone są pola też ma swój urok i jakże jest praktyczne. Sądzę, że jeszcze na pegeerowskiej i popegeerowskiej wsi były dość podobne zwyczaje. Wydawać by się mogło, że życie chłopów nie było zbyt ciekawe i obserwowanie życia mieszkańców Lipiec będzie przeraźliwie nudne. Nic bardziej mylnego. Oprócz świąt, zwyczajów i prac gospodarskich wpisanych w poszczególne pory roku przyjdzie nam być świadkami wielu ciekawych zdarzeń.

Na uwagę zasługuje również forma. Podział powieści na cztery pory roku. Mało brakowało, a każdy z tomów miałby po 12 rozdziałów. Jesień ma 12., Zima 13., Wiosna 11., a Lato znowu 13. rozdziałów. Wystarczyło jeden z rozdziałów Zimy przesunąć do Wiosny i scalić któreś z dwóch końcowych rozdziałów Lata w jeden, bo te końcowe są krótkie w porównaniu z innymi. Ktoś mógłby powiedzieć, że to błaha rzecz, ale forma też w sztuce jest ważna i pobudza wyobraźnię. Warto też wspomnieć, że "Chłopi" zaczynają się od słów: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!", a kończą się słowami: "Ostańcie z Bogiem, ludzie kochane". Pięknie! Smutno mi się zrobiło gdy przeczytałem "Koniec". Mógłbym spędzić kolejny rok w Lipcach z ich mieszkańcami.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to byłyby to niekiedy zbyt rozwlekłe opisy, które chociaż barwne i piękne to miejscami zaczynają się powtarzać. Czasami jest więcej opisów pogody niż właściwej akcji. Z drugiej strony jeden z rozdziałów w którym Hanka szła do lasu po drewno sprawił, iż faktycznie mogliśmy się poczuć jak ona: idąc na mrozie, wśród śnieżnej zamieci, nie mogąc trafić do domu. Same opisy jak wspomniałem są piękne. Wschodzące słońce Reymont porównuje do hostii, a znowu ludzi modlących się w kościele do kwiatów czy kłosów schylających się pod wiatrem. To przeplatanie się przyrody i religii przewija się w trakcie całej powieści. Podczas jednej z procesji ksiądz komentuje stan poszczególnych pól. W ogóle miejscowy dobrodziej jest dość pocieszny. Skojarzył mi się z księdzem z "U Pana Boga za piecem", który oprócz odprawiania mszy zajmuje się gospodarstwem. Tutejszy dobrodziej kupuje byka co wprowadza w apopleksję młynarza czy gania w samych portkach za pszczołami by osiedlić je w swoim ulu. Choć trzeba przyznać, że unika trudnych decyzji i gdy coś się dzieje to wyjeżdża z wsi.

Podobnie jak przy okazji "Nocy i dni", tak w przypadku "Chłopów" oglądałem serial starając w książce i serialu być w tym samym miejscu. I w sumie nie mam się do czego przyczepić, gdyż twórcy serialu niezwykle pieczołowicie podeszli do tej ekranizacji. Są naturalnie różne przesunięcia w wątkach, ale nic co wpływało by na sens opowieści. Zauważy to ktoś kto jest świeżo po lekturze książki. Ot, jeden przykład z brzegu: w książce ślub Szymka i Nastusi ma miejsce już po powrocie Antka, w serialu jeszcze przed. Jeśli już jednak miałbym coś wytknąć to byłyby to ujęcia. Większość jest nieco klaustrofobiczna, brakuje większej liczby ujęć na szerokie plany by pokazać piękno przyrody, której tak wiele opisów było w książce. Nawet kiedy była okazja by zaprezentować szerszy plan np. podczas procesji to dostawaliśmy mocne zbliżenia na twarze. Interesuje mnie jak wypadł film pod tym względem, bo w tamtych czasach często serial i film kręcono innymi kamerami. Ale nigdzie wersji filmowej z 1973 r. znaleźć nie mogłem. Ciekaw jestem też filmu od twórców "Twojego Vincenta". Zdaję sobie sprawę, że będzie sporo skrótów, nie sposób w niespełna dwugodzinnym filmie zawrzeć całej głębi powieści Reymonta.

Wspaniale napisana powieść. Podobała mi się jeszcze bardziej od "Ziemi Obiecanej" w trakcie czytania której miałem kilka przestojów i dopiero w drugim tomie wkręciłem się w historię ówczesnej Łodzi. Nie pamiętam już czy przerabiałem "Chłopów" w szkole, a jeśli już to fragmenty, może pierwszy tom. Zapewne jak w przypadku innych lektur poprzestałem na przeczytaniu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to