-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2022-12-20
2022-01-31
Arcydzieło
Byłam w Łodzi. Dziewiętnastowiecznej, kapitalistycznej Łodzi, do której zabrał mnie nasz noblista. Cudowna to była podróż – Łódź, ta niezatrzymująca się miejsko-fabryczna machina, porwała mnie całkowicie. Mam poczucie absolutnej pełności – przed oczami rozpościerała się panorama miasta i społeczeństwa, ulice spływały błotem i ludzkim tłumem, z pałaców najbogatszych wylewało się złoto, w komórkach najbiedniejszych umościła się ciemnica, a z nią kalectwo, brud i chłód. Ogłuszał huk maszyn, stawiały na baczność fabryczne gwizdawki. Łódź piękna i obrzydliwa zarazem. Wędrowałam z Reymontem, a on pokazywał mi wszystko i przedstawiał bohaterów tej tragedii. Właściwie wędrowanie nie do końca jest trafnym określeniem, bo nie były to odprężające spacery, nie było to zwiedzanie. Po tamtej Łodzi chodzi się szybko, nerwowo, w rozedrganiu, w niepokoju. Tu pożar, tam krzyk robotnika rozrywanego przez maszynę, tu płacz sierot i wdów. Tam pusty śmiech znudzonego bogactwem towarzystwa, tu zapełnione kantory i rzędy cyfr przesuwające się nawet pod wpółprzymkniętymi oczami sennych, ale nie mogących spać fabrykantów. Dzieje się, po prostu. Czytasz i czujesz, że to wciąż się dzieje, na twoich oczach.
Nie będę się skupiała na opisie fabuły, bo "Ziemia obiecana" jest taką książką, że każdy zna ją choćby w zarysie, nawet jeśli nie czytał. Można powiedzieć, że pod koniec XIX wieku przybywało się do tej ziemi obiecanej po życie – i bardzo często to życie się traciło. Kto był gotowy na zapłacenie wysokiej ceny za spełnienie marzeń o bogactwie, płacił i spełniał. Kto rezygnował ze swojego człowieczeństwa, stawał się maszyną, jak jedna z tych fabrycznych. Ale przykład Karola Borowieckiego pokazuje prawdę dość oczywistą, że można mieć wszystko – i nie mieć nic. Można dobiec do mety i nie cieszyć się ze zwycięstwa, bo okazało się ono przegraną: "Człowiek stworzył maszynę, a maszyna człowieka zrobiła swoim niewolnikiem; maszyna będzie się rozrastać i potężnieć do nieskończoności i również wzrastać i potężnieć będzie niewola ludzka." (s. 255)
Reymont namalował wiele portretów postaci fascynujących i wprost dopraszających się o charakteryzowanie. Nie powiem, że mu się to udało, bo zakładałoby to pewną przypadkowość, a tę należy zdecydowanie wykluczyć. Reymont to mistrz w konstruowaniu bohaterów prawdziwych, żyjących, nie letnich, obok których nie można przejść obojętnie. Jednym z takich jest wspomniany Borowiecki, kolejnym Moryc Welt – szuje pierwszej wody. Chorzy na Łódź, zdolni, zdeterminowani, nieprzebierający w środkach, okrutni egoiści. Następnie zakochani w sobie szlachetny lekarz Wysocki (scena, gdy opatruje umierającego, kalekiego robotnika – wybitna) i Mela Grünspan, córka fabrykanta, która jednak nie straciła głowy dla ideałów. Wzrusza stary Baum, przedstawiciel odchodzącego świata, sprzed ery nowoczesnych fabryk. Taką postacią jest też oczywiście Anka Kurowska, którą siły boskie łaskawie uchroniły przed małżeństwem z Borowieckim. Nawet głupia lalka Lucy Zuker wzbudza jakieś emocje.
Można więc wskazywać wiele płaszczyzn, na których Reymont osiągnął w "Ziemi obiecanej" mistrzostwo. Można pytać o aktualność i uniwersalność podjętej tematyki: skoro taki pęd za pieniądzem, takie zatracenie się w nich były udziałem człowieka w XIX wieku – to w jakim punkcie jesteśmy dzisiaj? To chyba nawet Reymontowi się nie śniło.
Dla mnie jednak największym pozostaje mistrzostwo językowe tej powieści. Więcej w niej smutku niż radości, więcej tragedii niż wesela. Ale Reymont ożywia to, o czym pisze. Zdania są tak bogate, pełne i doskonałe, że nic tylko się w nich ciepło i miękko umościć – i czytać. Ostatecznie "Na początku była pieśń i na końcu będzie pieśń, a nie podręcznik do przędzenia wełny czesankowej." (s. 561)
Dlatego nie znalazłam lepszego tytułu dla tej recenzji, bo tylko jedno słowo określa "Ziemię obiecaną": arcydzieło.
Arcydzieło
Byłam w Łodzi. Dziewiętnastowiecznej, kapitalistycznej Łodzi, do której zabrał mnie nasz noblista. Cudowna to była podróż – Łódź, ta niezatrzymująca się miejsko-fabryczna machina, porwała mnie całkowicie. Mam poczucie absolutnej pełności – przed oczami rozpościerała się panorama miasta i społeczeństwa, ulice spływały błotem i ludzkim tłumem, z pałaców...
2022-08-15
Szczęśliwy traf - wybitna literatura
Oto książka kupiona przez pomyłkę. Wygrzebana z supermarketowego kosza, kosztowała 10 zł. Ale pomyliłam autorów – zdawało mi się, że Henry James to pisarz związany z Anaïs Nin, której dzienniki kiedyś czytałam. Tamten to też Henry, ale Miller. Zorientowałam się dopiero po kilku tygodniach, gdy już przymierzałam się do lektury i coś mi nie pasowało w nocie biograficznej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo ten omyłkowo nabyty zbiór dziewięciu opowiadań okazał się strzałem w dziesiątkę. Najlepszy dowód - prawie 600 gęsto zadrukowanych stron ogarnęłam w niecałe dwa tygodnie, z trudem odrywając się od książki i czytając ją w każdej wolnej chwili.
Henry James jest uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu psychologicznego i wygląda na to, że słusznie, bo motywacjom psychologicznym swoich bohaterów z przełomu XIX i XX wieku przygląda się naprawdę z uwagą, nie tylko je analizując, ale i konkludując. Autor zdaje się być stale obecny w życiu postaci, które tworzy i posiada o nich ogromną wiedzę. Jest znawcą ludzkich charakterów, świetnie portretuje mężczyzn i kobiety. I choć dla tych drugich nie jest zbyt łaskawy, z łatwością mu to wybaczam, ponieważ pisze doskonale i w wielu przypadkach się nie myli. To jedna z tych książek, którą warto przeczytać dla samego języka – dla pięknych, kształtnych, doskonale skonstruowanych zdań. Przy tej lekturze nic nie boli, nic nie zgrzyta. Między innymi z tego powodu już dawno zauważyłam, że czytanie klasyki działa na mnie uspokajająco, bo nie muszę się potykać co rusz o jakieś stylistyczne kłody, które często rzuca pod nogi współczesna literatura (albo moi uczniowie w wypracowaniach – ale na to przynajmniej mam jakiś wpływ). Nie chcąc rozciągać tej recenzji do niebotycznych rozmiarów, posłużę się tylko jednym przykładem, ale pokazującym zarówno talent stylistyczny autora, jak i jego zdolności obserwowania natury ludzkiej: "Pani Mason była wielka plotkarą – plotkarą w skali tak nadzwyczajnej, że przekształciła wadę w cnotę, co więcej, plotkarą z wyobraźnią, zajętą nie tylko teraźniejszością i przeszłością, ale także przyszłością, którą roztrząsała w obłokach rozkosznych półdomniemań oraz zwietrzałych hiperprawd." (s.78).
Wspaniały jest także humor autora – czasami subtelny, a czasami ostry jak szpila (ten polubiłam szczególnie). Zawsze wyraźny, nie do przeoczenia. Henry James pozwala sobie również na poufałość wobec czytelnika, bo kiedy czytamy, można odnieść wrażenie, że siedzi obok nas w trakcie popołudniowej herbatki, snując niespiesznie swoją opowieść i puszczając do nas oko.
Prawie zawsze akcja kręci się tutaj wokół tematu małżeństwa, które należy zawrzeć jak najkorzystniej – czytaj: jak najbardziej opłacalnie – oraz mieszcząc się w granicach określonych dla bogatej warstwy społeczeństwa, z której w większości wywodzą się bohaterowie Henry’ego Jamesa. Ostatecznie przecież (uśmiał się mąż mój na te słowa) "Uczucie może być podstawą małżeństwa tylko z braku czegoś lepszego." (s.420)
Wyczuwalne jest, że autorowi nie podoba się ich pozoranctwo, płycizna umysłowa i próżniacze nawyki. Ludzie ci osiągają mistrzostwo w perfidii, toczą ze sobą wyrafinowane gry, nakładają maskę uprzejmości i za fasadą konwenansów zostawiają własne szczęście. Opowiadanie "Epizod międzynarodowy" jest jaskrawym tego przykładem, tym jaskrawszym, że mamy tutaj także motyw wzajemnego postrzegania się i traktowania przez ludzi różnych narodowości. Bohaterka wydaje się być rozsądną i uczciwą dziewczyną, odstawać wyraźnie od starszej siostry, z którą podróżuje, ale nie… Henry James przez kilkanaście stron pokazuje ją w na tyle pozytywnym świetle, że rodzi to nadzieję na coś w rodzaju rewolucji. Ostatecznie okazuje się, że dziewczyna jest taka, jak większość sportretowanych przez Jamesa zamożnych dam, uwięziona w ramach, których wcale nie zamierza opuszczać. Czy w ogóle mogłaby to zrobić? Przykład z innego opowiadania pokazuje, że jest to trudne, ale możliwe.
I taki właśnie zabieg jest częsty w kreacji głównych bohaterek tych opowiadań. Najpierw je lubisz, współczujesz im, kibicujesz, razem z nimi pielęgnujesz nadzieję na szczęście – po czym one zachowują się tak, że masz ich dość i jesteś na prostej drodze, by je znienawidzić.
Swoich umiejętności dokonywania psychologicznej analizy dowodzi autor także w utworach, w których temat małżeństwa czy pieniędzy nie wysuwa się na pierwszy plan, dominują za to dysputy bohatera z samym sobą – mam tu na myśli trzy ostanie opowiadania w zbiorze, szczególnie bardzo zaskakujący "Niezły narożnik".
Bohaterowie Henry’ego Jamesa to niezwykle ciekawe przypadki. Jak już zasugerowałam wyżej, często konstruowani w taki sposób, że nie wiadomo, czy nie jest zbyt dużym ryzykiem polubienie ich i czy przypadkiem nie robią cię w balona, drogi czytelniku. Kilkakrotnie w trakcie jednego opowiadania zmieniałam zdanie o niektórych postaciach i kilku ostatecznie nie obdarzyłam sympatią. Nie dlatego, że ich kreacja była słaba, absolutnie. Ale okazywali się ludźmi o paskudnych charakterach, trudnych do zrozumienia pobudkach, osobnikami zimnymi i pełnymi pogardy. Są też tacy bohaterowie, którym od początku do końca współczujemy, jak pułkownik Mason z "Niezwykłego przypadku" czy Catherine z "Placu Waszyngtona" – i tacy, których postawę od początku do końca trudno zaakceptować, jak ojciec tejże.
Na koniec wspomnę o dwóch sprawach. Pierwsza - otóż w tych opowiadaniach sprzed ponad wieku nie brak całkiem aktualnych spostrzeżeń – jak np. to: "Ja naprawdę nic nie wiem (…). Poddaję się. Młodzi ludzie zachowują się wobec siebie zupełnie inaczej niż za moich czasów. Nie wiadomo, czy chodzi im o wszystko, czy o nic." (s.21).
A druga – kiedy już właściwie przypisałam nazwisko do autora, przypomniało mi się, że przecież Henry James jest autorem powieści "Portret damy". Po lekturze Placu Waszyngtona i innych opowiadań jestem pewna, że także tę książkę chcę przeczytać.
Szczęśliwy traf - wybitna literatura
Oto książka kupiona przez pomyłkę. Wygrzebana z supermarketowego kosza, kosztowała 10 zł. Ale pomyliłam autorów – zdawało mi się, że Henry James to pisarz związany z Anaïs Nin, której dzienniki kiedyś czytałam. Tamten to też Henry, ale Miller. Zorientowałam się dopiero po kilku tygodniach, gdy już przymierzałam się do lektury i coś mi...
2022-02-06
Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu, wybierałam sobie jakiś (te z różową czy czerwoną okładką były najostrzejsze, a mając lat trzynaście niewiele więcej mogłam zrobić poza czytaniem o tych sprawach 😉) i czytałam. A piszę o tym dlatego, że właśnie z takim harlequinem kojarzy mi się recenzowana książka.
Jeśli chodzi o fabułę, to mamy tu szpetnego lorda oraz lady o miodowych włosach i różanych ustach (no, jakżeby inaczej). Kolejne zaskoczenie: on jest dobry, tylko przeklęty i nieszczęśliwy, poza tym niebywale silny i sieje wokół postrach. Przypadek sprawia, że ratuje ową lady z pazurów i paszcz futrzastych bestii (jak nazywane są w tym zacnym dziele wilki), ratując ją tym samym przed małżeństwem z narzuconym jej Magmortem. Niemal od razu na jej widok zaczynają mu płonąć lędźwie, a członek twardnieje – i tak pozostaje do końca książki. A ona – i uwaga, tu znowu zaskoczenie – natychmiast po przybyciu na zamek swego wybawcy jest traktowana jako przyszła jego pani i ta, która zdolna będzie lorda odmienić i wyrwać z mroków, jakie spowiły jego duszę. Później biega po zamku, zagarniając co chwila spódnice – w pewnym momencie pomyślałam, że jeśli jeszcze raz przeczytam o zagarnianiu spódnic, to szlag mnie trafi. Rozmowy toczące się między lordem a lady powodują ból albo mdłości, głównie dlatego, że brak im logiki. Poza tym są tak schematyczne, tak okropnie przewidywalne, jakby były pisane wg bardzo zużytego szablonu. Zresztą, cała akcja taka jest.
Autorka nawet nie próbuje (może to i lepiej, bo nie wiadomo, co by z tego wyszło) zarysować tła epoki. Mówiąc uczenie, prowadzoną narrację cechuje wysoki stopień ogólności. Mówiąc wprost, wprowadzenie przekonujących realiów średniowiecznych do książki nazywającej się romansem średniowiecznym autorka uznała za zbędne lub przekroczyło to jej możliwości. Tymczasem rycerz, zamek, lady, lord, honor, miecz i inne oklepane hasełka – to naprawdę nie wystarczy. Anna Wolf nie stylizuje też języka. Stosowane przez nią zabiegi stylistyczne polegają jedynie na częstym używaniu pewnych słów oraz na budowaniu zdań w szyku pozującym na staropolszczyznę. Tu chcę zaznaczyć, że słowa wszak i jeno wstawia w zdania całkowicie intuicyjnie – raz jej się uda trafić z ich znaczeniem, raz nie. Ale to przecież nic nie szkodzi, prawda? W tej sytuacji nie dziwię się, że autorka nie pokusiła się o opis rozstrzygającej bitwy. Śmiem twierdzić, że nie podołałaby takiemu przedsięwzięciu. I nie dlatego tak myślę, że sama umiem opisywać bitwy. Nie umiem, w ogóle nie umiem pisać książek – dlatego nie mienię się pisarką. Jest to, jak mi się zdaje, pewnego rodzaju uczciwość wobec odbiorcy. Ale może się mylę.
Zapytacie – naprawdę spodziewałaś się po tej książce nowego Sienkiewicza albo kolejnych "Dziejów Tristana i Izoldy"? Nie, oczywiście, że się nie spodziewałam. Chodzi mi o to, że miłośniczki tego typu książek "Klątwę Berserkera" przeczytałyby nawet bez opatrywania jej określeniem romans średniowieczny. Jest to więc niepotrzebne, a przede wszystkim mylne, bo średniowiecza tu nie ma. Jest tylko romans (kiepski zresztą) w bardzo niedopasowanym, ledwo przypominającym średniowieczne przebraniu – bo nawet słowo kostium to tutaj za dużo.
Podsumowując - książka jest beznadziejna i nie broni się nawet jako rozrywka.
Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-05
Penis jak bakłażan
Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.
Rzecz dzieje się w Ameryce, o czym wiemy, ponieważ autorka użyła nazw tamtejszych miejscowości oraz amerykańsko brzmiących imion – poza tym nic na miejsce akcji nie wskazuje. A zawiązuje się ta epicka historia w następujący sposób: rzeczona idiotka o imieniu Grace dowiaduje się, że została zaoferowana przez swego tatusia rzeczonemu gangsterowi o imieniu Christian – w zamian za darowanie długów. Ma zostać żoną Christiana, inaczej ten nie odziedziczy rodzinnej fortuny. Oburzona niby protestuje, ale ostatecznie stwierdza, że nie ma innego wyjścia – nie wie przy tym, że Christian nie jest bogatym biznesmenem, jak powiedział jej ojciec, tylko szefem mafii. Chociaż wiecie, jest mafia – i mafia. Ta tutaj to raczej takie ołowiane żołnierzyki, które od czasu do czasu ożywają i bawią się bronią. To znaczy mamy tu oczywiście pif-pafy i krew parę razy leje się nawet obficie, ale mało poważnie to wygląda i nie sposób się tego przestraszyć. Ale Grace się boi, a przynajmniej bardzo stara się czytelnika o tym przekonać – o ile akurat nie snuje rozważań o tym, jak bardzo Christian jest seksowny.
Bo oczywiście nie muszę dodawać, że podstawą relacji między bohaterami jest seks? Że gdyby nie wzajemne, nie dające się poskromić pożądanie, to nie mieliby powodu, żeby się o siebie troszczyć? Że jej nigdy wcześniej z żadnym mężczyzną tak jak z nim, a jemu nigdy wcześniej z żadną kobietą tak jak z nią nie było?
W tak zwanym międzyczasie Grace dowiaduje się, że już dawno została wybrana, a właściwie to ocalona oraz przy okazji oszukana. Troszkę się obraża na swojego gangstera i nawet demoluje mu gabinet. Ale dość szybko przestaje się gniewać (czasami nasza Grace zmienia swoje podejście ze zdania na zdanie, dosłownie), bo ten cały Christian to w sumie złoty chłopak jest. Poznała przecież jego sypialniane oblicze, to wie.
Napisane to jest wszystko językiem tak niewyrobionym, że głowa boli. Zdaniami można by ukamienować, tak są ciężkie. Ona mówi o nim: obserwowałam jego oddalające się plecy, a ja mam ochotę zapytać, czy on oddalił się razem ze swoimi plecami, czy może plecy oddaliły się same, a on został? On ściąga koszulkę nie z niej, tylko z jej ciała – czyli znów jakby z jakiegoś odrębnego bytu, jeśli dobrze rozumiem? Oboje nie potrafią wydawać normalnych dźwięków, w związku z czym zamiast mówić piszczą, warczą, wrzeszczą, syczą, dyszą, sapią – no, ewentualnie szepczą, ale i to zachrypniętym głosem, nigdy inaczej. Poza tym nie dotykają się i nie patrzą na siebie, tylko przenoszą ręce albo spojrzenie. Czy słyszycie, jak to wszystko nienaturalnie brzmi? Do tego oczywiście jej skóra zawsze jest rozgrzana/rozpalona, oczy ciągle przemoknięte, a łzy, które z nich płyną, tworzą – uwaga – mokry strumień. Na kolację rodzinną w domu mężczyzny, którego narzeczoną ma odgrywać, Grace idzie bez majtek, żeby nie odznaczały się pod sukienką. To dopiero poświęcenie dla roli!
W pewnej recenzji natrafiłam kiedyś na określenie "wyrób literaturopodobny" – ale ta książka nie zasługuje nawet na nie. Przerażające jest, że takie coś się podoba. A już przyznawanie takiemu czemuś dziesięciu gwiazdek jest przestępstwem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przy lekturze jakiejś książki cisnęły mi się na usta takie przekleństwa, jak w tym przypadku.
A jeśli chodzi o tytuł tej recenzji, to żeby nie było, sama go nie wymyśliłam. Oto jedno ze wspanialszych zdań w książce: "Nie mogę oderwać spojrzenia od penisa wielkości bakłażana, którego to warzywa tak nie cierpię".
Nie czytajcie. Zabraniam.
Penis jak bakłażan
Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.
Rzecz dzieje się w Ameryce,...
2022-12-04
Ze względu na podjęty temat "Dolina Kwiatów" jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z "Homo sapienne", debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i wystarczający – to odmierzanie rozdziałów za pomocą informacji o kolejnych samobójcach. Książka jest sprawnie i przejrzyście napisana, nie mam tu tego rodzaju zastrzeżeń, jakie miałam przy poprzedniej lekturze.
Bezimienna – to charakterystyczne i ważne – bohaterka "Doliny Kwiatów" w moim odczuciu symbolizuje tych wszystkich ludzi, którzy postanowili rozstać się z życiem z różnych powodów. Czasami znanych otoczeniu, czasami rozumianych tylko połowicznie, często zignorowanych i dostrzeżonych za późno. Niekiedy pozostających tajemnicą zabraną do grobu. Niviaq Korneliussen nie rozstrzyga i nie feruje wyroków. Jej bohaterka to młoda Grenlandka, wciąż mimo upływu lat rozpamiętująca śmierć babci (w tym przypadku akurat nie samobójczą, a w wyniku choroby) – jedynej przedstawicielki rodziny, z którą łączyła ją prawdziwa bliskość i przez którą nie była traktowana złośliwie, jako ta gorsza. Do tego dźwigająca w sobie brzemię winy za samobójczą śmierć przyjaciela. Do tego jeszcze mająca problemy z komunikacją i wyobcowana jako Grenlandka w nowym, duńskim środowisku studenckim. Ten nowy etap życia miał przynieść nadzieję, którą jednak nasza bezimienna bardzo szybko sama pogrzebała. Gdziekolwiek bowiem pojedziesz, zabierasz tam siebie i swoje powody do odebrania sobie życia. I prędzej czy później spotkasz kogoś, kto się kiedyś zabije – albo kogoś, kto miał w rodzinie samobójcę czy samobójców.
Z jednej strony mamy więc tę dziewczynę, która wielokrotnie i jasno daje znać otoczeniu, że jest gotowa zadać sobie ten cios. Dziewczynę, która szuka ratunku, ale albo nie jest traktowana poważnie, albo deklarowana wcześniej pomoc okazuje się tylko pustym hasłem rzuconym w przestrzeń. Przykład – mentorka (osoba opiekująca się studentami z Grenlandii w Kopenhadze) najpierw zapewnia ją: "możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili", a gdy ta chwila nadchodzi w środku piątkowej nocy, mówi – "porozmawiamy w poniedziałek". Nie uzyskuje pomocy także w szpitalu, do którego trafia z izby wytrzeźwień, chociaż nie była pijana. Prościej jednak było zamknąć ją tam niż roztoczyć nad nią opiekę psychiatryczną. Czytałam o tym i myślałam, że taka opieka i u nas pozostawia wiele do życzenia – eufemistycznie rzecz ujmując.
Z drugiej strony – bezimienna uważa, że niektórzy ludzie są niezdolni do życia i nie mają innego wyjścia, jak tylko sami je zakończyć. Tłumaczy to swojej dziewczynie, zdeterminowanej, by poznać przyczyny samobójstwa kuzynki. Sama siebie widzi jako taką właśnie osobę. Jest to wynik wielu wypadkowych, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że bezimienna jest jedną z tych, którzy nie potrafią i nie chcą żyć, w związku z czym żadna pomoc w jej przypadku nie będzie skuteczna.
Co można zrobić?
Jak nie przegapić tego momentu, w którym jeszcze można coś zrobić?
I czy faktycznie można? Czy da się?
Nie da się na pewno zdjąć z tej powieści lodowatego, grenlandzkiego płaszcza. Już sam tytuł przenosi czytelnika na tamtejszy cmentarz samobójców. Niviaq Korneliussen pisze, że najwięcej ludzi popełnia samobójstwo, gdy po wyczerpującym okresie polarnej ciemności wreszcie przychodzi słońce – i okazuje się, że ono niczego nie zmienia. Niczego nie rozświetla. Nie ma cudownej odmiany jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Siłą kontrastu mrok w człowieku staje się jeszcze wyraźniejszy i jeszcze bardziej odczuwalny. A przy tym wszystkim Grenlandia pokazana przez autorkę nie przestaje być piękna i fascynująca.
Mimo tego charakterystycznego kolorytu uważam, że należy spojrzeć na "Dolinę Kwiatów" jak na bardzo ważne, uniwersalne w swej wymowie ostrzeżenie. Potraktować ją jak apel w sprawie wszystkich tych, którzy jeszcze nie odebrali sobie życia.
Ze względu na podjęty temat "Dolina Kwiatów" jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z "Homo sapienne", debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-31
"Niebo lśni, zaspy się iskrzą, słońce poleruje powierzchnię ziemi."*
Na nową powieść Anttiego Tuomainena nie rzuciłam się od razu, gdy tylko ją kupiłam. Po poprzedniej, z której nie byłam do końca zadowolona, zagnieździła się we mnie obawa, że autor nie napisze już nigdy żadnej książki, która zachwyci mnie tak, jak te pierwsze – czy może nawet w ogóle nie napisze książki, która choć trochę mi się spodoba. Że już będzie tylko gorzej, nie w moim guście i że doprowadzi to w końcu do czytelniczego rozstania. Wybaczcie ten nieco melodramatyczny ton, ale pewnie wiecie, jak to jest, gdy chodzi u ulubionego pisarza.
Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione.
Wynikały one trochę też z tego, że komedie kryminalne (i w ogóle – komedie) zdecydowanie nie są lubianymi i czytanymi przeze mnie książkami, ale to właśnie w ich pisanie bawi się Tuomainen od pewnego czasu. Być może "Mała Syberia" spodobała mi się tak dlatego, że z komedii w niej tak naprawdę niewiele. Sytuacje, z których można się zaśmiać, nie są dla całości kluczowe. Zawsze uważałam, że Tuomainenowi chodzi w książkach o coś innego, niż się pozornie wydaje i tutaj się to potwierdza.
Książka opowiada niby o meteorycie wartym grubą kasę, który spada w pewnej fińskiej wiosce i jest tam przez kilka dni przechowywany, zanim zabiorą go do Helsinek. W ciągu tych kilku dni – a zwłaszcza nocy – wiele może się wydarzyć, bo nawet odłamek tego ważącego 4 kg skarbu wzbogaciłby posiadacza i rozwiązał niejeden problem. Meteoryt staje się marzeniem wielu, stąd też konieczne jest pełnienie warty w muzeum, a głównym strażnikiem zostaje miejscowy pastor i bohater tej historii, Joel Huhta.
Od razu powiem, że pastora polubiłam od razu, a w toku opowieści stał się wręcz moim idolem. Jego wyjątkowość polega na tym, że jest zwyczajnym człowiekiem, który nie udaje lepszego niż jest z racji pełnionej funkcji. Tak samo jak inni mieszkańcy wioski ma swoje problemy i tajemnice, nieobce są mu troski i strach. To człowiek wątpiący i właśnie wątpliwości zadecydowały o tym, że został pastorem – dla porównania jego ojcu kroczyć tą samą drogą kazała pewność. Pastor Joel Huhta to świetny przewodnik duchowy, taki trochę przy okazji, ale skuteczny.
Jest tu jeszcze jedna przykuwająca uwagę postać – istotna dla akcji, spinająca ją dosłownie i w przenośni, charakterystyczna, smutna i przegrana. To kierowca rajdowy Tarvainen. Scena z jego udziałem otwierająca powieść (i zawierająca instrukcję picia wódki) została odmalowana wręcz filmowo – parę takich kadrów zresztą Tuomainenowi tutaj wyszło.
Ale dlaczego wcześniej wspomniałam, że to książka niby o meteorycie? Bo w gruncie rzeczy większą siłę rażenia i zaskoczenia niż ten kamień z gwiazd ma wiadomość, która uderza w pastora: jego żona jest w ciąży, a on jej nie powiedział, że po wypadku na misji w Afganistanie nie może mieć dzieci. I to jest dopiero uderzenie.
Oczywiście sprawy się łączą – meteoryt, próby jego ochronienia i zdobycia, ciąża i domniemani jej sprawcy, ukrywana bezpłodność… Coraz wyraźniejsze rysy na powierzchni poukładanego mimo wszystko dotychczas życia i coraz większe niebezpieczeństwo grożące pastorowi i jego żonie. Jak z tego wszystkiego wybrnąć? Jak rozmawiać? Komu ufać? Jak wrócić do normalności? Najlepiej by było odesłać meteoryt do gwiazd. To oczywiście niemożliwe, ale może da się go wysłać w przeciwnym kierunku, ukryć i nie zdradzać tajemnicy, gdzie?
I o tym jest ta książka. O burzeniu i odbudowywaniu świata. Swojego prywatnego świata.
Jeśli czegoś mi odrobinę zabrakło, to poetyckości takiej jak w słowach, które wybrałam na tytuł tej recenzji. Bardzo ją u Tuomainena lubię, ale tym razem autor nie popisywał się nią nadmiernie. Jednak i bez tego czytając "Małą Syberię" czułam się tak, jakbym wróciła do domu, więc ocena może być tylko najwyższa.
*s.176.
"Niebo lśni, zaspy się iskrzą, słońce poleruje powierzchnię ziemi."*
Na nową powieść Anttiego Tuomainena nie rzuciłam się od razu, gdy tylko ją kupiłam. Po poprzedniej, z której nie byłam do końca zadowolona, zagnieździła się we mnie obawa, że autor nie napisze już nigdy żadnej książki, która zachwyci mnie tak, jak te pierwsze – czy może nawet w ogóle nie napisze książki,...
Kraina baśni jest dla wszystkich - chodźcie!
"Kraina baśni jest dla wszystkich" to zbiór utworów tego gatunku napisanych przez współczesnych autorów węgierskich. To niesamowita książka, piękna pod każdym względem (treść, przekaz, wydanie, ilustracje) i ogromnie ważna. Podczas lektury nieustannie nawiedzała mnie myśl, że gdyby rodzice czytali te baśnie swoim dzieciom, na świecie nie byłoby zła. Dzięki tej książce można uwierzyć, że życie może być piękną podróżą – i mówię to ja, którą bardzo trudno przekonać, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta.
Istotny jest już sam wstęp, w którym czytamy o przyczynach powołania do życia tego zbioru i zasadach, jakimi kierowano się, nadając mu kształt. Baśnie te, czerpiąc z klasyki gatunku i przekształcając ją, stają się więc głosem krzywdzonej mniejszości. Której i kiedy – nieważne. Wśród założeń pomysłodawców było i takie: "I niech teksty nie mają charakteru dydaktycznego" (s.9). Przyznam, że tego akurat nie rozumiem. Baśnie powinny uczyć i te także uczą, przy czym nie jest to dydaktyzm nachalny i nakazujący, a delikatny – i z tego względu ma szanse być bardziej skuteczny.
W kolejnych opowieściach spotykamy bohaterów ludzkich i zwierzęcych, którzy mierzą się z różnymi problemami swojego istnienia i doświadczają różnych jego stanów. Poszukują prawdziwych siebie albo wydobywają siebie z ukrycia. Przygotowują się do życiowych walk, dowiadują się, kto jest ich najgroźniejszym przeciwnikiem i gdzie szukać ratunku. Poznają, co to przyjaźń i co to odrzucenie. Przechodzą życiowe przemiany i takie podejmują decyzje. Kochają, są samotni, pokonują swoje słabości i stają się dzielni, cierpią i są szczęśliwi – mimo wszystko. Jak widzicie, jest to katalog spraw uniwersalnych, z którymi nie raz i nie dwa mieliśmy do czynienia, a ten zbiór baśni przypomina nieco poradnik, jak je przyjmować i jeśli trzeba – rozwiązywać. Nie za pomocą czarodziejskiej różdżki, choć oczywiście mamy tu elementy fantastyczne. Za pomocą fantastycznych umiejętności, jakimi są wrażliwość, akceptacja, tolerancja i uznanie drugiej osoby za kogoś rzeczywiście ważnego i wyjątkowego, jak sami jesteśmy. Światów wykreowanych w tych baśniach nie chce się opuszczać – chyba że po to, by je urzeczywistnić.
Nie zawaham się przed stwierdzeniem, że ten zbiór baśni powinien przeczytać każdy. Dzieci przyjmą je w sposób naturalny – myślę, że niczemu się tutaj nie zdziwią i po prostu wszystko zrozumieją. Mnie, dorosłej kobiecie, ta lektura dała bardzo wiele i bardzo wzruszyła. Faktem jest, że trafiła w swój czas (swoją drogą, skąd książki wiedzą, że mają być przez nas czytane akurat w tym, a nie w innym momencie?), ale nawet gdyby nie, doceniłabym ją tak samo. Będę do niej wracać, bo jest to książka pełna dobra i mocy. Pełna pozytywnej energii, choć bohaterowie mierzą się z trudnymi wyzwaniami. Wyciskająca łzy, ale ciepła. Prawdziwie magiczna.
I do jej recenzji chcę dołączyć osobistą historię, która zdarzyła mi się w związku z lekturą, a ja widzę związek między nią i przeczytanymi baśniami. Mam przyjaciółkę, która – jeśli ktoś jej dobrze nie zna – może uchodzić za osobę dość oschłą i sztywną. Nie jest wylewna w okazywaniu uczuć, co niektórzy biorą za brak serdeczności czy zainteresowania ich sprawami. Widziałyśmy się ostatni raz przed świętami, które każda z nas spędza inaczej. Usłyszałam od niej: "Jak ja się cieszę, że cię mam". I pomyślałam, że często w drugim człowieku jest to, co my sami zobaczymy. I będzie tego tyle, na ile pozwolimy temu się rozwinąć. To również przekazują współczesne węgierskie baśnie.
Chyba jeszcze nigdy nie napisałam w recenzji, że koniecznie musicie przeczytać jakąś książkę. Ale teraz napiszę – musicie.
Kraina baśni jest dla wszystkich - chodźcie!
więcej Pokaż mimo to"Kraina baśni jest dla wszystkich" to zbiór utworów tego gatunku napisanych przez współczesnych autorów węgierskich. To niesamowita książka, piękna pod każdym względem (treść, przekaz, wydanie, ilustracje) i ogromnie ważna. Podczas lektury nieustannie nawiedzała mnie myśl, że gdyby rodzice czytali te baśnie swoim dzieciom, na...