-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2023-12-10
2023-05-15
Co świadczy o wyjątkowości Kontaktu na tle innych powieści z gatunku science-fiction (a przynajmniej tych, które przeczytałem)? Podczas gdy większość z tych skupiających się na kontakcie z obcą cywilizacją koncentruje się na szybkim czynnym (często destrukcyjnym) ich wpływie na ludzkość i odwrotnie, tu wszystko analizujemy na chłodno, powoli, dokładnie i wydawałoby się sztampowo, bowiem poza wielką garścią nauki i dedukcji, nic odkrywczego raczej nie znajdziemy. Czy jest wobec tego nudno? No właśnie nie! I to jest zastanawiające…
Zostaliśmy jako ludzkość wplątani w grę, której znaczenia nie znamy, a w którą i tak bylibyśmy wplątani prędzej czy później. Z jakiegoś dalekiego zakątka kosmosu dostajemy znak świadczący o próbie kontaktu. Przerabiamy go na zaszyfrowany ciąg cyfr, który uznajemy za narzędzie niezbędne w dalszym procesie poznawczym i krok po kroku rozszyfrowujemy. Kolejnym przechwyconym sygnałem jest cyfrowy zapis wystąpienia znanego niemieckiego niedoszłego akwarelisty na igrzyskach olimpijskich w Berlinie. Dlaczego?
Problem, wokół którego oscyluje cały Saganowy Kontakt polega na tym, że zdecydowaną większość założeń dotyczących kontaktu obcej cywilizacji musimy poprzyjmować w ciemno i na tej podstawie przyjąć kolejne założenia. Wydaje się, że w momencie, w którym bierze w łeb cała logika, zostaje nam w ręku jedyny as, którym należy się słusznie posiłkować – matematyka. Dlatego naukowcy od pierwszych kart powieści głowią się nad matematycznym udowodnieniem pewnych rzeczy, na których można się bezpiecznie oprzeć. Co jednak jeśli w innych rejonach wszechświata rzeczywistość bazuje na zupełnie odmiennych niż nasza tezach?
W większości przypadków, kiedy obcy odwiedzają naszą planetę, bądź podejmują próbę kontaktu, zniszczeniu częściowemu bądź całkowitemu ulega Ameryka i ostatecznie to w Ameryce właśnie wszystko jest rozwiązywane. Ameryka ma śmiałków, którzy głowią się nad rozwiązaniami itp. Wydawałoby się, że nie inaczej jest w przypadku Kontaktu. Tu tajemniczy sygnał pochodzący z systemu Wega oddalonego od Ziemi o 26 lat świetlnych przechwycony zostaje przez doktor Eleanor Arroway w ramach programu SETI w centrum radioteleskopów w Nowym Meksyku. Wątpliwe jest jednak by obca cywilizacja kierowała swą uwagę akurat na Wuja Sama. Bez wątpienia faktem jest natomiast, że ta silna, inteligentna i pracowita Ellie reprezentuje w tym wypadku całą ludzkość. Ciekawi mnie to, czy osiągnęłaby tyle ile osiągnęła, będąc zdecydowanie bardziej podatna na rady innych ważnych w jej życiu osób niż na swoją własną intuicję.
Książce zdecydowanie bliżej do kierunku popularnonaukowego niż do emocjonującej fabularnej powieści. Dlatego mimo głównego celu, jakim niewątpliwie jest zrozumienie, co obca cywilizacja chce nam przekazać, Kontakt zachwyca typowo naukowym rozkładem na czynniki pierwsze procesów, zjawisk i podejmowanych w związku z postępami dalszych przedsięwzięć. Zamiast zielonych humanoidalnych stworzeń z wielkimi czarnymi oczami, Sagan pozwala nam puścić wodze fantazji i niczego nie narzuca. Coś się z nami kontaktuje i to coś przesyła instrukcje. Nikt nie wie jak to coś wygląda i po co robi to, co robi, a nawet jeżeli wie ktokolwiek, to do grona tego nie można z pewnością zaliczyć czytelnika. Zamiast budować kosmiczny statek, którym to w granicach jednego czy dwóch rozdziałów podryfujemy w kierunku wspomnianej Wegi, tu czytamy o całym procesie jego tworzenia, począwszy od pierwszych intuicyjnych poszlak sugerujących nam jego budowę.
Na uwagę zasługuje również ta część powieści, która zajmuje olbrzymie miejsce, a dotyka odwiecznego wszystkim dobrze znanego problemu. Mianowicie starcia dwóch od lat podgryzających się dziedzin. Nauki i religii. Coś obcego wysyła nam sygnał. Skąd pewność, że to coś (o ile to jest właśnie czymś) ma dobre intencje? Skąd tak łatwe wykluczenie roli Boga w tym wszystkim? Może to właśnie On się z nami kontaktuje? Jeżeli tak, to dlaczego teraz i dlaczego w ten sposób? Gdyby postawić po jednej stronie równoważni doktor Ellie z grupą innych naukowców zamieszanych w próby badania przechwyconego sygnału, po drugiej przewijających się w powieści duchownych showmanów wtrącających swoje teorie gdzie tylko i komu można, mogłoby się okazać, że siła argumentów utrzyma szalę w równowadze. Wielostronicowe filozoficzne dysputy pomiędzy stronami równoważni to jeden z przykładów pięknej, choć już granicznej dialektyki erystycznej, zapomnianej nieco w czasach dzisiejszych. Czytelnik jest świadkiem przedstawienia, w którym zamiast wzajemnego okładania się po głowach teleskopem i krzyżem, postaci rozmawiają. I mimo tego, że obie strony starają się zawzięcie przekonać do słuszności swoich przekonań, to nie złorzeczą, zatem cenniejsza jest siła argumentu, nie argument siły i o tym czyta się wybornie.
Przez długi czas głowiłem się nad tym, dlaczego jestem tak bardzo w tyle z wybitną literaturą światową, niezależnie od gatunku. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że poznawanie po raz pierwszy tych wszystkich wartych dzieł na przykładzie Kontaktu, sprawia mi olbrzymią frajdę.
Co świadczy o wyjątkowości Kontaktu na tle innych powieści z gatunku science-fiction (a przynajmniej tych, które przeczytałem)? Podczas gdy większość z tych skupiających się na kontakcie z obcą cywilizacją koncentruje się na szybkim czynnym (często destrukcyjnym) ich wpływie na ludzkość i odwrotnie, tu wszystko analizujemy na chłodno, powoli, dokładnie i wydawałoby się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-18
Pierwsze słowa, jakie stały się początkiem późniejszej "Odysei Kosmicznej 2001" zostały wstukane na papier za pomocą maszyny do pisania około 5 lat przed wylądowaniem Armstronga na Księżycu. Współpraca Arthura Clarke’a i Stanleya Kubricka przyniosła znakomite efekty w dość krótkim czasie, zatem załoga astronautów misji Apollo zdążyła zobaczyć film przed wyruszeniem w kierunku ziemskiego naturalnego satelity. Na przestrzeni lat, jakie dzieliły początki powstawania pierwszego oraz drugiego tomu Odysei sporo się wydarzyło.
„Księżyce Jowisza były tylko jasnymi punktami w okularach teleskopów i wiedzieliśmy o rzeźbie ich powierzchni tyle, co prekolumbijscy kartografowie o Ameryce […] Teraz dysponujemy obrazami tych globów dostarczonymi przez sondę kosmiczną Galileo, ukazującymi detale o średnicy ledwie kilku metrów. Co jeszcze dziwniejsze, mogę w każdej chwili przywołać te obrazy na ekranie monitora w moim gabinecie za pomocą ledwie kilku uderzeń w klawiaturę (gdy zaś wcisnę coś nie tak, co zdarza się całkiem często, słyszę znajomy głos mówiący: „Przykro mi, Dave, nie mogę tego zrobić”)”
Od momentu tajemniczego zniknięcia Dave’a Bowmana, jako ostatniego załoganta statku Discovery mija 9 lat. Amerykańsko rosyjska ekipa składająca się m.in. z doktora Floyda Heywooda, który miał już swoje błyskotliwe 5 minut w poprzedniej Odysei, kapitan Tatiany Orłowej oraz pochodzącego z Indii amerykańskiego doktora nauk komputerowych Sivasubramaniana Chandrasegarampillaia, twórcy HALa 9000, zwanego przez współtowarzyszy po prostu Chandrą, wyrusza na pokładzie Leonowa w kierunku Jowisza, aby sprawdzić co się z nimi, u diabła stało. Będąc w pobliżu zdają sobie sprawę z tego jak bardzo HAL 9000 namieszał. To jednak nie jedyny problem. Mimo rzekomej rosyjsko amerykańskiej przyjaźni, pomiędzy tymi narodami od zawsze trwał swego rodzaju wyścig. Przepychanki kto pierwszy ten lepszy muszą jednak poczekać, ponieważ kiedy Leonow zbliża się w okolice dryfującego Discovery, wszystko wskazuje na to, że to Chińczycy na pokładzie Tsiena wejdą w posiadanie informacji jako pierwsi. Sytuacja wymyka się spod kontroli po raz kolejny w momencie katastrofalnego w skutkach lądowania na Europie (jednym z księżyców Jowisza). Tu też jest ten cholerny czarny monolit. Tylko nieco większy…
Książki nie muszą być wypchane akcją, żeby zaciekawić i trzymać w napięciu. Często wystarczy właśnie taki Chandra, Floyd, Bowman, który nie wiadomo czym się stał oraz niezmierzona tajemnicza mroczna "clarke’owska" przestrzeń kosmiczna, po której razem z nimi dryfujemy. Tu aż słychać tę ciszę! Długie naukowe dysputy prowadzone w pierwszym tomie na pokładzie Discovery, w drugim tomie na pokładzie Leonowa, rozważania i przewidywania, tłumaczenie sobie nawzajem, a przy okazji i czytelnikowi pozornie zawiłych zjawisk, no i wreszcie zwyczajne niczym nie wyróżniające się życie spędzane na zaspokajaniu najważniejszych potrzeb, tyle, że z nieco inną grawitacją, mogą nużyć, ale nie mnie. Książkę przeczytałem w zaledwie kilka godzin, zahipnotyzowany stylem i umiejętnościami autora. "Odyseja kosmiczna 2010" to taki sam kawał znakomitej pracy, jak w przypadku poprzedniczki. Zjawiska paranormalne mieszają się z rzeczywistością w sposób intrygujący, często przerażający. Silne osobowości tworzące wnętrze Leonowa to naukowcy z krwi i kości, którzy przezwyciężają ponadczasowe „czucie i wiarę” właśnie ich „szkiełkiem i okiem”, dzięki czemu ta książka to arcydzieło światowe, a nie kolejna space opera. Clarke okazał się być konsekwentny kierując się prostotą w pisaniu. Nie trzeba dużego wysiłku, żeby zrozumieć, co bohaterowie planują, jak chcą to osiągnąć i kiedy. Mimo tego dialogi nie są błahe, każda kwestia istotna i potrzebna, a mimo to znajdą się tu elementy zaskoczenia.
Uwielbiam ten cykl i czekam na kolejne dwa tomy Odysei. Będzie bardzo miło za jakiś czas przeczytać cały komplet ponownie.
Pierwsze słowa, jakie stały się początkiem późniejszej "Odysei Kosmicznej 2001" zostały wstukane na papier za pomocą maszyny do pisania około 5 lat przed wylądowaniem Armstronga na Księżycu. Współpraca Arthura Clarke’a i Stanleya Kubricka przyniosła znakomite efekty w dość krótkim czasie, zatem załoga astronautów misji Apollo zdążyła zobaczyć film przed wyruszeniem w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-18
Rok 1969 wydał na świat takie sławy jak m.in. Jennifer Lopez, Michael Schumacher, DJ Tiesto, czy nasz rodowity Zenek Martyniuk, ale zabrał taką sławę, jak Witold Gombrowicz.
W roku 1969 Nagrodę Nobla otrzymał Samuel Beckett (ten od Godota).
Był to również rok, w którym do wózka inwalidzkiego został już na zawsze przykuty Stephen Hawking, ale oczy i uszy większej części ludzkości prawdopodobnie były w lipcu 69 skierowane w jedno miejsce. Pierwsza załogowa misja lotu na Księżyc. Dowódca Apollo 11, amerykański pilot i astronauta, Neil Armstrong użył po lądowaniu pamiętnych słów:
„That's one small step for a man, one giant leap for mankind”
Parafrazując te słowa, "Odyseja Kosmiczna 2001" Arthura C. Clarke’a to z pozoru niewielka objętościowo lekturka, ale jakże ważna i jakże gigantycznie inspirująca reprezentantka science-fiction. Lem ma w moim serduchu odpowiednie miejsce do spoczynku, które za całokształt twórczości po prostu mu się należy. Nie inaczej jest z szanownym Asimovem. Myślę, że na przestrzeni lat, rozbuduje jeszcze kilka miejsc, żeby pomieścić tam wszystkich tych, którzy mnie zachwycą (mówimy tu tylko o science-fiction rzecz jasna, dlatego o szanownych Tolkienie i Pratchett’cie nie wspominam). Clarke powinien tam być już dawno. Mimo iż zarówno książka, jak i filmowy scenariusz powstawały w tym samym czasie, to rzucając gdzieś w tłumie hasło Odyseja Kosmiczna! Wielu ludzi najpierw pomyśli o Kubricku. I w dobie cyfryzacji nie powinno to dziwić. Stanley już sporo czasu przed Lśnieniem odwalił kawał dobrej roboty (przy Lśnieniu zrobił to ponownie). O to, który z panów zerżnął potocznie mówiąc z drugiego mogą toczyć się spory. Wystarczy jednak przeczytać wstęp do Odysei… we wznowionym jej wydaniu z serii: Wehikuł Czasu wydawnictwa Rebis, aby rzucić trochę światła, na to, jak było naprawdę. Zadziwiający jest fakt, jak autorowi udało się tak doskonale uchwycić zjawiska, które dopiero rok później (po lądowaniu na Księżycu) mieliśmy okazję zaobserwować (i to też fragmentarycznie). M.in. na podstawie jego koncepcji powstały dzisiejsze stacje kosmiczne!
Wydaje się, że młode powiastki z gatunku science-fiction muszą być grube, żeby czytelnik czuł ten kawał dobrej literatury, muszą być nafaszerowane tą całą techniczno-naukową nomenklaturą, żeby czytelnik wiedział, że nie ma do czynienia z byle kim, a im mniej zrozumie, tym więcej ów dzieło powinno znaczyć. Otóż nie do końca. "Odyseja Kosmiczna 2001" to prostota sama w sobie poczynając od tytułu. Odys podobnie jak statek Discovery tułał się po świecie (ten drugi bardziej po wszechświecie). Fabuła powieści skupia się na wyprawie w kosmos w kierunku pierścieni Saturna w celu zbadania… w sumie nie wiadomo czego, ponieważ załoga statku nie zna prawdziwego celu misji. Pomaga im w tym (do pewnego czasu) pokładowy superkomputer HAL 9000 – prototyp sztucznej inteligencji. Dave Bowman i Frank Poole, jako jedni z załogantów staną przed niejednym wyzwaniem dotyczącym nie tylko rzeczy pozornie zrozumiałych, ale i tych, których nijak ludzkim rozumem wyjaśnić nie można. A wszystko za sprawą jednego dziwnego monolitu, który wylądował gdzieś na terenie Afryki olbrzymi kawał czasu temu i teraz przypomniał o sobie… z Księżyca.
Słowa nie są w stanie wyrazić jak bardzo ważna jest dla mnie ta książka, a jednak Arthur Clarke użył odpowiednich słów, żeby trafić zarówno do mnie, jak i do wielu wielu innych czytelników do reszty jego twórczością kupionych. Jak na ironię, powieść, która dotyczy nieznanych, bądź mało znanych zakamarków kosmosu jest prosta, ale w żadnym wypadku nie niewymagająca. Coś, co nie jest zrozumiałe dla czytelnika jest dokładnie tożsame dla autora, więc jeśli nie rozumiecie tego, co znajduje się pod koniec książki, to znaczy, że właśnie takie powinno być, a sposób w jaki zostało to opisane to istny majstersztyk. Kosmos opisany ręką Clarke’a i podany ludziom na ekranach oczami Kubricka jest dla mnie punktem wyjścia pod wiele filozoficznych ale i stricte naukowych rozważań. A co jeśli po śmierci stajemy się… istotą poznania natury wszechrzeczy? Myślą? Wszystkim i niczym? A co, jeśli żeby się takim stać, w cale nie należy umierać?
Rok 1969 wydał na świat takie sławy jak m.in. Jennifer Lopez, Michael Schumacher, DJ Tiesto, czy nasz rodowity Zenek Martyniuk, ale zabrał taką sławę, jak Witold Gombrowicz.
W roku 1969 Nagrodę Nobla otrzymał Samuel Beckett (ten od Godota).
Był to również rok, w którym do wózka inwalidzkiego został już na zawsze przykuty Stephen Hawking, ale oczy i uszy większej części...
2023-02-26
Jak już pisałem przy okazji Odysei, obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat jej genezy. I tak raczej zostanie. Nie inaczej jest w przypadku Iliady, a także jej potencjalnego autora. Homer, jako postać otoczona legendami, według szczątkowych informacji Greków w okresie klasycznym i hellenistycznym miał narodzić się z takim samym prawdopodobieństwem w Itace, co w Smyrnie, w Pylos, Argos, na Kolofonie, w Atenach, czy Chios. Według niektórych źródeł był ślepy (Homer z gr. „ślepy”, „zakładnik”, „towarzysz”), inne źródła w ogóle o nim nie wspominają, tak, jak gdyby nie istniał. Bez względu na wszystko, Iliada – mimo, iż powstała teoretycznie po Odysei, a opisuje wydarzenia wcześniejsze, tak samo jak jej następczyni urosła do ponadczasowego kanonicznego dzieła literackiego i jednego z najważniejszych źródeł w dziejach starożytnej Grecji. Najważniejszego, bo opisującego fakty z wielkiej potyczki Trojan i Achajów. Nieco przez Homera podkoloryzowanego.
Pieśń o Troi, bo tak można tłumaczyć Iliadę, to składający się, tak jak Odyseja z 24 ksiąg grecki epos, opisujący 49 dni Wojny Trojańskiej. Jest to zaledwie maleńki końcowy wycinek starcia, ponieważ cała potyczka trwała długie 10 lat.
Podobieństwo do Odysei widać również w rozpoczynającej dzieło inwokacji wszechobecnego i wszechwiedzącego, acz obiektywnie relacjonującego narratora, w której zwraca się on do muz o natchnienie, aby jak najlepiej oddać słowem faktyczny stan rzeczy, a także pełnię mocy, jaką niosą za sobą gniew, rozpacz i wola walki. Nie ma czasu na zbędną gadaninę, od razu jesteśmy wrzuceni w sam środek trojańskiej bitwy. Wszystko zaczęło się od porwania Heleny – żony Menelaosa – brata przewodzącego Achajom Agamemnona, przez Parysa – syna przewodzącego Trojanom Priama. Niecałe 10 lat później jesteśmy świadkami nieuniknionej kłótni pomiędzy Achillesem, a Agamemnonem, która krótko rzecz ujmując została wywołana niezbyt przemyślanymi kaprysami greckiego władcy. Achilles odmawia dalszego udziału w wojnie, a dodatkowo wpływa pośrednio na Zeusa poprzez swoją matkę – Tetydę. Szala zwycięstwa przechyla się na stronę Trojańczyków.
Cała akcja Iliady podporządkowana jest ściśle przewodniemu motywowi, którym jest gniew Achilla. Charakterystyczny styl eposu homeryckiego, tak jak w przypadku Odysei w znacznej mierze kształtuje specyfika użytych środków stylistycznych, zwłaszcza porównań (homeryckich, urastających często do odrębnych pieśni) i epitetów. W Iliadzie w odróżnieniu od Odysei widać natomiast symetrię budowy, w którą dodatkowo Homer zgrabnie przeplótł świat boski i ludzki. Bogowie także toczą tu swoje bitwy, nie są jednak wszechwiedzący, jak można by śmiało zakładać, a podatni na ludzkie sugestie. Sceny batalistyczne zazwyczaj zaczynają się rankiem, kończą nocą. Jeżeli cała pieśń poświęcona jest intensywnym opisem zmagań wojennych po obu stronach, za chwilę następuje odpoczynek zarówno dla owych stron konfliktu, jak i dla czytelnika doświadczającego eposu. Taka dbałość sprawia przyjemność.
Baśniowa, snuta powoli opowieść o Odyseuszu, tu zastąpiona została epickim opisem batalistycznych scen, co wiąże się także z nieco bardziej patetycznym tonem. Myślałem, że w związku z tym będzie mi się to czytało trudniej. Okazało się wręcz przeciwnie. Choć nadal wymagało to dużego skupienia, doświadczało się przyjemnie.
Podczas lektury miałem w głowie ironiczny obraz kilku bogów, którzy postanowili się pobawić w wojnę, tylko w pewnym momencie postaci przez nich sterowane poplątały się sznurkami, dzięki którym były poruszane. Zeus jest wielce zdziwiony dlaczego szala zwycięstwa przechyla się na stronę Trojańczyków, w momencie, kiedy ci mają przy sobie jego samego, Aresa, Apollo i Afrodytę. Takie samo zdziwienie towarzyszy mu, kiedy ewidentnie zwyciężają Grecy z pomocą Hery, Ateny, Posejdona i… jego samego właśnie. Postanawia się więc nie wtrącać w ludzkie losy, ale splątanych sznurków ludzie sami nie rozplączą, w związku z czym krew przelewana jest na darmo zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Wydaje się, że gdyby bogowie nie wtrącali się do ludzkich problemów w ogóle, ci być może doszliby do ostatecznego porozumienia i wojna nie trwałaby aż 10 lat. W kilku pieśniach udowodnili, że potrafią nagle przerwać boje i próbowali pertraktować.
Iliada wydana przez wydawnictwo MG w tłumaczeniu Pana Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, to pięknie wykonana część cyklu trojańskiego. W odróżnieniu od Odysei, tu bije po oczach czerwień zamiast błękitu. I słusznie. Kojarzy się z brutalnym rozlewem krwi, jaki ma tu miejsce. Wydanie zostało powiększone o ilustracje autorstwa Henri-Paula Motte oraz Johna Flaxmana. Nie są one jednak ani pod względem rozmiaru ani treści tak epickie jak w przypadku Odysei.
Jak już pisałem przy okazji Odysei, obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat jej genezy. I tak raczej zostanie. Nie inaczej jest w przypadku Iliady, a także jej potencjalnego autora. Homer, jako postać otoczona legendami, według szczątkowych informacji Greków w okresie klasycznym i hellenistycznym miał narodzić się z takim samym prawdopodobieństwem w Itace, co...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-26
Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się wolnością. Jak ten czas leci…
Ilekroć w telewizji emitowany był Hrabia Monte Christo, zawsze widziałem tylko jedną scenę, bo albo za późno włączyłem, albo musiałem się zająć czymś innym, więc chwilę po ucieczce Edmunda mój seans dobiegał końca (rozpoczynał się zawsze chwilę przed ucieczką). W związku z tym faktem, dopowiadałem sobie historię sprzed i po wydarzeniach z ekranu. Kto go do tych lochów wsadził? Kiedy? I dlaczego? Kim był przed uwięzieniem? Kim stał się po ucieczce? Kim był ów starzec, który w jakimś stopniu umilał Edmundowi pobyt w celi poprzez zwykłą rozmowę? Tak dużo pytań. I chociaż na większość z nich odpowiedzi tworzyłem sobie sam, to byłem pewien dwóch w 100%. Dantes siedzi tu za niewinność i… film zapewne kończy się niedługo po ucieczce. Aleksander Dumas wyjaśnił mi dopiero teraz, że samo trafienie do więzienia, pobyt w nim oraz wspomniana ucieczka zamyka się na zaledwie kilkuset stronach. Co jest w takim razie na pozostałym tysiącu?
Powieść rozpoczyna wpłynięcie do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, którego kapitanem niebawem ma zostać młodziutki Edmund Dantes – oficer marynarki. Dwudziestolatek szykuje się również do zaręczyn z piękną Kastylijką – Mercedes. Sława, chwała, bogactwo, miłość, wymarzona praca i przyjaźń. Te furtki zostają przez Edmunda prawie, że jednocześnie pootwierane. Przejść przez nie jednak nie daje mu zazdrość współtowarzyszy, którym się to nie podoba. Postanawiają „utrzeć nosa” młodziakowi, pisząc oparty jedynie na domysłach donos. W XIXw. Francji, w której piłeczkę przerzucają sobie ciągle bonapartyści z rojalistami, zdrada stanu jest surowo karana. Dziwne zbiegi okoliczności, a także chęć zatuszowania pewnych spraw przez rządzących, doprowadzają Edmunda do lochów twierdzy If, gdzie spędzi następne 14 lat. W jednej chwili następstwa „niewinnych żartów” zabierają mężczyźnie wszystko. Mozolny proces naprzemiennego łamania i stabilizowania psychiki Edmunda doprowadza do jego ostatecznej przemiany. W ciągu 14 długich lat z kiełkującego w nim ziarenka zemsty rodzi się wielkie drzewo intrygi. Dantes po ucieczce kolejno obdarowuje swoich oprawców jego owocami.
Powiedzieć o tej powieści, że jest intrygująca, ciekawa i dobrze napisana to jak nic nie powiedzieć. Nie wiedziałem, że książka może aż tak wciągnąć. Dumas odwalił duży kawał bardzo dobrej roboty pisząc w 1844 roku Hrabiego. To po prostu od początku do końca trzymało w napięciu i nie ważne czy znajdowałem się akurat na „Faraonie”, czy w lochu twierdzy If, czy podglądałem sukcesywne, powolne, rozsmarowane na tysiącu stron realizowanie zemsty przez Edmunda. To się nie dłużyło. Mam wrażenie, że Dumas od pierwszego do ostatniego wyrazu opisał każdy wątek dokładnie tak, jak sobie to zaplanował. Stworzył szlachetnego ale i naiwnego młodzieńca i profesjonalnie zamienił go w inteligentnego, wyrachowanego, ekscentrycznego i przewidującego każdy krok mężczyznę, nadal szlachetnego, ale kierowanego już zdecydowanie mniej szlachetnymi pobudkami. Napisał po prostu genialną powieść o wyrównaniu rachunku krzywd, w myśl łacińskiego „pede poena claudo” („kara o kulawej nodze” tzn. powolna, acz pewna) ale nie tylko…
Hrabia Monte Christo to taki pryzmat, z momentem rozszczepienia w chwili metamorfozy głównego bohatera, co interpretowane jest przez niego samego m.in. jako przekazanie „boskiej pałeczki”. Od tej chwili to on wymierza sprawiedliwość, a wszystkie zbiegi okoliczności, często aż nazbyt rażące tylko potęgują jego postać w oczach czytelnika. Powieść zauważalnie dąży do pewnego rodzaju równowagi. Oczywiście w rozumieniu głównego bohatera. Wszyscy ci, którzy doprowadzili do skazania Edmunda dostają to, na co zasłużyli. Wynagrodzeni zostają również ci, którzy pozostali mu wierni od początku. Każda postać, która pojawia się w powieści często zupełnie przypadkowo, okazuje się kolejnym malutkim elementem Edmundowej układanki, bez której nie da się patrzeć na dzieło w pełnej okazałości. Niektórych rzeczy nie da się jednak ponaprawiać, tak samo jak nie da się naprawić w całości złamanej psychiki Dantesa.
Dzięki temu całemu wielkiemu teatrowi, w którym postaci zyskują możliwość ruchu ewidentnie dzięki Edmundowi – wielkiemu konstruktorowi misternego planu, mamy doskonałą okazję poznać przemycone przez Dumasa sylwetki XIX wiecznych „ludzi pieniądza”, Francuzów (głównie) i Włochów, ich mentalność, a także życie codzienne, tych brylujących na salonach oraz tych, którzy są niczym innym, jak dumasowskim „żużlem z pieca, w którym kotłuje się społeczeństwo”. Tłem oczywiście nadal są bonapartystyczno-rojalistyczne przepychanki.
Po przeczytaniu powieści zastanawia mnie nadal kilka rzeczy. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, czy pobyt w twierdzy If był jednoznacznie taki zły, zmieniając Edmunda z łatwowiernego naiwnego chłopca w dojrzałego, inteligentnego mężczyznę? Oczywiście wiele zostało mu wydarte, ale czy bez tego zabiłby w sobie chłopca? Jak potoczyłyby się jego losy w alternatywnych okolicznościach? Jak pielęgnowałby przyjaźń, miłość i łączył to wszystko z pracą? I czy nie byłby potężniejszy w oczach czytelników, gdyby cała ta zemsta, którą genialnie zaplanował nie była od początku sponsorowana przez starego księdza – towarzysza odsiadki dzięki jego zakopanemu kiedyś na wyspie wielkiemu majątkowi? Wystarczyłoby żeby ów skarb nie istniał i można dojść do oczywistego wniosku, przytaczając fragment jednego znanego polskiego filmu.
„Pieniądze to nie wszystko, ale wszystko bez pieniędzy to … nic”
Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-26
Obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat tego kto był tym pierwszym aojdą, który wyśpiewał Odyseję (wygodnie autorstwo przypisuje się Homerowi, aczkolwiek wg niektórych źródeł, on jedynie rozpowszechnił heksametrem to, co wg antycznej ustnej tradycji epickiej było przekazywane od dawna). Kto ją potem spisał i czy niczego nie przegapił (być może również Homer?), a także kiedy dokładnie jej stworzenie pojawiło się na kartach historii – nie wiadomo. Bez względu na wszystko (nawet na to, czy Homer w ogóle istniał, bo to również poddawane jest w wątpliwość) zapis losów Odyseusza jest dziełem ponadczasowym. Chcąc wierzyć badaczom, pierwszeństwo w europejskim tłumaczeniu dzieła przypisuje się Lucjuszowi Liwiuszowi Andronikowi. Gość zrobił to podobno w pierwszej połowie III wieku p.n.e. zatem „euro-Odyseja” ma już ponad 2000 lat. Zapiski dotyczące początku jej rozpowszechniania „w oryginale” datowane są na 8 wiek p.n.e. Wtedy też musiał żyć Homer.
Odyseja to składający się z 24 ksiąg grecki epos, opisujący wydarzenia, jakie miały miejsce po wojnie trojańskiej. Itaka boryka się z problemem bezkrólewia. Mija już 20 rok od czasu, kiedy Odyseusz opuścił dom i wyruszył pod Troję. Zdecydowana większość itackiej społeczności uważa władcę za poległego, w związku z czym domaga się wybrania nowego króla. Część z nich okupuje domostwo samego Odysa, trwoniąc jego dobytek na zabawach. Zalotnicy oprócz przejęcia tronu, mają także nadzieję na rękę Penelopy – żony dawno niewidzianego władcy.
Historię rozpoczyna inwokacja wszechobecnego i wszechwiedzącego narratora, w której zwraca się on do bogów o natchnienie, aby jak najlepiej oddać słowem faktyczny stan rzeczy. Niedługo potem jesteśmy świadkami jak syn Odyseusza – Telemach wyrusza w podróż aby zdobyć jakiekolwiek informacje o zaginionym ojcu. Po czwartej księdze stoimy już obok narratora bezpośrednio przy Odysie. Śledzimy więc jego losy na bieżąco, bądź słuchamy jego opowieści.
Nie miałem przyjemności czytać Odysei w jednym z najlepszych według internautów przekładów na język polski. Tym bardziej tej przyjemności nie miałem, jeśli chodzi o oryginał. Nie mam zatem porównania, jednakże tłumaczenie Pana Lucjana Siemieńskiego wydaje się być naprawdę w porządku. Zrozumienie epickiej historii nie było dla mnie tak trudne, jak za czasów matury, kiedy pisząc m.in. o Odysei przy okazji tematu: „Motyw podróży w różnych tekstach literackich” musiałem posiłkować się opracowaniami. Fakt, że od matury minęło sporo czasu, a mi udało się wskoczyć te kilka szczebelków wyżej w myśl rozwoju, w związku z czym przyswajam literaturę inaczej niż wtedy, ale homerycka epika bez względu na tłumaczenie, nie jest tekstem do miłego poczytania do poduszki. To wymaga skupienia.
To, co podobało mi się podczas czytania to niezaprzeczalny talent „bajdurzeniowy”, który od prawie 3000 lat miewał wzloty i upadki, w kolejnych pokoleniach był mniej lub bardziej wyraźny, jednak ostatecznie z przykrością trzeba przyznać – pikuje w dół. Gdyby nie te kilkanaście (może kilkadziesiąt) nazwisk, które na przestrzeni tychże lat opanowały mistrzostwo w wymyślaniu epickich historii oraz ich przekazywaniu, a dla których natchnieniem były dzieła Homera, dziś zgnuśnielibyśmy do reszty. Postaci stworzone przez Homera stały się ponadczasowe i urosły do rangi archetypów i symboli. Penelopa – wierna żona, Odyseusz – wędrowiec, pielgrzym. Jakże aktualne w dzisiejszych czasach jest również powiedzenie „hulaj dusza piekła nie ma”, które w sumie można odnieść do trwonienia odysowego przybytku przez setkę zalotników, podczas jego nieobecności. Powrót do Itaki, jako symbol osiągnięcia długo oczekiwanego celu oraz przyjemny koniec wędrówki. Na koniec – odzwierciedlenie polskiej mentalności w akcie błagania bogów o pomyślność dla swoich i klęskę dla wrogów. „Boże spraw, żebym ja miał, a „somsiad” nie miał”, chociaż to bardziej jest chyba widoczne w drugim z homerowskich poematów – Iliadzie.
Podsumowując i spłycając, Odyseja rzuca dziwne światło na główną część greckiego Panteonu. Bogowie lubią sterować ludźmi i jednak są przekupni, a ponadto niekoniecznie wszechwiedzący, ponieważ człowiek – jak pokazał Homer – może ich łatwo oszukać. Nie wiem nadal jak to działa, ale wg ludności przewijającej się przez ten epos, to nie tylko bogowie wpływali na losy ludzkie, ale ludzie wpływali także na decyzje bogów. Wyruszasz na otwarte morze? Zabij baranka, a najlepiej kilka. To spodoba się bogom. Nie jesteś pewien przyszłości? Zabij koźlątko, a najlepiej kilka. To spodoba się bogom. Chcesz czegokolwiek innego, czego sam nie możesz teoretycznie zdobyć? Zabij cielaczka, a najlepiej kilka. Bogowie ci to dadzą. Chcesz zesłać plagę na swoich wrogów? Zabij… itd. Tylko co, kiedy ów wróg chce twojej klęski i zabije tego dwa razy więcej? Najlepiej jeśli zwierzaki będą młodziutkie. To bardziej się bogom podoba. Homer nie włożył jednak w usta żadnego z bogów ani jednej wypowiedzi, mogącej brzmieć: wow, Odyseuszu! To jagniątko spaliłeś bardzo ładnie! W nagrodę masz tu obietnicę, że przepłyniesz bezpiecznie morze. PS: Posejdona biorę na siebie.
Ile odysowych przygód, tyle interpretacji w myśl symboliki. Biedny Polifem nikomu nie szkodził. Żył sobie na wyspie i pasł owieczki. Jeśli dobrze zrozumiałem to nawet ich nie jadł, a żywił się mlekiem i serem od nich pozyskanymi. W momencie, w którym gdziekolwiek pojawia się człowiek, możemy spodziewać się obrotu spraw najgorszego z możliwych. I pojawia się taki Odys ze zgrają. Polifem oślepiony, zhańbiony, zwyzywany, a trzoda skradziona, zjedzona i popalona dla bogów. Czy to na pewno odległa fikcja? Bo podobieństwo do XXI wieku jest aż nazbyt zauważalne.
Kiedy Odyseusz wraca do Itaki planuje odrobić sobie roztrwoniony przez zalotników majątek… na grabieży. Logiczne. I tak w tym wszystkim pomoże mu zapewne Atena. Gdyby jednak Posejdon chciał go podczas przyszłych podróży potopić, zawsze się przecież znajdzie jakaś krowa do spalenia, prawda?
Odyseja wydana przez wydawnictwo MG w tłumaczeniu Pana z nazwiska wymienionego wyżej, oprócz morskiej szaty graficznej oraz triery na okładce, wyposażona została w cudne szkice Theodoora van Thuldena. Nie oddają one w pełni (a czasem w ogóle) tego, o czym aktualnie czytamy, ale dają jako takie wyobrażenie odnośnie do czytanej historii.
Obecnie dysponujemy jedynie poszlakową wiedzą na temat tego kto był tym pierwszym aojdą, który wyśpiewał Odyseję (wygodnie autorstwo przypisuje się Homerowi, aczkolwiek wg niektórych źródeł, on jedynie rozpowszechnił heksametrem to, co wg antycznej ustnej tradycji epickiej było przekazywane od dawna). Kto ją potem spisał i czy niczego nie przegapił (być może również...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-26
Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się wolnością. Jak ten czas leci…
Ilekroć w telewizji emitowany był Hrabia Monte Christo, zawsze widziałem tylko jedną scenę, bo albo za późno włączyłem, albo musiałem się zająć czymś innym, więc chwilę po ucieczce Edmunda mój seans dobiegał końca (rozpoczynał się zawsze chwilę przed ucieczką). W związku z tym faktem, dopowiadałem sobie historię sprzed i po wydarzeniach z ekranu. Kto go do tych lochów wsadził? Kiedy? I dlaczego? Kim był przed uwięzieniem? Kim stał się po ucieczce? Kim był ów starzec, który w jakimś stopniu umilał Edmundowi pobyt w celi poprzez zwykłą rozmowę? Tak dużo pytań. I chociaż na większość z nich odpowiedzi tworzyłem sobie sam, to byłem pewien dwóch w 100%. Dantes siedzi tu za niewinność i… film zapewne kończy się niedługo po ucieczce. Aleksander Dumas wyjaśnił mi dopiero teraz, że samo trafienie do więzienia, pobyt w nim oraz wspomniana ucieczka zamyka się na zaledwie kilkuset stronach. Co jest w takim razie na pozostałym tysiącu?
Powieść rozpoczyna wpłynięcie do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, którego kapitanem niebawem ma zostać młodziutki Edmund Dantes – oficer marynarki. Dwudziestolatek szykuje się również do zaręczyn z piękną Kastylijką – Mercedes. Sława, chwała, bogactwo, miłość, wymarzona praca i przyjaźń. Te furtki zostają przez Edmunda prawie, że jednocześnie pootwierane. Przejść przez nie jednak nie daje mu zazdrość współtowarzyszy, którym się to nie podoba. Postanawiają „utrzeć nosa” młodziakowi, pisząc oparty jedynie na domysłach donos. W XIXw. Francji, w której piłeczkę przerzucają sobie ciągle bonapartyści z rojalistami, zdrada stanu jest surowo karana. Dziwne zbiegi okoliczności, a także chęć zatuszowania pewnych spraw przez rządzących, doprowadzają Edmunda do lochów twierdzy If, gdzie spędzi następne 14 lat. W jednej chwili następstwa „niewinnych żartów” zabierają mężczyźnie wszystko. Mozolny proces naprzemiennego łamania i stabilizowania psychiki Edmunda doprowadza do jego ostatecznej przemiany. W ciągu 14 długich lat z kiełkującego w nim ziarenka zemsty rodzi się wielkie drzewo intrygi. Dantes po ucieczce kolejno obdarowuje swoich oprawców jego owocami.
Powiedzieć o tej powieści, że jest intrygująca, ciekawa i dobrze napisana to jak nic nie powiedzieć. Nie wiedziałem, że książka może aż tak wciągnąć. Dumas odwalił duży kawał bardzo dobrej roboty pisząc w 1844 roku Hrabiego. To po prostu od początku do końca trzymało w napięciu i nie ważne czy znajdowałem się akurat na „Faraonie”, czy w lochu twierdzy If, czy podglądałem sukcesywne, powolne, rozsmarowane na tysiącu stron realizowanie zemsty przez Edmunda. To się nie dłużyło. Mam wrażenie, że Dumas od pierwszego do ostatniego wyrazu opisał każdy wątek dokładnie tak, jak sobie to zaplanował. Stworzył szlachetnego ale i naiwnego młodzieńca i profesjonalnie zamienił go w inteligentnego, wyrachowanego, ekscentrycznego i przewidującego każdy krok mężczyznę, nadal szlachetnego, ale kierowanego już zdecydowanie mniej szlachetnymi pobudkami. Napisał po prostu genialną powieść o wyrównaniu rachunku krzywd, w myśl łacińskiego „pede poena claudo” („kara o kulawej nodze” tzn. powolna, acz pewna) ale nie tylko…
Hrabia Monte Christo to taki pryzmat, z momentem rozszczepienia w chwili metamorfozy głównego bohatera, co interpretowane jest przez niego samego m.in. jako przekazanie „boskiej pałeczki”. Od tej chwili to on wymierza sprawiedliwość, a wszystkie zbiegi okoliczności, często aż nazbyt rażące tylko potęgują jego postać w oczach czytelnika. Powieść zauważalnie dąży do pewnego rodzaju równowagi. Oczywiście w rozumieniu głównego bohatera. Wszyscy ci, którzy doprowadzili do skazania Edmunda dostają to, na co zasłużyli. Wynagrodzeni zostają również ci, którzy pozostali mu wierni od początku. Każda postać, która pojawia się w powieści często zupełnie przypadkowo, okazuje się kolejnym malutkim elementem Edmundowej układanki, bez której nie da się patrzeć na dzieło w pełnej okazałości. Niektórych rzeczy nie da się jednak ponaprawiać, tak samo jak nie da się naprawić w całości złamanej psychiki Dantesa.
Dzięki temu całemu wielkiemu teatrowi, w którym postaci zyskują możliwość ruchu ewidentnie dzięki Edmundowi – wielkiemu konstruktorowi misternego planu, mamy doskonałą okazję poznać przemycone przez Dumasa sylwetki XIX wiecznych „ludzi pieniądza”, Francuzów (głównie) i Włochów, ich mentalność, a także życie codzienne, tych brylujących na salonach oraz tych, którzy są niczym innym, jak dumasowskim „żużlem z pieca, w którym kotłuje się społeczeństwo”. Tłem oczywiście nadal są bonapartystyczno-rojalistyczne przepychanki.
Po przeczytaniu powieści zastanawia mnie nadal kilka rzeczy. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, czy pobyt w twierdzy If był jednoznacznie taki zły, zmieniając Edmunda z łatwowiernego naiwnego chłopca w dojrzałego, inteligentnego mężczyznę? Oczywiście wiele zostało mu wydarte, ale czy bez tego zabiłby w sobie chłopca? Jak potoczyłyby się jego losy w alternatywnych okolicznościach? Jak pielęgnowałby przyjaźń, miłość i łączył to wszystko z pracą? I czy nie byłby potężniejszy w oczach czytelników, gdyby cała ta zemsta, którą genialnie zaplanował nie była od początku sponsorowana przez starego księdza – towarzysza odsiadki dzięki jego zakopanemu kiedyś na wyspie wielkiemu majątkowi? Wystarczyłoby żeby ów skarb nie istniał i można dojść do oczywistego wniosku, przytaczając fragment jednego znanego polskiego filmu.
„Pieniądze to nie wszystko, ale wszystko bez pieniędzy to … nic”
Kiedyś, jeszcze za czasów licealnych wziąłem do szkoły butelkę kompotu, o której zapomniałem. Nijak się ten fakt ma do recenzji tejże powieści, ale właśnie mija 14 rok, odkąd ta sama butelka kompotu leży w piwnicy. Przetrzymywanie jej tam to już tradycja. Gdyby Edmunda wtrącili do lochów dokładnie wtedy, kiedy szedłem z kompotem do szkoły, dziś zapewne już cieszyłby się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-12
Kiedy otrzymałem drugi tom graficznej powieści Diuny z nic dla mnie jeszcze nieznaczącym podtytułem Muad’dib – jak się z treści okazało – oznaczającym w mowie Fremenów jakieś dziwne podobne do myszoskoczka stworzonko przemierzające Arrakis – byłem zadowolony, ale i zdziwiony. Zadowolony dlatego, że Diuna w wersji graficznej wygląda przepięknie. Zdziwiony – początkowo dlatego, że od momentu, kiedy trzymałem w rękach pierwszy tom, aż do teraz, kiedy trzymam drugi minęło bardzo niewiele czasu. Potem zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy uświadomiłem sobie, że premiery obu tomów dzieli długie półtora roku. Szybko zleciało. Bardzo szybko.
Witamy się z Brianem Herbertem, Kevinem J. Andersonem, Raulem Allenem, Patricią Martin oraz oczywiście "diunoprotoplastą" – Frankiem Herbertem ponownie przy okazji Diuny vol.2 jeśli można to tak nazwać. Bardzo miło powitać artystów, których praca zdecydowanie cieszy od lat oko czytelnicze. Na Rebisowego Muad’diba w przełożeniu Marka Marszała i Sławomira Folkmana patrzy się tak samo przyjemnie, jak patrzyło się (i nadal patrzy) na Księgę pierwszą. Ten festiwal kolorów tak przyjemnie koi umysły, że zanurzanie się w ten niewątpliwie bardzo trudny herbertowski świat jest jak relaksacyjna kąpiel w domowym zaciszu. Znana z pierwszej księgi konwencja zmiany kolorystyki wprost proporcjonalnie do zmiany klimatu, miejsc oraz rodów, przedstawianych aktualnie w powieści została utrzymana. Wszelkie odcienie niebieskiego, które towarzyszą Atrydom – tu kojarzą się z ciepłą tajemniczą nocą. I słusznie. Paul wraz z matką przez całą powieść uciekają przez pustynną Arrakis przed Harkonnenami, ukrywając się jednocześnie przed czerwiami. Schronienie dają im wspomniani wcześniej Fremeni, jednak wcielenie do ich grona wiąże się z pewnymi wyzwaniami. Wyraziste barwy czerwieni, pomarańczy, brązu, ale i czerni to czas Harkonnenów. Baron Vladimir w tej części kontynuuje swoje intrygi i knucie, mające doprowadzić do szybkiego schwytania młodego Atrydy. Sposób ukazania jego wielkości i wpływów wprawiał w drżenie zarówno na wielkim ekranie, jak i na kartach powieści, zatem twórcom jednym i drugim znakomicie udało się tę postać przeskalować.
Niestety w dalszym ciągu sposób przedstawienia losów protagonistów i antagonistów razi w oczy. I nie wiem czy jest to wynik upchnięcia kilkunastotomowej Diuny w trzy stosunkowo cienkie tomy, wynik przekładu, czy sposób mega uproszczenia zawiłego świata. W księdze drugiej proporcja części oglądanej i części czytanej przeważa zdecydowanie na korzyść tej pierwszej. Cieszymy zatem oko malowniczym światem, ale to, co sam Herbert rozciągnął na niekiedy kilkaset stron, tu dostajemy na dwóch kartach. I nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać, ponieważ zazwyczaj, na tych kartach znajduje się krótki opis, który wnet wyłapią jedynie psychofani gatunku, albo osoby, które grubą Diunę mają już za sobą. W dodatku przebrnięcie przez pozycję od pierwszej do ostatniej strony zajmuje jakieś pół godziny przy podziwianiu komiksowej kreski oczywiście.
Podsumowując – powieść graficzna nie stanowi godnego zamiennika pełnoprawnego, opasłego pierwowzoru, a jedynie bardzo dobrą przypominajkę, w momencie, kiedy nie do końca pamiętacie główne wątki i nie macie czasu na to, aby ponownie przeczytać pierwowzór. Muad’dib od strony szaty graficznej intryguje, skłania do refleksji, doskonale oddaje klimat, ale od strony czytanej, bardziej śmieszy niż ciekawi.
Kiedy otrzymałem drugi tom graficznej powieści Diuny z nic dla mnie jeszcze nieznaczącym podtytułem Muad’dib – jak się z treści okazało – oznaczającym w mowie Fremenów jakieś dziwne podobne do myszoskoczka stworzonko przemierzające Arrakis – byłem zadowolony, ale i zdziwiony. Zadowolony dlatego, że Diuna w wersji graficznej wygląda przepięknie. Zdziwiony – początkowo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-16
Dlaczego tak kocham twórczość Asimova? Dlatego, że oprócz pełnoprawnego, znakomicie napisanego science-fiction, w swoich książkach poruszał tematy filozoficzne, skłaniające do rozważań jeszcze na długo po odłożeniu lektury. "Koniec Wieczności". Już sam tytuł jest w pewnym sensie sprzecznością, gdyż wieczność mimo, że oznaczać może zaledwie 200 lat, to jednak kojarzy się z liczbą nieskończoną. Asimov przedstawia nam jej prawdopodobny koniec, a w zasadzie prawdopodobne przyczyny jej prawdopodobnego końca.
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy to kim jesteście, gdzie mieszkacie, czym się zajmujecie i szereg waszych innych charakterystycznych cech być może jest z góry zaplanowane? Coś, na co macie realny wpływ raczej ciężko określić chaosem, a zatem ktoś tego oprócz Was samych musi pilnować. Ktoś musi pociągać za sznurki, wprowadzać w ruch trybiki i pilnować, aby wszystko grało. O ile jest to potrzebne światu. Powiedzmy w dużym uproszczeniu, że tym właśnie zajmuje się Wieczność. To miejsce, które istnieje poza Czasem i czuwa nad prawidłowym przebiegiem wszystkich linii czasowych. To tu wprowadza się konsekwentnie i sukcesywnie wszelkie drobne i wielkie zmiany w historii, tak, aby nadać jej prawidłowy bieg. Tu żyje i pracuje Andrew Harlan – główny bohater powieści (zakładając, że główniejszym nie jest cała ludzkość).
Mimo, iż to książka o czasie, to gadki o czasowych paradoksach jest tu raczej niewiele. Jak wspomniałem wyżej, Asimov przemycił tu sporo filozofii. Weźmy na tapetę całą tą organizację trzymającą pieczę nad rzeczywistością. Rzekomo robią wszystko dla dobra ludzkości, jednak kosztem jednostek. Jeżeli zatem w którymśtam stuleciu wprzód urodzi się wynalazca super przydatnego mechanizmu, przedmiotu, idei, leku etc. i przyczyni się tym światu znacznie w jeszcze dalszej przyszłości (jak dorośnie), ale niestety ceną za to odkrycie jest całkowita zmiana tożsamości łącznie z pamięcią kilku pozornie „nic nie znaczących” osób kilka stuleci wstecz, organizacja w tym pomaga. Ktoś może powiedzieć, że odwalają tym samym kawał dobrej roboty, ja pytam natomiast kto dał im pozwolenie na to, aby decydować o losach jednostek? Skąd mają tę czarodziejską różdżkę ingerencji w losy świata? Kto ich obsadził na stanowiskach? Czy są samozwańcami? I wreszcie czym kierują się, w imię dobra ludzkości uśmiercając jednego randomowego człowieka? Niezbyt to obiektywne, zważywszy, że w organizacji siedzą również ludzie. Jak większość rzeczy na tym świecie nie jest czarna lub biała, tak i Wiecznościowcy posiadają odcienie szarości. A to świadczy o tym, że nie należy szufladkować ich jednoznacznie jako tych złych.
Kolejny wątek (chyba nawet przewodni w powieści) to oczywiście miłość (albo pożądanie). Żyjący w celibacie, początkowo zatwardziały, ale powiedzmy, że raczej sumiennie wykonujący swoje obowiązki Harlan poznaje Noys Lambent. O ile dobrze pamiętam jedyną, albo jedną z niewielu od czasu założenia Wieczności kobietę, zasilającą szeregi organizacji. I oczywiście się zakochuje. Uczucie tak nim włada, że rzucając na bok pełen profesjonalizm, zasady moralne i szeroko rozumianą etykę zawodową, stawia na szali posadę, czas, własne i cudze życie, byle by pomóc kobiecie. Jak to się skończy? Na pewno nie zgadniecie. Sam byłem zdziwiony obrotem spraw, ale taki właśnie jest Asimov!
"Koniec Wieczności" to krótka lektura, będąca niejako pasem startowym pod długie filozoficzne rozważania. Podczas czytania brakowało mi tego zanurzenia w wątku o zmianie biegu historii, jednakże kilka dni po odłożeniu lektury na półkę, ze spokojem mogę przyznać, że może i dobrze, że go nie było. Dzięki temu powieść ma inny wydźwięk, jest prostsza w konsumpcji a zarazem dająca do myślenia. Prawdy w niej zawarte są ponadczasowe, ciągle aktualne.
Uwielbiam czytać o podróżach w czasie. Uwielbiam science fiction. Uwielbiam filozofię. Uwielbiam twórczość Asimova. „Koniec Wieczności” zawiera te wszystkie elementy. Czego zatem trzeba więcej?
Dlaczego tak kocham twórczość Asimova? Dlatego, że oprócz pełnoprawnego, znakomicie napisanego science-fiction, w swoich książkach poruszał tematy filozoficzne, skłaniające do rozważań jeszcze na długo po odłożeniu lektury. "Koniec Wieczności". Już sam tytuł jest w pewnym sensie sprzecznością, gdyż wieczność mimo, że oznaczać może zaledwie 200 lat, to jednak kojarzy się z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-18
"Jak długo istnieje klasa niższa – należę do niej. Jak długo istnieje element przestępczy – wywodzę się z niego. Jak długo choćby jedna dusza przebywa w więzieniu – nie jestem wolny.”
Spośród tych powieści, które z dorobku Vonneguta udało mi się przeczytać, z wielką przykrością i lekkim wstydem muszę przyznać, że Hokus-Pokus jest niestety tworem najgorszym. Wątek autobiograficzny w tej powieści nie jest tak wyraźny jak chociażby w Rzeźni numer 5, ale trzeba przyznać, że postać Eugene’a Debsa Hartke’go coś z samego Kurta ma. Obaj byli żołnierzami, obaj wykładali w szkołach wyższych, na szczęście dla tego drugiego (realnego), tylko ten pierwszy skończył w więzieniu. W rzeczywistości, pisarz w osobie bohatera powieści zaklął dwie postacie historyczne. Obie związane z wojną wietnamską. Obie związane z polityką. Z Rzeźnią numer 5, jak już przy niej jesteśmy, Hokus-Pokus łączy również krótko przedstawiony wątek Tralfamadorian.
Hokus-Pokus to gorzka opowieść snuta przez weterana wojny w Wietnamie, który zdecydowanie bardziej zamiast do West Point, wolał trafić do klubu jazzowego, najlepiej na stołek przy fortepianie. Rzucony już od małego na wzburzone wody życia, po długim czasie zaczyna się przyzwyczajać do tego, że jego losem kieruje chaos. Ten natomiast powinien być mieszaniną złego i dobrego, a póki co Eugene za dużo tego drugiego nie doświadcza. Trauma związana z Wietnamem, niemożność (a może niechęć) stworzenia normalnej rodziny (mimo posiadania dzieci), obranie ciągłych zmian jako ciągłej stałej, praca początkowo w szkole z osobami w pewnym sensie ograniczonymi, następnie w więzieniu, w którym doświadcza wątpliwej przyjemności pobytu po obydwu stronach krat. Po tej mniej komfortowej spisuje swoje wspomnienia. I to w wątku przewodnim byłoby na tyle. Vonnegut nie byłby jednak sobą, gdyby nie ukrył dna drugiego.
Hokus-Pokus został wydany w 1990 roku jako jedna z ostatnich powieści Kurta. I pomimo oczywistego sarkazmu, ironii, groteski, satyry i wytykania głupoty, nie tyle zauważalnych, co po prostu bardzo wyraźnie widocznych we wszystkich jego powieściach, tu autor patrzy na świat (bardziej na Amerykę) w momencie, w którym głupota wiedzie prym i rozszalała się na dobre. Vonnegut nie zwraca się już do nas czytelników z apelem:
„patrzcie do czego może doprowadzić ludzka głupota… mimo tego, że doskonale to wiecie, nic z tym nie robicie”,
ale bardziej:
„patrzcie, nic z tym nie robiliście, a teraz jest już za późno ale w sumie mam to mocno i daleko w poważaniu”.
Mimo takiej mojej interpretacji, widzę w książce również ziarenko nadziei. Jakby Kurt wiedząc, że dla ludzi nie ma już ratunku, chciał nam pokazać nagą prawdę o zaprzepaszczonych, niewykorzystanych szansach i do czego takowe prowadzą.
W tej pozycji zdecydowanie bardziej niż w innych zauważalny jest chaos. Całość określiłbym mianem kolażu z tych wszystkich chusteczek, serwetek, zwitków, kartek i karteczek, na których swoje myśli zapisuje Hartke, a co robił również sam autor i o czym wprost informuje nas na początku książki. Dużo przeskoków czasowych, dużo postaci, dużo wydarzeń, z których większość ważna tylko dla tych, którzy je przeżyli. Wszystko to, jeżeli można w ogóle powiedzieć, że połączone, to bardzo bardzo luźno.
Chciałbym móc powiedzieć o tej książce, że podczas czytania „chciało mi się śmiać jak wszyscy diabli”, ale humor nie grał tu pierwszych skrzypiec. Mógłbym rzec, że w trakcie przerzucania kolejnych kart powieści czułem jakby „ekskrementy trafiły w klimatyzator”, jednakże nadal obecna groteska mi to uniemożliwiła. Wystarczy zatem chyba, jeżeli powtórzę po pewnym martwym już jeleniu, który spisał swoją „autobiografię” ręką Abdullaha Akbahra, zachęconego do tego przez Hartke’go. Mianowicie kiedy jeleń jeszcze żył, podchodząc, kierowany głodem w pobliże farm zaplątał się w drut kolczasty. Konając od kuli myśliwego, duma nad tym po co w ogóle się urodził i wypowiada ostatnie w swoim żywocie słowa:
„O co w tym wszystkim, do diabła, chodziło?”
"Jak długo istnieje klasa niższa – należę do niej. Jak długo istnieje element przestępczy – wywodzę się z niego. Jak długo choćby jedna dusza przebywa w więzieniu – nie jestem wolny.”
Spośród tych powieści, które z dorobku Vonneguta udało mi się przeczytać, z wielką przykrością i lekkim wstydem muszę przyznać, że Hokus-Pokus jest niestety tworem najgorszym. Wątek...
2022-08-15
Zestarzej się u mego boku!
Najlepsze jest wciąż o pół kroku
Przed nami - pełnia życia, ku niej wszystko wiodło..."
Czy w "Kamyku na niebie" można zobaczyć tego samego Asimova, co w Fundacji lub Robotach? Nie sądzę. Czy w "Kamyku na niebie" ten Asimov daje się czytać? Oczywiście! Przecież to nadal Asimov!
To już ostatni tom Imperium Galaktycznego, choć autor napisał je faktycznie jako pierwsze (przed "Gwiazdami, jak pył" i "Prądami przestrzeni"). Trzy tomy, choć różnią się od siebie znacznie, m.in. czasem akcji i postaciami, to wszystkie skupiają się na ratowaniu czegoś lub kogoś poprzez próby zapobiegania niektórym procesom, będąc częścią tego składającego się z kilkuset milionów planet tytułowego Imperium. Wszystkie tomy również wróżą i przedstawiają powolny proces jego upadku, stanowiąc tym samym podwalinę pod całą siedmiotomową Fundację. Wydaje mi się, że właśnie jako owa podwalina ten cykl powinien być traktowany.
W pierwszym tomie obserwowaliśmy jak Biron Farill najpierw próbuje ratować ojca, następnie zapobiega dalszemu wypełnianiu imperialistycznych planów przez Tyrranejczyków. W tomie drugim towarzyszyliśmy pewnemu uznanemu przez lokalne społeczeństwo za głupka, Rikowi i oglądaliśmy proces ratowania bogatej w kyrt Floriny wraz z jej rdzennym niewolniczym ludem. Ostatecznie wraz z 62-letnim Josephem Schwartzem wyruszyliśmy w niechcianą podróż w czasie, około dwa tysiące lat do przodu. Tym razem zagrożone jest całe galaktyczne imperium.
Pan Schwartz – emerytowany krawiec nie cieszy się pięknym parkowym otoczeniem zbyt długo. W ułamku sekundy, pomiędzy dwoma kolejnymi krokami zostaje przeniesiony w czasie z lat 50 ubiegłego wieku, około dwóch mileniów wprzód. Okazuje się, że w kosmosie nie jesteśmy sami. Ba! Planet i zamieszkujących je cywilizacji jest tak dużo, że jako Ziemianie nie jesteśmy wiele więksi od tytułowego kamyka na niebie. Jakby tego było mało, Ziemia jest od pewnego czasu radioaktywnie skażona, a jej mieszkańcy traktowani przez wszystkie inne cywilizacje z wielką pogardą. Wynika to z ogólnie panującej tu biedy, a być może również z tego, że ośmielają się twierdzić, iż to właśnie oni zapoczątkowali życie w kosmosie, a to rozrosło się na ponad 200 milionów planet. Będzie się to starał wyjaśnić Bel Arvardan – znany światu, zafascynowany historią archeolog. Wisienkę na torcie stanowi tu jeszcze jedna zmiana. Naturalną koleją rzeczy na Ziemi, wszyscy, którzy ukończyli 60 rok życia, są poddawani eutanazji. Schwartz zatem od dwóch lat powinien już leżeć martwy.
"Kamyk na niebie" zawiera w sobie wszystko to, co powinno zawierać standardowe science fiction. Dostajemy kosmos z milionami (albo nawet miliardami) jego nieodkrytych tajemniczych skrawków. Czy to w myśl planet, czy ich mieszkańców. Poznajemy nowe technologie (synapsyfikator, neutronowe bicze). Mamy styczność z postapokaliptyczną wizją części świata (radioaktywnie skażona Ziemia). W powieści pojawia się również motyw wykorzystywania telepatii. Utrzymując konwencję poprzednich tomów, doświadczymy tu wątku miłosnego (jakkolwiek w poprzedniczkach był znośny, tak tu mam wrażenie, że wciśnięty na siłę i niezbyt umiejętnie przedstawiony) oraz dochodzenia po poszlakowej nitce do zagadkowego kłębka tajemnic. Arvardan stara się rozłożyć na czynniki pierwsze dwie teorie (Mergera i radiacyjna), dotyczące powstania zalążka życia w galaktyce, jednocześnie usiłując przekonać aktualnych rządców do tego, że wszelkie konflikty pomiędzy Ziemią, a resztą cywilizacji w znacznej mierze wywodzą się z różnic w myśleniu. W powieści wprawne oko zauważy zatoczenie przez historię kręgu. Asimov tworzy Imperium Galaktyczne mocno inspirowane starożytnym Rzymem. Znając fakty, wielkie cesarstwo upadało. I nie był to proces szybki, ale mozolny, stopniowy. Jeżeli wejdziemy w buty Josepha Schwartza, w jednej chwili będziemy się zastanawiać nad historią starożytności, a ułamek sekundy później sami tą starożytność stanowić. Zderzenie tych dwóch czasów jest w książce widoczne i niezwykle ciekawe. Ciekawa jest również zmiana ludzkiej mentalności, m.in. odnośnie do eutanazji. Są jednak pewne zjawiska, które od miliardów lat nie zmieniają się ani trochę. O tym również przeczytacie.
Kończąc wywód pozwolę sobie sparafrazować słowa wypowiedziane w jednym z dosyć znanych polskich filmów.
„Robotów nie ma (jeszcze)… ale też jest zajebiście”
Zestarzej się u mego boku!
Najlepsze jest wciąż o pół kroku
Przed nami - pełnia życia, ku niej wszystko wiodło..."
Czy w "Kamyku na niebie" można zobaczyć tego samego Asimova, co w Fundacji lub Robotach? Nie sądzę. Czy w "Kamyku na niebie" ten Asimov daje się czytać? Oczywiście! Przecież to nadal Asimov!
To już ostatni tom Imperium Galaktycznego, choć autor napisał je...
2022-05-31
"WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA"
Rok 1984 znajduje się chyba we wszystkich możliwych rankingach książek, które nie tyle wypadałoby, co po prostu trzeba przeczytać przed śmiercią. Od paru lat figuruje na liście obowiązkowych lektur szkolnych na etapie licealnym. Nie wszędzie jednak. Np. w takim angielskim Northampton, orwellowskiemu dziełu przypięto łatkę pozycji, której treść może zostać odebrana jako obraźliwa i wywołująca stan zdenerwowania oraz negatywnie wpływać na studentów. Do 1987 roku jako pozycja zakazana w ZSRR, a od 1981 np. na Florydzie, za treść prokomunistyczną i odniesienia o charakterze seksualnym. Od niedawna jej sprzedaż zakazana również na Białorusi. Cóż takiego zatem zawiera ta powieść, jaką wizję ubrał w słowa Orwell ponad 70 lat temu, że tąpnięcie stwórcze wywołuje nadal reperkusje na całym świecie? Prawdę niestety. Tak należałoby w skrócie odpowiedzieć.
Mamy rok 1984. Z siedmiu znanych kontynentów zrobiło się trzy, konkurujące ze sobą na wszystkich możliwych płaszczyznach, z częścią „niczyją” mniej więcej po środku. Eurazja – zajmująca tereny całej dzisiejszej Europy oraz obfitą azjatycką północ, WschodoAzja, której pozostała praktycznie cała Azja południowo-wschodnia oraz Oceania, do której należą obydwie Ameryki, południowa część Afryki i Australia. To właśnie na tej ostatniej skupił się Orwell przed rokiem 1949, w którym to postawił w powieści ostatnią kropkę i pokazał ją póki co Wielkiej Brytanii.
"Oceański" "dwaplusdobry" ustrój angsoc (w nowomowie, angielski socjalizm) podzielony jest na trzy struktury polityczne. Partia Wewnętrzna – najmniej liczna, ale najlepiej żyjąca. Członkowie tej części mają dostęp do szeregu benefitów, niedostępnych w pozostałych częściach. Mieszkają w godnych warunkach, a o ich dobrobyt dba pośrednio służba. Partia Zewnętrzna – liczniejsza, realizująca pomysły Partii w każdym z pięciu Ministerstw – Miłości, Prawdy, Obfitości, Pokoju oraz Zwycięstwa. Jej członkowie nie mają tak dobrze jak ci z wewnętrznej. Muszą zadowolić się zdecydowanie gorszym jedzeniem i pomieszkiwać w obskurnych blokach lub hotelach robotniczych. Cała Partia rządząca to zaledwie 15% społeczeństwa Oceanii. Cała reszta została tu określona mianem proli – najliczniejsza oraz najniżej położona warstwa społeczna, zaniedbana i dyskryminowana, bez dostępu do przywilejów, towarów znośnej jakości, ale z jako taką względną wolnością, chociaż mówiąc o jakiejkolwiek wolności przy okazji recenzji orwellowskiego świata, dopuszczamy się dosyć mocnego nadużycia. Wygląda nudno i znajomo, prawda? Bo czymże różni się niby ten świat od tego za oknem? Mamy przecież partię rządzącą, która spija śmietankę z kawy zrobionej przez tych na niższych szczeblach, a cała rzesza ludzi dostarcza pod przymusem składników, aby ta kawa mogła być w ogóle zaparzona. Paradoksalnie nie trzeba się uważnie wczytywać, żeby zauważyć jak bardzo orwellowski świat podobny jest do aktualnego, jednocześnie dzięki Bogu, jak bardzo się od niego (jeszcze) różni.
Rok 1984 to podróż do najsłynniejszej literaturowej dystopii. Do świata, w którym panuje wszechobecna cenzura, a ludzie inwigilowani poprzez teleekrany są odarci z wolności i prywatności. Technologia nie rozwinęła się na szczęście tak bardzo, aby znać ludzkie myśli, ale Partia używa doskonałych ku temu narzędzi, aby owe myśli kształtować, a za każdą „myślozbrodnię”, czy „gębozbrodnię”, którą zdradził choćby grymas, lub jego brak w momencie, kiedy był wymagany, karać „ewaporacją”, czyli wymazaniem z rzeczywistości, krótko mówiąc. Podczas codziennych Dwóch Minut Nienawiści, każdy członek Partii ma obowiązek wyklinać podłego rewolucjonistę, Goldsteina, chwaląc jednocześnie Wielkiego Brata, stwórcę obecnego ustroju. „Sobizm” - chęć zaznaczenia własnej indywidualności poprzez spędzanie czasu na tym, na czym chcemy go spędzać sami, nie jest tu tolerowany. Partia dla dobra społeczeństwa walczy z każdym przejawem potencjalnego buntu i próbą zachowania wspomnień z czasów sprzed wprowadzenia nowego ustroju poprzez wprowadzanie tzw. „nowomowy”. Mianowicie wycofania z powszechnego użycia słów niepotrzebnych wzorowemu obywatelowi. Wszystko to na korzyść Partii oczywiście. Mniejszy zasób słownictwa, to mniejsze możliwości ubrania w słowa myśli potencjalnie niebezpiecznych, a w konsekwencji ograniczone myślenie. Człowiek ograniczony myślowo nie będzie przecież dociekał po co i dlaczego robi to, co robi tylko skutecznie realizował partyjny plan. Trująca indoktrynacja zaczyna się już na etapie wczesnoszkolnym, zatem wszystko to, co jakimś cudem nie zostało wychwycone przez teleekrany, powinno być dostrzeżone przez dzieci. Te więc śmiało donoszą na rodziców. Idealny partyjniak ma obowiązek „dwumyślenia”, czyli dostosowania zachowania do aktualnej sytuacji, z korzyścią dla Partii, wierząc i wyznając jednocześnie dwa skrajnie odmienne poglądy na dany temat. Paradoskalnie więc trzeba lawirować pomiędzy byciem niezbyt mądrym, ażeby uniknąć niesłusznych podejrzeń lub co gorsza ewaporacji, a byciem na tyle mądrym, aby móc normalnie wykonywać swoją pracę.
Szarych i nijakich mieszkańców orwellowskiego świata trudno ocenić. Każdego znamy jedynie powierzchownie i na każdego należy patrzeć poprzez pryzmat wypranego mózgu. Lukę w systemie udaje się znaleźć niejakiemu Winstonowi Smithowi, 39-letniemu pracownikowi Bloku Zwycięstwa, który wydaje się być tu protagonistą. Czy jednak w świecie tak mocno ocenzurowanym, nieustannie inwigilowanym i bombardowanym coraz to nowszą porcją propagandy, w świecie, w którym każdym człowiekiem sterują niewidzialne partyjne sznurki, a powszechnym stanem psychicznym musi być kontrolowany obłęd, jest możliwe jakiekolwiek obejście systemu, nie wychwycone przez oko Wielkiego Brata?
Termin całkowitego zwycięstwa Partii szacowany jest na rok 2050. Podczas wymiany pokoleniowej prawdziwa przeszłość świata zostanie całkowicie zapomniana i nadpisana przez tą narzuconą przez rządzących. W momencie czytania tych zaledwie 350 stron jest nadal rok 1984, a niektóre przedmioty, jednostki, zachowania, nadal otacza blada aura przynależności do epoki zupełnie odmiennej od obecnej. Jest zatem jeszcze szansa na odwrócenie biegu wydarzeń?
"Kto panuje nad przeszłością, ten panuje nad przyszłością, kto panuje nad teraźniejszością, ten panuje nad przeszłością."
Orwell ze swoim ponadczasowym rokiem 1984 nawet po śmierci panuje nad czasem!
"WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA"
Rok 1984 znajduje się chyba we wszystkich możliwych rankingach książek, które nie tyle wypadałoby, co po prostu trzeba przeczytać przed śmiercią. Od paru lat figuruje na liście obowiązkowych lektur szkolnych na etapie licealnym. Nie wszędzie jednak. Np. w takim angielskim Northampton, orwellowskiemu dziełu przypięto...
2022-04-29
Nie pamiętam, co najbardziej zaprzątało moją głowę, kiedy miałem 23 lata. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że nie były to myśli natrętne o roztrzaskaniu siekierą głowy jakiejś starej lichwiarki. Myślał o tym natomiast bardzo intensywnie pewien 23-letni były student prawa, na wpół osierocony Rodion Raskolnikow. Z perspektywy późniejszych wydarzeń można śmiało założyć, że robił to jednak nie na tyle intensywnie, aby przewidzieć surowe konsekwencje haniebnego czynu, z których najgorszą w cale nie jest potencjalne gnicie do końca życia w więzieniu.
„Zbrodnia i kara”, albo jak w moim (i pewnie nie tylko moim) otoczeniu zwykło się żartobliwie mawiać: „Zbrodnia Ikara” to najsłynniejsza powieść Dostojewskiego. I choćby sam Dostojewski wstał z grobu i zwrócił mi uwagę, to zdania na ten temat nie zmienię. Czy równie często co o „Zbrodni…” słyszy się o „Braciach Karamazov”? Albo o „Biesach”? Czy też o „Idiocie”, który to podobno uchodzi za fiodorową powieść najlepszą i najsłynniejszą? Nie sądzę. Wstydliwy wycinek z życia Raskolnikowa to kamień milowy wśród lektur szkolnych. Abstrahując od przygniatającej w tym kanonie ilości pozycji dotyczących martyrologii owianej wątkiem narodowo-wyzwoleńczym Polaków, a co za tym idzie masowego ludobójstwa i oddawania życia za ojczyznę, tym razem można było uderzyć z nauczycielem w konwersację na temat (uprzedmiatawiając) roztrzaskania głowy siekierą. I faktycznie przez długi czas myślałem, że to o tym jest ta pozycja. Potem jednak dorosłem.
Interpretacji motywu, którym kierował się główny bohater powieści dokonując morderstwa i grabieży jest wiele. I nawet po zakończeniu lektury, na jednoznaczną odpowiedź raczej nie mamy co liczyć. Raskolnikow, mimo iż połowicznie osierocony, nie był pozostawiony przez matkę na pastwę losu. Kobieta dzielnie znosiła wszelkie upokorzenia, wspierała syna finansowo, oczywiście na tyle, na ile pozwalała jej nędzna sytuacja materialna. Kochała zarówno jego, jak i córkę, a wobec często zdarzających się wybryków, była bardzo wyrozumiała. Raskolnikow dorastał w przekonaniu o swojej nadrzędnej pozycji w społeczeństwie, w myśl geniuszu. Czy zatem zabójstwo Alony Iwanownej było spowodowane snobistycznym kaprysem mądrali, uważającego się za pępek świata? Być może. A może do morderstwa pchnęła Raskolnikowa zwykła bieda? Chęć odwdzięczenia się matce za lata pomocy? Również być może. Chorobliwe pragnienie zaistnienia, poważania w społeczeństwie, wyjścia z szarej strefy ludzi nijakich, właśnie poprzez barbarzyński czyn także można uznać za powódki kierujące Rodionem. I wreszcie na koniec, bardzo prawdopodobne, że pozbawienie życia starej, jak twierdzono, zapewne nikomu niepotrzebnej lichwiarki to przysługa światu, której (przysługi) i tak pewnie nikt nie zauważy.
Bez względu na motyw, który swoją drogą stanowi ciekawą furtkę do rozmyślań, (a takie książki są najlepsze), Raskolnikow to postać tragiczna, zawieszona pomiędzy podjęciem jakiejkolwiek decyzji w przedmiotowej sprawie, a niepodejmowaniem żadnej. Rodion to taka, nie bójmy się użyć tego słowa – ciapa, na korzyść której nie wpływają żadne wrodzone predyspozycje, czy też wyuczone umiejętności, ale zbiegi okoliczności i cudowne zrządzenia losu. Nie kryje się jakoś specjalnie z przyznaniem się do winy, jednak los nie chce go ukarać, a przynajmniej nie tak, jak on sam tego oczekuje. Jako istota o wielkiej wrażliwości sam w zaciszu własnego sumienia jest dla siebie obrońcą i oskarżycielem, a to odbija się znacząco na jego stanie psychicznym.
Czy istnieje kara adekwatna do popełnionego czynu, bez względu na to czy to rabunek, gwałt, morderstwo itp.? Czy taki postępek zostawia do końca życia skazę na duszy oprawcy? Być może właśnie nad tym zastanawiał się sam Dostojewski podczas przymusowych katorżniczych prac, zafascynowany psychiką współwięźniów? Jeżeli wierzyć dostępnym źródłom, postać Raskolnikowa nie była w 100% zmyślona, a inspirowana faktycznie żyjącą w tamtych czasach osobą. Tytuł w przekładzie na język polski stracił moim zdaniem dużo. „Priestuplienije…” - nie tylko zbrodnia, ale też premedytacja wbrew społecznym normom, która skutkuje złamaniem prawa „…i nakazanie” - nie tylko kara, ale również nauczka i przestroga. Wnętrze lektury bez względu na to ile straciło w przekładzie to wybitne, ponadczasowe arcydzieło literatury światowej i kopalnia, do której trzeba co jakiś czas wracać po nowe złoża inspiracji.
Nie ma zbrodni bez kary.
Nie pamiętam, co najbardziej zaprzątało moją głowę, kiedy miałem 23 lata. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że nie były to myśli natrętne o roztrzaskaniu siekierą głowy jakiejś starej lichwiarki. Myślał o tym natomiast bardzo intensywnie pewien 23-letni były student prawa, na wpół osierocony Rodion Raskolnikow. Z perspektywy późniejszych wydarzeń można śmiało...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-29
Byłbym za tym, aby kilka Vonnegutowskich pozycji znalazło się w kanonie lektur szkolnych, gdyby nie pewien paradoks wynikły z tegoż przedsięwzięcia. Mianowicie, Kurt Vonnegut to jeden z tych autorów, u których ukazywanie nagiej ludzkiej głupoty w świetle dziennym przy olbrzymiej publiczności stało się i przyjemnością i pośrednim sposobem na zarobek. Gdyby nie ludzka głupota, ów pisarz posiadając niewątpliwie odpowiednie pisarskie narzędzia, nie miałby czego siać w literaturze, a co za tym idzie – zbierać pysznych, soczystych owoców swojej pracy. Na powiększenie kanonu lektur omawianych w szkolnych ławkach o dzieła Kurta jest już niestety za późno. Społeczeństwo jest za głupie, aby autorskie treści dotarły do mózgownic, a zupełnie już nie ma żadnych szans na to, aby były zrozumiane. Wobec tego, gdyby głupota ludzka nigdy nie istniała, Vonnegut nie miałby czego w błyskotliwy sposób wyśmiewać. Musiała zatem istnieć i bardzo dobrze się rozwijać, na niekorzyść świata, ale z korzyścią dla samego autora. Gdyby więc przenieść się troszkę w czasie we wstecznym kierunku i dać ludziom do poczytania kilka jego pozycji, w obecnych czasach moglibyśmy liczyć na ciut mądrzejszą cywilizację, ale… treść owych książek stałaby się bezsensowna, ponieważ wyśmiewałaby zjawiska, których albo nie ma, albo nie są jakoś bardzo powszechne. Dochodzę więc do zupełnie absurdalnego wniosku i nie sądziłem nigdy, że kiedykolwiek wypowiem, bądź napiszę następujące zdanie… ale, głupoto ludzka! Niech Cię Bóg błogosławi. (tylko w tym jednym maluczkim przypadku).
Kocham twórczość Vonneguta za to, że z idealnie gładkiej powierzchni potrafi ironią, groteską, kunsztem literackim oraz precyzją wyfałdować doliny i góry. I to praktycznie z każdej płaszczyzny. Fakt rzeźbienia w procesie twórczym z masy wspomnianej przeze mnie kilkukrotnie ludzkiej głupoty może stać się nudny, kiedy zdamy sobie sprawę, że przewija się to w praktycznie każdej jego powieści, lecz nie dla mnie.
Niech Pana Bóg błogosławi, Panie Rosewater to pozycja dość krótka, w myśl objętości i niezbyt rozległa wątkowo, choć stanowi punkt wyjścia do dywagacji na temat pieniądza. Pieniądz gra tu pierwsze skrzypce. Za pieniądzem ludzie gonili odkąd go sami wynaleźli, gonią i gonić będą. Pieniądze kryły się za wieloma morderstwami i doprowadzały do upadku wielkich mocarstw. Kiedyś ludzie potrafili wymieniać się umiejętnościami. Ja Ci zrobię ogień, ale Ty mi dasz jaskinię. Dziś ludzie za pieniądze kupują… pieniądze. Za pieniądze można kupić wolność, albo pozbawić jej kogoś innego. Kult pieniądza stał się bardziej powszechny niż jakakolwiek religia. Znam wielu ludzi, którzy uważają, że Bóg do życia nie jest im potrzebny, ale nie znam nikogo, kto to samo myśli o pieniądzu. Skoro zatem pieniądz łączy ponad 8 miliardów ludzi na świecie, dlaczego tak bardzo ich przy tym jednocześnie dzieli?
Elliot Rosewater jest na tyle bogaty, że gdyby miał w planach konsekwentne powiększanie swojego majątku, na przestrzeni kilkunastu/kilkudziesięciu lat mógłby śmiało kupczyć planetami. Jedną bowiem – Ziemię miałby już na własność. Nasz bohater ma natomiast plany z goła inne… chce ów majątek rozdać! Ot tak! Pod wpływem zwykłego kaprysu. Postać Elliota to czysta fikcja literacka. Nie ma na świecie nikogo, kto przy tak potężnym bogactwie powiększanym od kilku pokoleń, nie starałby się zachować ciągłości tego procesu. Tak to już działa, że dopóki masz mało, starasz się gospodarnie tym zarządzać, aby nie mieć mniej. Kiedy jednak zaczynasz się wzbogacać, przekładasz non stop poprzeczkę wyżej i wyżej, ponieważ chcesz ciągle więcej i więcej. To naturalne, choć od pewnego momentu może się stać niebezpieczne. Chcesz najpierw zapewnić dobrobyt sobie, potem swoim potomkom i liczysz na to, że Twoi następcy przejmując pałeczkę będą kierować się tym samym. Wyobraźcie sobie zatem jak wielkie zdziwienie wywołuje taki Elliot, który życiu w luksusie nagle mówi stop! Wyrusza na ostatni trip dookoła świata wraz ze swoim jedynym ukochanym przyjacielem – alkoholem, następnie osiada w małej klitce w rodzinnym mieście i trwoni dziadowską i ojcowską „krwawicę” z Fundacji Rosewaterów na potrzeby lokalnych mieszkańców. Wydawałoby się, że Elliot Rosewater to taki podrasowany Robin Hood, który rozdaje biednym, a zabiera sobie.
Wstrzymajmy się jednak z osądami. Trudno się nie zgodzić z faktem, iż taka postawa jest niewątpliwie szlachetna. Innego jednak zdania jest rodzina i znajomi naszego bogacza. Posiadacz serca, które być może nie było takie od początku, a stało się dobre dopiero pod wpływem nerwowego załamania jest coraz bardziej wykorzystywany przez lokalną swołocz. Pojawia się więc w głowie czytelnika pytanie: czy Elliot Rosewater jest głupi, ponieważ rozdaje majątek pod wpływem kaprysu? Czy jest głupi, ponieważ daje się wykorzystywać społeczeństwu liczącemu na darmową pomoc materialną? Wydaje mi się, że głównym zamysłem milionera było wyposażenie ludzi w wędki. Znalazła się natomiast rzesza ludzi, którzy leniwie pragną ryb. I przypomina mi to poniekąd obecne rządy państwa, w którym się urodziłem… Po co się starać i tyrać w robocie, skoro państwo da nam wszystko, czego potrzebujemy? Omamieni głupotą nie widzimy jednak tego, że utrzymujemy się w ten sposób sami, a pieniądze, które pchamy do swojej lewej kieszeni to te same pieniądze, które wspaniałomyślni rządziciele wyciągnęli nam przed chwilą z prawej.
Niech Cię Bóg błogosławi, Panie Vonnegut!
Byłbym za tym, aby kilka Vonnegutowskich pozycji znalazło się w kanonie lektur szkolnych, gdyby nie pewien paradoks wynikły z tegoż przedsięwzięcia. Mianowicie, Kurt Vonnegut to jeden z tych autorów, u których ukazywanie nagiej ludzkiej głupoty w świetle dziennym przy olbrzymiej publiczności stało się i przyjemnością i pośrednim sposobem na zarobek. Gdyby nie ludzka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-29
Z tych mniej teraz istotnych, aczkolwiek być może ciekawych dla niektórych, wydarzeń ze świata, w roku 1950 liczba ludności świata wynosiła lekko ponad 2,5 mld, w Rzymie została uchwalona Europejska Konwencja Praw Człowieka, otwarto metro w Sztokholmie, na świat przyszedł aktor znany sporo później m.in. z takich seriali, jak Złotopolscy, Daleko od noszy, czy Buła i spóła – Paweł Wawrzecki, a ZSRR ogłosił, że dysponuje bombą atomową.
Bardziej istotny dla całego czytelniczego świata, głównie dla miłośników sci-fi być może fakt, że to właśnie w roku 1950 światło dzienne ujrzały pierwsze tomy cykli takich jak Fundacja, Roboty, czy Imperium Galaktyczne, jednego z mistrzów gatunku – Isaaca Asimova.
Ci, którzy mają już za sobą jego powieści z lat późniejszych, czytając Gwiazdy jak pył mogą odnieść wrażenie, jakby treść była pisana inną ręką. I słusznie. Autor być może jeszcze nie zdążył wypracować sobie swojego autorskiego stylu, w którym osiadł i którym przyciągnął rzesze fanów. Nie znaczy to w żadnym wypadku, że pierwsza część Imperium Galaktycznego nie fascynuje. Jest to zwyczajnie zalążek autorskich umiejętności, które pełny rozkwit osiągnęły zaledwie kilka lat później.
Treść powieści skupia się na powiększaniu imperium przez mieszkańców suchej, niezbyt urodziwej pustynnej planety Tyrann. Posiadając odpowiednie wyposażenie oraz wiedzę, kolonizują kolejno mniejsze planety, siłą podporządkowując sobie ich tubylców. Niespodziewanie i rzecz jasna nie z własnej woli, przeszkodą w wypełnianiu imperialistycznych planów Tyrranejczyków staje się Biron Farrill. Przybysz z planety Nefelos, zamieszkujący od 4 lat spustoszoną nuklearnie Ziemię i będący już prawie absolwentem Ziemskiego Uniwersytetu. Niestety akurat trzy dni przed rozdaniem dyplomów Biron znajduje w swoim pokoju bombę, dowiaduje się o uwięzieniu i zapewne rychłej śmierci swojego ojca – rządcy Widemos, a niejaki Sander Jonti, który go o tym informuje, wysyła go do znanego mu tylko z opowieści suwerena Rhodii – Hinrika V, celem uniknięcia utraty życia przez niego samego, ponieważ – jak twierdzi – Tyrrańczycy po ojcu zapewne znajdą i jego. Farrill może wydawać się okładkowym „naiwnym studentem, który trafia w sam środek kosmicznej intrygi”, jednak pozory mogą mylić, a ja radzę czytać wszystko uważnie, ponieważ od momentu wejścia na pokład statku kosmicznego ruszającego na Rhodię, a w zasadzie już od chwili opuszczenia Birona pokoju z materiałem wybuchowym, wszystko zaczyna być szyte bardzo grubymi nićmi.
Nie da się ukryć, że Gwiazdy jak pył, to taka lekka, przyjemna space opera, z pełnią swoich wad i przeważających nad nimi zalet. Mniej kosmicznych bitew (ale to dopiero pierwszy tom, mam nadzieję, że później się to rozkręci), sporo międzygwiezdnych podróży, więcej intryg i polityki, a w to wszystko średnio zgrabnie wpleciony wątek miłosny, pełen romantycznych przygód. (Daję słowo, że podczas czytania, w miejscu Birona widziałem młodego Hana Solo (oczywiście z twarzą Harrisona Forda, a jakżeby inaczej)). Mimo, iż świat przedstawiony przez Asimova jest znacznie odległy od naszych czasów obecnych (bomby atomowe nazywane są tu prymitywną bronią), to niektóre tradycje, takie jak m.in. wydawanie za mąż młodej córki w myśl racji stanu, dla bezpieczeństwa międzyplanetarnego, czy interesów ludności, są nadal kultywowane. Jak w średniowieczu. Pierwszy tom cyklu ukazuje również jak bardzo pozory mogą mylić. Nie wszystko złoto, co się świeci i nie taki diabeł straszny, jak go malują. Przekonamy się o tym podczas czytania niejednokrotnie.
Cóż więcej, książkę przeczytałem w dwa dni. I to tylko dlatego, że zwyczajnie musiałem się zająć czymś innym. Gdyby nie fakt posiadania życia poza tym czytelniczym, powieść zostałaby zmieciona pewnie w kilka godzin, ponieważ wciągnęła. Nie jest objętościowo długa, a sama historia nie jest bardzo zawiła. W sam raz na pierwszą przygodę z Asimovem. Niestety po Gwiazdach jak pył można pójść jedną z dwóch skrajnych dróg. Albo się w jego twórczości zakochacie, albo nie sięgnięcie po kolejną powieść już nigdy. A szkoda. Bo warto.
Z tych mniej teraz istotnych, aczkolwiek być może ciekawych dla niektórych, wydarzeń ze świata, w roku 1950 liczba ludności świata wynosiła lekko ponad 2,5 mld, w Rzymie została uchwalona Europejska Konwencja Praw Człowieka, otwarto metro w Sztokholmie, na świat przyszedł aktor znany sporo później m.in. z takich seriali, jak Złotopolscy, Daleko od noszy, czy Buła i spóła –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10-27
Lubię porównywać literaturę piękną do silnego, skutecznego leku. Niewątpliwie wśród nich są te jednocześnie smaczne i pachnące i pomocne na pewne dolegliwości. Jednak przeświadczenie, z którym żyje, o tym, że lek skuteczny to lek gorzki i im bardziej obrzydliwy, tym lepszy nie wzięło się znikąd. Bardzo podobnie było z szeregiem klasyki literatury pięknej, której jednym z najwybitniejszych przedstawicieli w myśl twórczości jest Fiodor Dostojewski. Jego „Idiota” potwornie mnie wymęczył i poniekąd oszukał. To pierwsze zostało spowodowane faktem takiego zagmatwania treści, takiej mnogości zwrotów akcji i relacji pomiędzy postaciami, że przyjemność z czytania zacząłem odczuwać dopiero pod koniec. Raz po raz plątane, rozsnute przez autora fabularne nici, mimo iż pod względem scenerii podobne do "Mody na sukces", czyli zamknięte na długi czas w jednym domostwie (a często jednej izbie), jakoś dziwnie ciągnęły mnie dalej. Być może dlatego, że czując się oszukany przez początek opisu z tylnej okładki książki, starałem się uparcie znaleźć odpowiedź na dwa zasadnicze pytania. Dlaczego „Idiota” może uchodzić za jedno z największych dzieł Dostojewskiego i… jak wygląda wnętrze ludzkiej duszy, do odkrycia którego wzywa nas ów opis przez pryzmat tego, iż jest to powieść najgłębiej badająca jej mroczne tajniki. Nie wiem jak, nie wiem kiedy i nie wiem dlaczego, mimo wymęczenia tą pozycją, cieszę się, że za nią chwyciłem. Ciężko było przebrnąć przez meandry zamysłu autorskiego żłobiące karty powieści, ale na koniec wyszedłem z tego bogatszy o pewne doświadczenie i wyposażony w kolejny bagaż przemyśleń.
Głównego bohatera powieści, który jeszcze nie wie, że lada moment zostanie okrzyknięty tytułowym idiotą, poznajemy podczas podróży pociągiem. Bez grosza przy duszy i jakiegoś bliżej sprecyzowanego celu, wysiada on chyba gdzieś w Petersburgu i praktycznie od razu zostaje uwikłany w pierwszą z kolei intrygę. I to w zasadzie wszystko, co można powiedzieć na wstępie o zarysie fabularnym. Każda następna strona to coraz więcej przykładów tego, jak bardzo książę Lew Mikołajewicz Myszkin daje się wykorzystywać w swojej naiwności, przez plugawe, brylujące osobistości, do ich osobistych celów.
Co stanowi wartość tej książki? Portrety psychologiczne postaci. Kto jak kto, ale Dostojewski wielokrotnie udowodnił, jak umiejętnie potrafi otworzyć przed czytelnikiem wnętrza bohaterów swoich powieści, tak, aby ten miał bezpośredni wgląd do wielkiego wachlarza ich osobowości. Czy da się jednocześnie podejrzeć, kto jest w środku piękny, a kto zgniły? Nie do końca. I to jest w „Idiocie” urzekające. Tak naprawdę do samego końca nie wiemy kto jest godny zaufania, kto nie, a to przez fakt wielokrotnej zmiany stanowisk bohaterów. Ci się bratają, a za chwilę ci sami sobie skaczą do gardeł. Znajdziemy tu przykład tego, że miłość jednak można kupić, a nawet najgorsze przestępstwo ot tak może zostać przebaczone. Książę Myszkin to postać tajemnicza, którą po trochu wraz z każdą następną stroną odkrywamy. Jednak przez większą część „Idioty” doświadczamy również oscylowania wątków dookoła dwóch postaci kobiecych o teoretycznie kontrastujących ze sobą cechach charakteru, a w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobnych. Serce księcia zostaje rozdarte pomiędzy te dwie bałamucące wybranki.
Tytułowym „Idiotą” nakazuje nam nazywać księcia prawie każda ważniejsza postać przewijająca się przez książkę. Wydaje mi się, ze nie trzeba się jednak jakoś specjalnie wysilać, żeby zauważyć, że idiotami są tak naprawdę wszyscy poza księciem. Łasi na zysk, pazerni na bogactwa, obrażeni na świat, kiedy nie dostaną tego, co im się według nich należy, pseudopiękni w środku, ślepo kreujący swoją własną rzeczywistość w koteriach. Czytelnik, który nie dostrzeże tego w porę i powtórzy za nimi wszystkimi wyzwiska uderzające w księcia Myszkina, może uchodzić za ponadczasowy przykład upupienia. Książę, żyjąc spontanicznie, zdaje się być wielką twierdzą, od której odbijają się raz po raz wszystkie oszczerstwa. Mimo, że nie ma jasno obranego celu, nie pozwala także na to, aby wyznaczyli mu go ludzie, których spotyka. Złość i pożądliwość ludzka tylko czyha na to jak wykorzystać jego naiwność. Niestety – sukcesywnie.
Oprócz profesjonalnej prezentacji psychologicznych portretów bohaterów, moją uwagę przykuła jeszcze jedna sprawa. Kilka postaci co jakiś czas dywaguje na temat potencjalnych odczuć osoby skazanej na śmierć ułamek sekundy przed nią. Czy w momencie, w którym uświadamiasz sobie, że za kilka sekund umrzesz, czujesz paraliżujący strach? Smutek? A może właśnie wtedy uruchamiają się jeszcze inne skrywane emocje rozrywające Cię od środka? Niestety nie dane mi było cieszyć się z czytania o tym wystarczająco długo. Rozmowa, mimo iż parokrotnie do niej wracano w różnym składzie, bardzo szybko się kończyła, a mnie pozostawiała z ogromnym niedosytem.
Książkę wbrew pozorom polecam. Ale tym z Was, którzy albo lubują się w twórczości Dostojewskiego i kochają go za całokształt, albo tym, którzy chcą przeczytać tzw. klasyka literatury pięknej, a masochizm im nie straszny.
Lubię porównywać literaturę piękną do silnego, skutecznego leku. Niewątpliwie wśród nich są te jednocześnie smaczne i pachnące i pomocne na pewne dolegliwości. Jednak przeświadczenie, z którym żyje, o tym, że lek skuteczny to lek gorzki i im bardziej obrzydliwy, tym lepszy nie wzięło się znikąd. Bardzo podobnie było z szeregiem klasyki literatury pięknej, której jednym z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-08-29
Jest coś zadziwiającego w fakcie pozornej nieprzemijalności niektórych charakterystycznych epok historycznych. Osobiście lubię sobie wyobrażać np. Wielką Brytanię, nie taką, jaka jest obecnie, lecz taką, jaka była ponad 150 lat temu. Nie ujmując Anglii absolutnie aktualnego piękna, przyznacie, że tą Elżbietańską od Wiktoriańskiej dzieli spora przepaść w myśl magii i tajemniczości. Tamten klimat jest ponadczasowy. Dotyczy to także wielu innych państw. Szkocja, Stany Zjednoczone… Jeżeli ktoś mądry mógłby udzielić mi odpowiedzi na pytanie, jak określić jednym słowem spowodowaną wyobrażeniami wielką tęsknotę do miejsc i czasów, w których nie byliśmy, bo być nas nie mogło z przyczyn od nas niezależnych to chętnie się dowiem, ponieważ dokładnie taki stan jest w moim życiu nieprzemijający ilekroć zachwycę oko sztuką lat minionych.
Guzik bym wiedział o wszechobecnym uroku tamtych czasów, gdyby nie tacy mistrzowie pióra, jak Arthur Conan Doyle, Fergus Hume, Charles Dickens, Edgar Allan Poe, Agatha Christie (choć ta ostatnia weszła z twórczością już w wiek XX). Mimo, że w światy przez nich stworzone trzeba było tchnąć pewną dozę magii, aby fabuła była jeszcze bardziej ekscytująca i cieszyła czytelnicze oko, to pytanie – ile tej magii urokliwe miejsca, tajemnicze osoby i serie niefortunnych groteskowych niekiedy wydarzeń miały już w sobie naturalnie i co z tego wszystkiego było magiczne i prawdziwe jednocześnie. Pochylmy się nad nowelami człowieka, który obok wyżej wymienionych pisarzy stoi dumnie, a który nie został przeze mnie wymieniony.
Oscar Wilde to godny reprezentant nurtu, który określa się mianem modernistycznego estetyzmu. Ów estetyzm wykwitły na kanwie założeń klasycyzmu oraz filozofii „sztuka dla sztuki” widać dokładnie w jego dziełach. Coś może być piękne i nie warunkuje tego poprawność polityczna, wartości moralne, ani poglądy religijne.
W Zbrodni lorda Artura Savile, autor opisuje wydarzenia, które śmiało możemy porównać do dzisiejszej działalności pseudowróżbitów. Zostaje nam coś przepowiedziane i tak bardzo jesteśmy przekonani o prawdziwości takiego biegu rzeczy, że nie widzimy, jak nieświadomie sami robimy wszystko, aby do tego, co przepowiedziane doszło.
W drugiej noweli z całkowitym brakiem skuteczności, a co za tym idzie poczuciem bezużyteczności zmaga się pewien duch w starej posiadłości. Kiedy jako zjawa próbujesz przestraszyć nowych lokatorów, a jeden z nich, mało, że się Ciebie nie boi, to jeszcze przynosi Ci olej, bo budzi go skrzypienie łańcuchów, które wleczesz za sobą, możesz się śmiało zdenerwować.
Kolejna opowieść mówi o różnych wymiarach bogactwa. O jego względności, na przykładzie tytułowego Modelowego Milionera. Nowela krótka, aczkolwiek ciekawa.
Przedostatni rozdział poświęcony jest pewnej damie, która skrywała ściśle strzeżoną tajemnicę. Dopiero po dotarciu do końca czytelnik spostrzeże jak mocno Wilde wodził go za nochala.
Na koniec poczytamy o tym jak bohater ostatniej noweli rozkłada na czynniki pierwsze sonety Szekspirowskie celem rozwiązania jednej niedającej mu spokoju zagwozdki.
Każda z pięciu nowel w tym wydanym przez wydawnictwo MG tomiku zawiera w sobie pewien paradoks, wszystkie również bardzo mocno ocierają się o groteskę. Na uwagę zasługuję fakt, iż Oscar Wilde swoim stylem potrafi tak zająć i zaciekawić czytelnika, że ten odnosi wrażenie, jakby uczestniczył w fabule. Te wszystkie opisy ludzkich osobowości oraz środowiska, które ukształtowało takie, a nie inne ich zachowanie są niezwykle szczegółowe, a dzięki temu łatwiejsze zrozumienie treści.
Jeżeli lubicie klimaty XIXw. Anglii, dziwne, pełne groteski rozwiązania fabularne, a także całą górę paradoksów, czytajcie Wilde’a!
Jest coś zadziwiającego w fakcie pozornej nieprzemijalności niektórych charakterystycznych epok historycznych. Osobiście lubię sobie wyobrażać np. Wielką Brytanię, nie taką, jaka jest obecnie, lecz taką, jaka była ponad 150 lat temu. Nie ujmując Anglii absolutnie aktualnego piękna, przyznacie, że tą Elżbietańską od Wiktoriańskiej dzieli spora przepaść w myśl magii i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-08-02
Po raz kolejny miałem okazję zanurzyć się w futurystyczny i anty utopijny świat Vonneguta. Tym razem jednak autor, który swój styl rozwijał przez lata w gatunku science-fiction, bazując głównie na wytykaniu w każdym najmniejszym zdarzeniu ludzkiej głupoty, napisał coś prawie zupełnie innego. I nie wynika to z chęci podążenia w innym kierunku pisarskim, a z faktu, że owe „coś prawie zupełnie inne” to jego literacki debiut, od którego pisanie w ogóle rozpoczął. I ja dziękuję Bogu za to, że w późniejszych pozycjach, choć styl Vonneguta nie da się ukryć jest dokładnie tak samo dobry, to dodatkowo tematyka, fabuła, całokształt zmieniły się na lepsze, a groteska w "Pianoli" zarysowana leciutko, została w dziełach późniejszych wyeksponowana do stopnia grubej czarnej krechy.
O czym pisze Vonnegut w "Pianoli"? Tak naprawdę do końca nie wiem. Wygląda to trochę tak, jakby już na początku pisarskiej kariery jego głowa mieściła mnóstwo pomysłów, które musiały gdzieś znaleźć ujście. Teoretycznie motywem przewodnim jest tu rewolucyjna walka z coraz częstszym zastępowaniem ludzkich rąk w pracy, maszynami. W miarę czytania przekonamy się jednak, że ów bunt stanowi jedynie tło pod kilkuletni wycinek z życia doktora Paula Proteusa, który to mimo iż wywodzi się z kasty ludzi jeszcze żelastwem niezastąpionych, wyłamuje się w kierunku cichej rewolucji. Czy tylko ten skrawek życia przedsiębiorcy będzie tu ważny? Okazuje się, że nie. Dlatego będziemy mieli okazję poznać go w roli męża, przyjaciela, przeciwnika, roztargnionego i zmęczonego zwyczajnego faceta etc… Wszystkie osoby, łącznie z Paulem, które przyjdzie nam tu poznać, miejscowości, w których będą przebywać, wydarzenia, o których będą rozmawiać, Vonnegut wymyślił tak dokładnie, że można śmiało odnieść wrażenie, że pozycja, którą czytamy to nie świat wymyślony, a kawałek historii spisanej na bazie autentycznych doświadczeń. Czyli od takiego stylu Kurt rozpoczął i w takim pozostał. Można go za to lubić albo nienawidzić. Nie należy jednak w tej kwestii oczekiwać zmian.
W "Pianoli", autor przedstawiając wyglądające z pozoru na zwyczajne życie doktora, przemyca tak naprawdę negatywne skutki społeczne, jakie wywołać może szybko postępujący industrializm. Co z tego, że żyje się wygodniej, kiedy do pełni zadowolenia z życia człowiek potrzebuje celu? A zakłady pracy ten cel mu właśnie odbierają. Ludzie, których stanowiska zostały obsadzone nieporównywalnie lepszymi maszynami w zależności od inteligencji mają jeszcze szansę dostać posadę nadzoru nad pracą takiej maszyny. O jej uzyskanie jest jednak dość trudno. „Przeciętniacy” w myśl intelektu lądują zatem w służbach porządkowych. I jeżeli nie rozmyślać nad tym zbyt mocno, ma to swoje plusy. Luksusowe domy, pensja choć niska to stała, brak podstaw do zamartwiania się o przyszłość, podstawowe potrzeby zapewnione itp. Do pełni szczęścia brakuje jednak świadomości, że poza zwykłą ciągłą konsumpcją, człowiek jako jednostka jest do czegoś potrzebny. Chęć zaistnienia na kartach historii i determinacja w myśl tego jak życie spełnić, nie spędzić kieruje ludzkość ku rewolucji. I to na tej płaszczyźnie zaczynają się zgrzyty. W "Pianoli" o tym właśnie przeczytamy.
Jak to bywa u Vonneguta, w książce nie zabrakło przemycenia pod płaszczykiem fikcji literackiej, dosyć ważnych kwestii. Jednak pełnię symboliki, a jednocześnie humor, który niewątpliwie nam w tej książce towarzyszy, mam wrażenie, że wyłapie tylko historyczny wyga lub ktoś, kto wie doskonale jak wyglądała sytuacja ekonomiczna Stanów Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej.
"Pianola" to książka trudna, jak z resztą całokształt twórczości Kurta. Jednak mimo, że to debiut, myślę, że warto się z nią zapoznać. Warto się przez nią przedrzeć chociażby dla faktu poczytania o rzeczach, które coraz bardziej zaczynają przypominać rzeczywistość. Nie należy natomiast traktować jej jak przedsmaku twórczości, bowiem kolejne jego powieści trochę się już od niej różnią.
Po raz kolejny miałem okazję zanurzyć się w futurystyczny i anty utopijny świat Vonneguta. Tym razem jednak autor, który swój styl rozwijał przez lata w gatunku science-fiction, bazując głównie na wytykaniu w każdym najmniejszym zdarzeniu ludzkiej głupoty, napisał coś prawie zupełnie innego. I nie wynika to z chęci podążenia w innym kierunku pisarskim, a z faktu, że owe...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przyznam szczerze, że miałem nie lada problem z rozgryzieniem tej książki. Właściwie to nadal go mam. Z jednej strony ciąży na mnie wielkość pozycji, zatem określenie tej najsłynniejszej powieści Sturgeona mianem średnio ciekawej nie do końca jest tu na miejscu. W końcu International fantasy award nie dostaje się za byle co… Z drugiej jednak strony, nazywając tę książkę arcydziełem gatunku grubo bym przesadził, bowiem takich znam minimum kilka i uwierzcie – ta różni się od nich znacznie (tak, wiem, śmiało możecie rzucać we mnie kamieniami, nie mam zamiaru się nawet zasłaniać). Brian Aldiss trafił w punkt porównując twórczość Sturgeona przy okazji pozycji „Więcej niż człowiek” do naczynia pełnego pysznego kawioru. Niewątpliwie kawior to rarytas. Pytanie tylko, czy już samo określenie go mianem rarytasu warunkuje to, że każdemu musi on smakować?
Wspomniany „Więcej niż człowiek”, albo „homo gestalt”, bo takie określenie pojawia się tu znacznie częściej to w pewnym sensie społeczność zamknięta w jednostce. Zrozumieć tego obecnie nie sposób, ponieważ ludzki umysł nie rozwinął się jeszcze wystarczająco, aby rozłożyć to na proste czynniki pierwsze. To twór wychodzący daleko poza granice prawie każdej dziedziny życia i jednocześnie twór, który zapłacił za to swoją cenę. Głupkowaty telepata niszczący innych zaledwie spojrzeniem, dwie nieme siostry bliźniaczki teleportujące się gdziekolwiek zechcą, geniusz z zespołem Downa, dziewczyna z telekinetycznymi zdolnościami i całkiem racjonalny socjopata. Szóstka sprzężonych ze sobą ludzi. Każde coś potrafi, każdemu coś zabrano, każde z nich przeżyło dzieciństwo w sposób dalece różniący się od cudownego. Razem tworzą homo gestalt. Wspólnotę, która w przyszłości może stać się codziennością.
Wyobrażacie sobie głowy kilku najbogatszych państw na świecie połączone w jedną osobowość? Jak taki osobliwy twór miałby funkcjonować? Czy byłby na tyle doskonały, że zrzeszyłby cały świat w imię miłości, dla dobra całej populacji planety, czy raczej jako tzw. nadczłowiek pogardziłby zwykłym człowiekiem i go sobie podporządkował?
Do takich rozważań skłoniła mnie ta książka. Przez cały czas, kartka po kartce z chorą ciekawością starałem się odnaleźć wreszcie wzmiankę o homo gestalt. Po pierwszej części (zdecydowanie najlepszej z trzech, na które dzieli się powieść) traciłem chęć do czytania coraz bardziej i bardziej… Miałem wrażenie, że Sturgeon zamiast zbliżać się do sedna, oddala się od niego i treść, chociaż nadal w jakimś stopniu ciekawa, ma coraz mniej wspólnego z tym, co opisał na początku, a szkoda. Pisarz siedzący wygodnie w gatunku science – fiction paradoksalnie zaciekawił mnie bardziej historią okrutnie upływającego dzieciństwa tych kilku bohaterów, niż samym skokiem ewolucyjnym i technologicznym, na których całe sci-fi niewątpliwie przecież bazuje.
„Więcej niż człowiek” daje do myślenia i wydaje mi się, że każde podejście tej pozycji może być wyjściem do nowych rozważań, nie ważne czy tych dotykających stricte technologicznego postępu, czy tych ugruntowanych na religijnym podłożu, czy też zahaczających o zwykły ludzki system wartości. „Więcej niż człowiek” to wachlarz możliwości w myśl interpretacji. To również wejrzenie w głąb ludzkiej natury, która nieustannie dąży do skakania po rozwojowym podium i pięcia się w górę po to, żeby być naj… Warto na to popatrzeć z nieco innej strony. Czasami najciekawsi ludzie to właśnie ci, z pozoru nieciekawi.
Przyznam szczerze, że miałem nie lada problem z rozgryzieniem tej książki. Właściwie to nadal go mam. Z jednej strony ciąży na mnie wielkość pozycji, zatem określenie tej najsłynniejszej powieści Sturgeona mianem średnio ciekawej nie do końca jest tu na miejscu. W końcu International fantasy award nie dostaje się za byle co… Z drugiej jednak strony, nazywając tę książkę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mimo, że otoczka niewątpliwie kosmiczna, to odczucia niestety przyziemne. Wstyd mówić, ale trzecia odsłona kanonu literatury science-fiction, jakim jest Odyseja Kosmiczna (moim zdaniem) nie dotrzymuje kroku swoim poprzedniczkom. Pamiętam, jak z wielkim zapałem zabrałem się za Odyseję 2001. To była niezwykła podróż w kierunku Saturna od pierwszej do ostatniej strony. Nie inaczej było przy okazji doświadczenia Odysei 2010 i wypadu na Jowisz. Miałem wtedy wrażenie, że każda sekunda spędzona z Floydem, HALem czy po prostu na statku Discovery albo gdzieś przy wielkim czarnym tajemniczym monolicie jest inspirująca, ważna i przyjemna. Nadeszła Odyseja 2061 i… po przeczytaniu czuję się tak, jakby ktoś mnie zahibernował i bez mojej zgody zabrał w kosmos. W takim wypadku nie miałem okazji doświadczyć tego, co przy okazji poprzednich części chłonąłem całym sobą. Jeżeli pewne kwestie były nudne, to znaczy, że nie były ważne, a jeśli były ważne i nie nudne, to i tak umykały gdzieś z głowy po zaledwie kilku czy kilkunastu stronach dalej.
Literacki świat to niestety nie youtube, w którym wystarczy przez jakiś czas kontentem przyciągać do siebie ludzi, a kiedy grono odbiorców urośnie do pożądanej wielkiej liczby, karmić ich czymkolwiek. Po pewnym czasie nie będą już zainteresowani naszym kanałowym pomysłem, a nami samymi właśnie. Wystarczy, że będziemy, a odbiorcy już będą zadowoleni. W Odysei 61’ niewystarczające okazało się początkowe zaciekawienie czytelnika HALem, dziwnym czarnym tworem, garstką osobliwych postaci, żeby potem zwyczajnie wrzucić ścisło umysłową inteligencję w statek kosmiczny i… niech sobie będą, czytelnik i tak to kupi. Da się to kupić, ale tylko z jednego powodu. Clarke zachwycił nas poprzedniczkami i pokazał swoje możliwości. Myślę, że zdecydowanie gorzej było by wtedy, kiedy to trzeci tytuł czteroksięgu zająłby miejsce pierwszego.
Do rzeczy jednak. O czym w dużym skrócie jest tak naprawdę Odyseja kosmiczna 2061? Poniekąd o łamaniu zasad. Floyd, któremu już nie wypada śpiewać urodzinowych 100 lat (ma 103 lata) wbrew powiedzeniu „Sky is the limit” postanawia na statku Universe wylądować na komecie Halleya. W tym samym czasie inny statek kosmiczny – Galaxy wbrew ostrzeżeniu z nieznajomego źródła – parafrazie boskiego nakazu „wszystkie światy są Wasze, z wyjątkiem Europy” – ląduje na Europie właśnie i… woła o pomoc. W zasadzie fabularnie to wszystko. Cała ta otoczka, w której skąpana jest fabuła to rozmyślania przez kilka dwuwymiarowych, niestanowiących integralnej części, a jedynie dopełnienie, postaci na temat tego, czy coś się zrobić da, czy nie, w oparciu o zasadę: jeżeli coś jest głupie, ale działa – nie jest głupie. Nie można powiedzieć, że opowieść do połowy książki wyhamowuje, żeby następnie przyspieszyć, ponieważ od samego początku praktycznie się nie porusza. Za połową, czyli mniej więcej wtedy, kiedy dowiadujemy się o kłopotach załogi statku Galaxy, zaczyna po prostu biec ciut szybciej.
Zastanawiam się, czy jeżeli 95% tej pozycji rozczarowuje, to jeśli zakończenie okaże się bardzo do reszty powieści podobne – można powiedzieć, że (zakończenie) również rozczarowało? Przecież tego można się było spodziewać, sugerując się trzystoma stronami wstecz. W takim wypadku zakończenie rozczarowałoby chyba w sposób pozytywny, jeżeli okazałoby się inne niż cała reszta powieści. Niestety – tu zakończenie nie jest pozytywnie rozczarowujące. Rozczarowuje zatem tak samo, jak cała Odyseja 2061. To przykre.
Jak bardzo źle nie wyglądało by wszystko, co z tą częścią związane, autorowi należy się szacunek za stworzenie arcydzieła jako całokształt i warto powtórzyć za okładkowym „The New York Times Book Review” :
„Clarke pozostaje mistrzem w opisywaniu wszechświata, łączącym wierność naukowym faktom z pisarskim artyzmem”.
Mimo, że otoczka niewątpliwie kosmiczna, to odczucia niestety przyziemne. Wstyd mówić, ale trzecia odsłona kanonu literatury science-fiction, jakim jest Odyseja Kosmiczna (moim zdaniem) nie dotrzymuje kroku swoim poprzedniczkom. Pamiętam, jak z wielkim zapałem zabrałem się za Odyseję 2001. To była niezwykła podróż w kierunku Saturna od pierwszej do ostatniej strony. Nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to