-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2022-11-12
2022-05-28
Kojarzycie tego mema z leżącym szkieletem i podpis: „to ja czekający na…”? Tak właśnie może wyglądać większość fanów Martina, czekająca na kolejne tomy Pieśni Lodu i Ognia. Tymczasem nasz zaokrąglony poczciwy staruszek, rzucając raz po raz skrawkami informacji typu: „Wichry Zimy będą, kiedy będą”, czy: „napisze to wtedy, kiedy będę miał na to ochotę” lub: „teraz nie piszę, bo zachciało mi się reżyserować”, wydaje coś, co dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka możemy trzy lata później przeczytać w naszym ojczystym języku. Mianowicie „Gwiezdny port”, powieść graficzna, której fabuła powstała rzekomo na kanwie jakiegoś programu telewizyjnego z lat 90-tych. Po przeczytaniu lektury dochodzę do wniosku, że Martinowi bardzo spodobało się drażnienie fanów w myśl folgowania w pisaniu Pieśni Lodu i Ognia. Do tego stopnia, że wolałby chyba przed ogłoszeniem premiery książki zamieść pustynię szczoteczką do zębów, nauczyć się obrotu o 900 stopni w łyżwiarstwie figurowym albo… napisać coś takiego jak "Gwiezdny port" niestety.
Można powiedzieć, że jako ziemianie wreszcie się doigraliśmy, kiedy przed 10-oma laty zostaliśmy znalezieni przez obcą cywilizację. Założyciele Harmonii Światów – Chaseeni wylądowali w trzech różnych miejscach na świecie, podczas trzech różnych zawodów sportowych, wywołując jedno, takie samo wielkie przerażenie w oczach każdego człowieka, który był przy tym wydarzeniu obecny. Obcy z zawrotną szybkością zabrali się do pustoszenia ziemskiego globu i brutalnej eliminacji jego mieszkańców… pewnie gdzieś w równoległym wszechświecie, jednak nie w tej powieści. Tu, potocznie zwane przez nas „ufoludki” nie mają złych zamiarów. Chcą włączyć gatunek ludzki, jako 315 z kolei do wielkiej Harmonii Światów i dzięki pomocy dwóch (obok nich) najważniejszych gatunków pielgrzymów – Nharów i Lohbów przyspieszyć nieco rozwój naszej cywilizacji. W związku z koniecznością powstania traktatu międzygalaktycznego, ludzkość tworzy w Singapurze, Kopenhadze i Chicago tytułowe gwiezdne porty. Fabuła tejże pozycji skupia się na tym ostatnim.
Dziwicie się swoim dziadkom, że nie potrafią nadążyć za światem współczesnym? Telefony komórkowe, aparaty słuchowe, żywność dostępna zawsze i wszędzie, wszechobecna technologia (chociaż nie na tak wielką skalę, jak w krajach znacznie bardziej od Polski rozwiniętych). Wyobraźcie sobie teraz jak zachowalibyście się Wy sami, kiedy po otwarciu gwiezdnego portu, po ulicach niczym studenci z Erasmusa chodziłyby humanoidalne i niehumanoidalne stworzenia rodem z komedii lub najstraszniejszego horroru. W powieści, jak i w rzeczywistości ludzi podzieliło zdanie na temat nowych przybyszów. Powstały ugrupowania typu: Prawdziwi Ziemianie, krzyczący i wypisujący na murach swoje postulaty typu: precz z odmiennością! Ziemia dla Ziemian! Itp. Liczne grono osób chętnie się z obcymi zaprzyjaźnia w myśl tolerancji jakiejkolwiek odmienności. Zdecydowana większość jednak stara się do tych dziwnych czasów jakoś przyzwyczaić, nie wychylając się ani w jedną, ani w drugą stronę. Z prawdziwym problemem boryka się ziemska policja. Czy poszkodowanego przez ziemianina, reprezentanta obcej cywilizacji bronić, jak nakazują zapisy międzygalaktycznego traktatu? Czy może pozostać wiernemu swojemu gatunkowi i służyć tylko człowiekowi? O wiele bardziej pod każdym względem rozwinięci od ludzi nowi przybysze z kosmosu, zdają się czasem wykorzystywać swoją wyższość. Mały człowiek natomiast niezależnie od tego czy chce, czy nie, zostaje wciągnięty w serię międzygalaktycznych intryg.
"Gwiezdny port" to nie tylko George R.R. Martin. "Gwiezdny port" to przede wszystkim rewelacyjna komiksowa kreska Rai Golden. To efekt studiowania naturalnych wzorców ludzkich postaci Rachel Hilley, a także spory wkład Billa Tortolini, siedzącego w przemyśle komiksowym od 1996 roku i związanego m.in. z takimi firmami, jak MARVEL, czy DISNEY. Mógłbym napisać, że to lekka detektywistyczna powieść okraszona humorystycznym smaczkiem, ale to wygląda dokładnie odwrotnie. Cała pozycja jest przepompowana humorem, a wątek detektywistyczny osadzony w świecie sci-fi tylko temu towarzyszy. Szkoda, że spośród 315 różnych ras, dane nam było poznać zaledwie kilka. Liczyłem na więcej. Gdybym nie miał porównania, co do przekładu Michała Jakuszewskiego, pewnie tymi rażącymi okrutnie w oczy niczym reflektory nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu podczas nocnej podróży, dialogami – obarczyłbym właśnie jego. Wychodzi jednak na to, że ta książka miała być głupkowata od samego początku, choć nie powiem, że nie jest wymagająca. Wielokrotnie podczas lektury wydawało mi się, że przez przypadek przewróciłem dwie kartki dalej za jednym zamachem, w związku z czym, albo wątek ze strony poprzedniej został boleśnie urwany nowym rozdziałem w połowie konwersacji pomiędzy bohaterami, albo ów konwersacja z oczywistych względów traciła sens. Po zerknięciu na numerację stron okazało się, że wszystko jest w należytym porządku. To powieść jest stworzona w taki sposób, jakby wyrwane z kontekstu komiksowe chmurki, ktoś posklejał na chybił trafił. To denerwuje.
Pomysł dosyć ciekawy, komiks w moich oczach zawsze był mile widziany, wykonanie? Zostawię to bez komentarza i odpowiedzi, tak samo jak kończące powieść, sugerujące jej kontynuację w postaci kolejnego tomu (bądź tomów) w przyszłości, pytanie:
KONIEC?
Kojarzycie tego mema z leżącym szkieletem i podpis: „to ja czekający na…”? Tak właśnie może wyglądać większość fanów Martina, czekająca na kolejne tomy Pieśni Lodu i Ognia. Tymczasem nasz zaokrąglony poczciwy staruszek, rzucając raz po raz skrawkami informacji typu: „Wichry Zimy będą, kiedy będą”, czy: „napisze to wtedy, kiedy będę miał na to ochotę” lub: „teraz nie piszę,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kiedy otrzymałem drugi tom graficznej powieści Diuny z nic dla mnie jeszcze nieznaczącym podtytułem Muad’dib – jak się z treści okazało – oznaczającym w mowie Fremenów jakieś dziwne podobne do myszoskoczka stworzonko przemierzające Arrakis – byłem zadowolony, ale i zdziwiony. Zadowolony dlatego, że Diuna w wersji graficznej wygląda przepięknie. Zdziwiony – początkowo dlatego, że od momentu, kiedy trzymałem w rękach pierwszy tom, aż do teraz, kiedy trzymam drugi minęło bardzo niewiele czasu. Potem zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy uświadomiłem sobie, że premiery obu tomów dzieli długie półtora roku. Szybko zleciało. Bardzo szybko.
Witamy się z Brianem Herbertem, Kevinem J. Andersonem, Raulem Allenem, Patricią Martin oraz oczywiście "diunoprotoplastą" – Frankiem Herbertem ponownie przy okazji Diuny vol.2 jeśli można to tak nazwać. Bardzo miło powitać artystów, których praca zdecydowanie cieszy od lat oko czytelnicze. Na Rebisowego Muad’diba w przełożeniu Marka Marszała i Sławomira Folkmana patrzy się tak samo przyjemnie, jak patrzyło się (i nadal patrzy) na Księgę pierwszą. Ten festiwal kolorów tak przyjemnie koi umysły, że zanurzanie się w ten niewątpliwie bardzo trudny herbertowski świat jest jak relaksacyjna kąpiel w domowym zaciszu. Znana z pierwszej księgi konwencja zmiany kolorystyki wprost proporcjonalnie do zmiany klimatu, miejsc oraz rodów, przedstawianych aktualnie w powieści została utrzymana. Wszelkie odcienie niebieskiego, które towarzyszą Atrydom – tu kojarzą się z ciepłą tajemniczą nocą. I słusznie. Paul wraz z matką przez całą powieść uciekają przez pustynną Arrakis przed Harkonnenami, ukrywając się jednocześnie przed czerwiami. Schronienie dają im wspomniani wcześniej Fremeni, jednak wcielenie do ich grona wiąże się z pewnymi wyzwaniami. Wyraziste barwy czerwieni, pomarańczy, brązu, ale i czerni to czas Harkonnenów. Baron Vladimir w tej części kontynuuje swoje intrygi i knucie, mające doprowadzić do szybkiego schwytania młodego Atrydy. Sposób ukazania jego wielkości i wpływów wprawiał w drżenie zarówno na wielkim ekranie, jak i na kartach powieści, zatem twórcom jednym i drugim znakomicie udało się tę postać przeskalować.
Niestety w dalszym ciągu sposób przedstawienia losów protagonistów i antagonistów razi w oczy. I nie wiem czy jest to wynik upchnięcia kilkunastotomowej Diuny w trzy stosunkowo cienkie tomy, wynik przekładu, czy sposób mega uproszczenia zawiłego świata. W księdze drugiej proporcja części oglądanej i części czytanej przeważa zdecydowanie na korzyść tej pierwszej. Cieszymy zatem oko malowniczym światem, ale to, co sam Herbert rozciągnął na niekiedy kilkaset stron, tu dostajemy na dwóch kartach. I nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać, ponieważ zazwyczaj, na tych kartach znajduje się krótki opis, który wnet wyłapią jedynie psychofani gatunku, albo osoby, które grubą Diunę mają już za sobą. W dodatku przebrnięcie przez pozycję od pierwszej do ostatniej strony zajmuje jakieś pół godziny przy podziwianiu komiksowej kreski oczywiście.
Podsumowując – powieść graficzna nie stanowi godnego zamiennika pełnoprawnego, opasłego pierwowzoru, a jedynie bardzo dobrą przypominajkę, w momencie, kiedy nie do końca pamiętacie główne wątki i nie macie czasu na to, aby ponownie przeczytać pierwowzór. Muad’dib od strony szaty graficznej intryguje, skłania do refleksji, doskonale oddaje klimat, ale od strony czytanej, bardziej śmieszy niż ciekawi.
Kiedy otrzymałem drugi tom graficznej powieści Diuny z nic dla mnie jeszcze nieznaczącym podtytułem Muad’dib – jak się z treści okazało – oznaczającym w mowie Fremenów jakieś dziwne podobne do myszoskoczka stworzonko przemierzające Arrakis – byłem zadowolony, ale i zdziwiony. Zadowolony dlatego, że Diuna w wersji graficznej wygląda przepięknie. Zdziwiony – początkowo...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to