rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Po co tracić czas na granie w gry komputerowe? Nie wiem.
Po co tracić czas na czytanie książek napisanych na podstawie gier komputerowych? Nie wiem jeszcze bardziej.

Zazwyczaj takie wypociny, obliczone pod portfele pasjonatów elektronicznej rozrywki prezentują poziom polskiej debaty publicznej. Mają słaby warsztat; denną, niedbale przeniesioną z gry fabułę; papierowych bohaterów i nie posiadają ani krztyny oryginalności.

Opisywana książka Bowdena niestety nie jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Fabularnie "Tajemna krucjata" zasadniczo odpowiada opowieści zaprezentowanej w "Assassin's Creed" (2008), tyle że z pominięciem wszelkich współczesnych wątków związanych z Desmondem, Animusem i Abstergo. Rzecz przenosi nas zatem w mroki średniowiecza, do roku 1191, w którym to Europejczycy po raz trzeci postanowili wyeksportować Chrześcijaństwo na Bliski Wschód. Bohaterem historii snutej przez tajemniczego narratora jest - tak jak w grze - Altair - młody członek Zakonu Asasynów, który zostaje wmanewrowany w rywalizację pomiędzy Krzyżowcami, a Saladynem. Jako, że autor wyraźnie nie lubi się wysilać - pierwsza połowa książki wiernie zżyna z gry nawet pojedyncze linijki dialogów. Potem jest nieco lepiej i oryginalniej, lecz poziom historii trzyma się dala nawet od przeciętności. Bohaterowie są nudni i rozpisani na tyle słabo, że gdybym akurat w to teraz nie grał - nie potrafiłbym ich sobie sensownie wyobrazić.

Warsztatowo nie jest za to może aż tak fatalnie, jak np. w przypadku "Wrót Baldura" Athansa, ale nawet jeśli Bowden ma jakiś talent, to pozostaje on ukryty przed światem. Mam niepokojące wrażenie, że opisy są tu tylko dlatego, że głupio oprzeć książkę na samych dialogach, a dialogi pechowo są akurat wyjątkowo słabe.

Rzecz jest zwyczajnie, po ludzku napisana na odp***dol, tak jakby ktoś z Ubisoft zostawił Bowdenowi na biurku walizkę pieniędzy i powiedział: "Oliver, masz miesiąc. Nie musisz się starać, ale wyrób się w terminie."

W rezultacie odradzam, chyba że zostałeś uwięziony podczas epidemii dżumy w Libiążu, a lokalna biblioteka spłonęła.

https://nudnerzeczy.pl

Po co tracić czas na granie w gry komputerowe? Nie wiem.
Po co tracić czas na czytanie książek napisanych na podstawie gier komputerowych? Nie wiem jeszcze bardziej.

Zazwyczaj takie wypociny, obliczone pod portfele pasjonatów elektronicznej rozrywki prezentują poziom polskiej debaty publicznej. Mają słaby warsztat; denną, niedbale przeniesioną z gry fabułę; papierowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydawca "Wojen konsolowych" rzetelnie odrobił lekcje płynące z ich lektury. Przez kilka ostatnich tygodni, książka była dosłownie wszędzie, śmiało wychodząc poza środowisko graczy - czyli target, który można by jej przypisywać po zerknięciu na okładkę. Ilość osób, które pochwaliły się nią na Facebooku czy Instagramie, nakazuje podejrzewać, że kampania marketingowa opłaciła się z nawiązką, ale niesprawiedliwie byłoby przypisywać sukces książki tylko jej sprawnej promocji. Opowieść Blake'a J. Harrisa o rywalizacji SEGI z NINTENDO naprawdę pochłania czytelnika niemalże od początku do końca, dostarczając znacznie więcej frajdy, niż można by się spodziewać po przerzuceniu kilku pierwszych stron.

Całość bowiem niestety nie zaczyna się zbyt dobrze. Książka ma jeden z najgorszych wstępów w dziejach literatury i choć nie bardzo wiem kim są Seth Rogen i Evan Goldberg, wystarczy mi, że są równie "zabawni" jak niesławny duet ze Studia Yayo, a jeśli mają więcej niż trzynaście lat to dodatkowo żenujący. Żeby nie było wątpliwości, dalej też bywa nierówno, bo zasadnicza treść książki ma postać fabularyzowanego dokumentu, ze wszystkimi tego konsekwencjami, czyli fabularnymi przeinaczeniami, zmyśleniami i dialogami. Pół biedy jeszcze, gdyby te ostatnie były choć przyzwoite, ale bywają nieraz tak drętwe i sztuczne, że trudno uwierzyć, by kiedykolwiek zaistniały.

Głównym bohaterem opowieści jest Tom Kalinske - obejmujący kierownictwo nad amerykańskim oddziałem koncernu SEGA z zadaniem zdeklasowania NINTENDO - największego rywala firmy na amerykańskim rynku elektronicznej rozrywki. Kalinske to postać w 100% prawdziwa, jak zresztą każdy z bohaterów "Wojen..."((Wewnątrz książki znajduje się kolorowa wkładka ze zdjęciami, pozwalająca sobie ich "zwizualizować".)) - gwiazdor zarządzenia z branży zabawkarskiej, odpowiedzialny za sukces takich marek jak Barbie czy Hot Wheels. W chwili przejęcia władzy nie ma większego pojęcia o rynku konsol i gier, więc czytelnik ma okazje wraz z nim dowiedzieć się co nieco o tym, jak wyglądała rzeczona branża pod koniec lat 80-tych. Te fragmenty - to jest dokumentalny wycinek z biznesowych dziejów growych korporacji (m.in. NINTENDO, SEGA, ATARI, SONY, ELECTRONIC ARTS) - to zdecydowanie najciekawsza i na szczęście najobszerniejsza część książki. Tam, gdzie Harris zapomina, że chciał napisać powieść - zawiera się cały "miód" "Wojen..." i to właśnie dla niego warto je kupić. Dostajemy tu bowiem niezwykle ciekawą historię rywalizacji korporacji - opartą na badaniach, których rzetelności nie mam podstaw kwestionować ((Harris w celu napisania "Wojen..." przeprowadził kilkaset rozmów z byłymi pracownikami ww. gigantów świata elektronicznej rozrywki.)). Poznajemy proces organizowania zespołu, budowania marki oraz łańcucha logistycznego i sieci sprzedaży, kulisy międzykorporacyjnych rozgrywek - nieoczekiwane sojusze, upokarzające zdrady i problemy związane z prowadzeniem biznesu na styku kultur (przy okazji dowiadując się, że starciu NINTENDO z SEGĄ towarzyszyły regularne spięcia wewnętrzne pomiędzy japońskimi i amerykańskimi oddziałami tychże), a wszystko to podlane sosem ze sprzętu (NES, SNES, Genesis, etc.) i gier (serie "Sonic" i "Mario"), które kojarzy chyba każdy, kto miał okazję dojrzewać w latach 90-tych.

Pomimo drętwych dialogów, czy trafiających się nieraz literówek - czyta się to naprawdę znakomicie i chyba nie tylko ze względu na tematykę. Nie ukrywając bowiem, że branża growa jest mi szczególnie bliska, jestem dziwnie przekonany, że gdyby mi zupełnie obca - bawiłbym się równie dobrze. "Wojny..." opowiadają bowiem zwyczajnie ciekawą historię międzyludzkiej rywalizacji, starcia intelektów i wyobraźni, która byłaby wciągająca nawet wówczas, gdyby uczestniczyli w niej producenci mydła. To że jej bohaterowie zajmują się akurat grami, a przede wszystkim sprzętem do grania, stanowi tylko jej dodatkowy atut (po prawdzie zresztą, Harris nie rozpisuje się obszernie na temat samych gier czy też specyfikacji sprzętu, znacznie więcej miejsca poświęcając praktycznym aspektom prowadzenia biznesu).

Niezła lektura na weekend.

http://nudnerzeczy.pl/wojny-konsolowe-2017-blake-j-harris/

Wydawca "Wojen konsolowych" rzetelnie odrobił lekcje płynące z ich lektury. Przez kilka ostatnich tygodni, książka była dosłownie wszędzie, śmiało wychodząc poza środowisko graczy - czyli target, który można by jej przypisywać po zerknięciu na okładkę. Ilość osób, które pochwaliły się nią na Facebooku czy Instagramie, nakazuje podejrzewać, że kampania marketingowa opłaciła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To nadal stary, dobry „The Expanse”, czyli wielowątkowa, wciągająca opowieść science-fiction o konflikcie ludzi z ludźmi, z obcymi w tle. Do samej historii nie można mieć zastrzeżeń. Poprowadzona jest bardzo sprawnie i nie wyrywa się autorom spod kontroli, zgrabnie zamykając stare wątki, jak i rozpoczynając nowe. Nie wszystko jednak może się podobać.

Otóż tym razem, zamiast dwóch bohaterów śledzonych z trzeciej osoby, dostajemy, aż czwórkę, w tym trójkę nowych. Spotykamy więc ponownie protagonistę „Przebudzenia Lewiatana” – Jima Holdena – niezmiennie irytującego idealistę stanowiącego motor napędowy dla fabuły (sami rozumiecie – na jego miejscu każdy dałby sobie spokój, a Jim ochoczo „leci tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek” – nieustannie pakując się w kłopoty), którego jednak da się lubić. Następnie poznajemy Robertę „Bobbie” Draper – marsjańską marine, która w konstrukcji charakteru przypomina nieco Brienne z „Gry o Tron”. Mamy Praxidike’a „Praxa” Menga – botanika z Ganimedesa, który desperacko próbuje odnaleźć porwaną córkę. Możemy także wreszcie spojrzeć na świat „Ekspansji” z perspektywy przedstawicielki ziemskiego rządu (ONZ) – Chrisjen Avasarali.

Powyższe narracje są wierne logice (w sensie: Bobbie myśli jak żołnierz, Prax jak naukowiec, itp.), ale oczywiście bohater bohaterowi nierówny. Historia obserwowana oczyma Holdena bawi głównie ze względu na fakt, że zdążyliśmy zżyć się z nim i z jego załogą w pierwszym tomie, a ta opowiadana przez Bobbie – choć jest kliszą – jest po prostu ciekawa. Taki Prax natomiast, wymęczył mnie już solidnie i to głównie przez niego – czytanie „Wojny Kalibana” przeciągnęło mi się tak długo. Nie winiąc samej postaci (jestem w stanie zrozumieć rozpacz ojca po stracie dziecka), przez cały czas zastanawiałem się – co on tu w ogóle robi – jako jedna z pierwszoplanowych postaci? Przypisany mu wątek spokojnie dałoby się upchnąć w narracji Holdena.

W rezultacie – dość nieoczekiwanie – crème de la crème opowieści okazuje się „babcia Avasarala”, która jest chyba zresztą najbardziej interesującą kobiecą postacią w sci-fi, z jaką przyszło mi się do tej pory zetknąć. Wulgarna i bezpośrednia, ciepła względem rodziny i bezwzględna w stosunku do wrogów, wdzięcznie mieszająca osobiste ambicje z pracą na rzecz ludzkości, nie daje się zamknąć w ramach prostego porównania – „Underwood w spódnicy (i w kosmosie)”, a przy tym wszystkim wydaje się być po prostu szalenie autentyczna.

Niestety – jak dla mnie – te wszystkie zmienne perspektywy tylko spowalniają akcję i niepotrzebnie rozdrabniają narrację. Trzy byłyby jeszcze może do przeżycia, a tak – przy Praxie stale, a momentami i przy Holdenie – marzyłem, by wrócić do historii Bobbie lub Avasarali, tj. do miejsca gdzie „coś się dzieje”. Historii nie pomagają zresztą również te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności i szczęśliwe zakończenia (których jest chyba nawet więcej, niż w pierwszym tomie). Nie chciałbym radzić lepszym od siebie (bo i tak tego nie czytają), ale może czasem warto zrzucić na bohaterów konkretną klęskę, albo wręcz śmierć, by podtrzymać autentyczność świata i lęk o życie bohatera? Tymczasem przy „The Expanse”, nawet w chwili największego fuck-upu jestem dziwnie pewien, że wszystko dobrze się skończy.

Kończąc – nadal jest bardzo dobrze, ale już nierewelacyjnie. Mam nadzieję, że kolejna część bardziej mnie zaskoczy.

http://nudnerzeczy.pl/calibans-war-2012-james-s-a-corey/

To nadal stary, dobry „The Expanse”, czyli wielowątkowa, wciągająca opowieść science-fiction o konflikcie ludzi z ludźmi, z obcymi w tle. Do samej historii nie można mieć zastrzeżeń. Poprowadzona jest bardzo sprawnie i nie wyrywa się autorom spod kontroli, zgrabnie zamykając stare wątki, jak i rozpoczynając nowe. Nie wszystko jednak może się podobać.

Otóż tym razem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem, żeby "wprowadzić się w klimat" i naprawdę żałuję, że jak już coś zaczynam to muszę dociągnąć to do końca. To prawdopodobnie jedna z najgorszych powieści fantasy w dziejach. Powieści R.A. Salvatore, które również nie należą do pereł literatury, to przy tym "dziele" majstersztyk. Ba, opowiadania mało zdolnych trzynastolatków, publikowane na niszowych forach tematycznych odznaczają się niekiedy (znacznie) lepszym warsztatem i ciekawszą historią.

Ta ostatnia zresztą teoretycznie pokrywa się z fabułą gry, ale jest w tak koszmarny sposób poprowadzona, że bez znajomości produkcji BioWare nie zdekodujecie, o co właściwie Athansowi chodzi i jakie są motywacje jego bohaterów. Opisy w zasadzie nie istnieją (poza tymi, które dotyczą walk), dialogi są żenujące, postacie to wydmuszki bez krztyny charakteru, ale najgorsze są "dowcipy". "Wrota Baldura" są jak ten nieśmieszny wujek, który wpierdziela się po pijaku na imprezę i myśli, że jest zabawny, podczas gdy wszyscy marzą, żeby już sobie poszedł.

Jak Boga kocham, jedynym plusem tej historii jest to, że jest krótka!

Na koniec będę okrutny jak autor i zacytuję jego "dzieło". Zazwyczaj tego nie robię, bo to nie fair (każda książka ma słabszy moment), ale zaufajcie mi - to fragment reprezentatywny dla całości:

"Abdel przekręcił miecz w dłoni i cofnął rękę w tył. Był zbyt blisko i wiedział o tym. Ghul przyciągnął jego lewą dłoń do ust i mocno ugryzł. Abdel poczuł ból i chłód ugryzienia, po czym zaryczał raz jeszcze. Pchnął mieczem mocno i szybko na wprost, zagłębiając ostrze w brzuchu ghula. Z rozprutego brzucha wypadło jedno oko Goriona, razem z mięsem i wnętrznościami, i Abdel zawył z nienawiści do ghuli i zarazem z przerażenia na widok szczątków zmarłego ojca. Ghul upadł bez ruchu, z twarzą pogodną i błagającą o litość, której nie otrzyma, niezależnie od tego, do jakiego piekła z powrotem trafi."

Przeczytałem, żeby "wprowadzić się w klimat" i naprawdę żałuję, że jak już coś zaczynam to muszę dociągnąć to do końca. To prawdopodobnie jedna z najgorszych powieści fantasy w dziejach. Powieści R.A. Salvatore, które również nie należą do pereł literatury, to przy tym "dziele" majstersztyk. Ba, opowiadania mało zdolnych trzynastolatków, publikowane na niszowych forach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bez zbędnego owijania w bawełnę – jeśli chodzi o konstrukcję świata i syndrom „jeszcze jednego rozdziału” – „Przebudzenie Lewiatana” – to bez wątpienia dzieło, które można postawić w jednym szeregu z „Grą o Tron” i kokainą. Rzecz sprawiła, że przypalałem obiad, przegapiałem swoje przystanki podczas jazdy tramwajem, a w pracy byłem jeszcze bardziej zaspany niż zazwyczaj. Przywołanie GoT jest tu zresztą o tyle nieprzypadkowe, że autorzy kosmicznej sagi przez wiele lat współpracowali z Georgem R.R. Martinem, a wyżej wskazany, przeczytawszy dzieło, wprost – z właściwym sobie wdziękiem – oświadczył, że rzecz „kopie dupę”.

Na tym (oraz ekranizacji) podobieństwa pomiędzy oboma cyklami w zasadzie się kończą, bo w przeciwieństwie do Martina, „Panowie Corey” nawet nie próbują udawać, że zamierzają zdefiniować gatunek na nowo. The Expanse w swej konstrukcji nie wychodzi poza ramy klasycznej space-opery, by zamiast tego – podobnie jak to zrobiła to chociażby growa trylogia Mass Effect – wycisnąć z sci-fi to co najlepsze.

Akcja powieści ma miejsce w XXIII stuleciu. Ludzkość skolonizowała już Układ Słoneczny. Zmagająca się z przeludnieniem Ziemia – pod wodzą Organizacji Narodów Zjednoczonych – rywalizuje z niepodległą Marsjańską Republiką Kongresową realizującą wielki projekt terraformowania Czerwonej Planety. Gdzieś w tle tych zmagań mieszkańcy Pasa planetoid znajdującego się między orbitami Marsa i Jowisza, wykorzystywani przez obie potęgi, próbują wywalczyć sobie własne miejsce w skomplikowanym układzie politycznych zależności. Tak podzielony Układ Słoneczny staje się areną brutalnej walki o wpływy, tymczasem okazuje się, że ludzkość nie jest we wszechświecie tak samotna, jak przypuszczała.

Ciąg zdarzeń, które zagrożą unicestwieniu cywilizacji, obserwujemy naprzemiennie z perspektywy dwóch postaci – Jima Holdena i Josephusa Millera. Holden – pierwszy oficer na Canterbury, holowniku transportującym bryły lodowe z pierścieni Saturna do ludzkich kolonii w obrębie Pasa – to wychowany na Ziemi idealista wierzący w dobro, piękno i miłość (do wielu kobiet…), zaś Miller – pracujący jako detektyw śledczy na Ceres – to sarkastyczny Pasiarz o ponurym (realistycznym?) nastawieniu do życia i problemem alkoholowym w kartotece. Powyższa, zróżnicowana perspektywa narracyjna pozwoliła autorom nie tylko pokazać szerszy fragment świata książki (który zresztą jest tak „prawdziwie ” oddany, że staje się bohaterem sam w sobie – o czym dalej), ale przede wszystkim pobawić się w międzygatunkowe eksperymenty. „Przebudzenie Lewiatana”, pod płaszczykiem space opery w bardzo udany sposób łączy bowiem klasyczne sci-fi z nutkami charakterystycznymi dla czarnego kryminału, horroru czy literatury militarystycznej. Tak jak wspomniałem wcześniej – nie jest to coś, co na nowo definiuje gatunek (wątki noir obecne były chociażby w „Hyperionie” Simmonsa), ale miks detektywa w kapeluszu, chciwych korporacji, artefaktów obcej cywilizacji i wymiotujących zombie – łatwo mógłby nie chwycić – a tu wszystko zgrywa się perfekcyjnie.

Wątki obu postaci poprowadzone są bardzo zgrabnie. Holden doświadcza tragedii, która z pierwszego oficera robi go kapitanem własnej jednostki i rusza szukać sprawiedliwości na własną rękę. Miller dostaje rutynowe zlecenie odnalezienia i porwania córki milionera, która zbuntowawszy się przeciwko tatusiowi przystała do jednej z „pasiarskich” organizacji terrorystycznych. Brzmi to może jak standardowe punkty wyjścia dla fabuły (co nie bez znaczenia – oba wątki splatają się ze sobą mniej więcej w połowie powieści), ale swoje robi tu przede wszystkim świat przedstawiony.

Dawno już nie czytałem książki sci-fi, której świat stwarzałby tak duże złudzenie realności. Jakkolwiek pewne elementy „science” złożono w ofierze na ołtarzu „fiction” (fabuły), detale robią nad wyraz pozytywne wrażenie. Czego tu nie ma! Język Pasiarzy to przykładowo efekt mieszaniny kultur i potrzeby żywej gestykulacji (w próżni niewątpliwie łatwiej coś pokazać, niż wykrzyczeć… razem z płucami). Autorzy zwrócili uwagę nawet na różnice w budowie anatomicznej ludzi urodzonych w przestrzeni kosmicznej ze względu na inną niż ziemska, siłę ciążenia! Świat przedstawiony żyje, a jego mieszkańcy i poszczególne frakcje mają wiarygodne motywacje, choć mam szczerą nadzieję, że jeśli ludzkość, kiedykolwiek na poważnie wyruszy w kosmos, nie potraktuję The Expanse jako instrukcji obsługi.

Co istotne, przy tych wszystkich zachwytach i pochwałach, którymi obdarzam omawiane dzieło, stanowi ono raczej grzeszną przyjemność, niż coś, co nazwałbym arcydziełem sci-fi. „Przebudzenie Lewiatana” nie jest bowiem książką, którą postawiłbym na półce pomiędzy „Hyperionem”, „Solaris” czy „Diuną”. Nie sprzedaje ono żadnej ponadczasowej idei, nie przeprowadza w głowie małej rewolucji i nie powoduje, że płaczemy po śmierci jakiegoś bohatera jak po Księciu Leto.

Rzecz jest „zaledwie” dostarczycielem pierwszorzędnej rozrywki, która na długie godziny pochłonie każdego miłośnika sci-fi. Czy zatem warto stracić na nią czas? Bezwzględnie – warto.

http://nudnerzeczy.pl/leviathan-wakes-2011-the-expanse-1-james-s-a-corey/

Bez zbędnego owijania w bawełnę – jeśli chodzi o konstrukcję świata i syndrom „jeszcze jednego rozdziału” – „Przebudzenie Lewiatana” – to bez wątpienia dzieło, które można postawić w jednym szeregu z „Grą o Tron” i kokainą. Rzecz sprawiła, że przypalałem obiad, przegapiałem swoje przystanki podczas jazdy tramwajem, a w pracy byłem jeszcze bardziej zaspany niż zazwyczaj....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetna fabuła, perfekcyjne dopracowanie szczegółów i zdecydowana przewaga 'science' nad 'fiction' trochę giną w starciu ze słabym - w moim odczuciu - warsztatem autora. Bo co z tego, że takiego starcia z inną cywilizacją jeszcze nie było; co z tego, że wiedzą na temat astrofizyki bije innych pisarzy na głowę, skoro całość po prostu trudno się czyta i to nie tylko ze względu na fachową terminologię wymagającą częstego sięgania do zasobów Internetu? Wiem, że zabrzmi to jak herezja, ale to jeden z tych przypadków (wyjątek potwierdzający regułę), w którym dobrze zmontowany film na motywach mógłby być lepszy niż książka.

Świetna fabuła, perfekcyjne dopracowanie szczegółów i zdecydowana przewaga 'science' nad 'fiction' trochę giną w starciu ze słabym - w moim odczuciu - warsztatem autora. Bo co z tego, że takiego starcia z inną cywilizacją jeszcze nie było; co z tego, że wiedzą na temat astrofizyki bije innych pisarzy na głowę, skoro całość po prostu trudno się czyta i to nie tylko ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Autorka wykonała tytaniczną pracę zbierając źródła i kontaktując się z bliskimi Beksińskich, a na dodatek podała zebrane fakty w nadzwyczaj interesujący sposób, bo jeśli chodzi o styl jej pisania - jest to bez wątpienia pierwsza liga. Doskonała pozycja, warta przeczytania nie tylko przez tych, którzy znają i cenią działalność Zdzisława lub Tomasza Beksińskiego.

Autorka wykonała tytaniczną pracę zbierając źródła i kontaktując się z bliskimi Beksińskich, a na dodatek podała zebrane fakty w nadzwyczaj interesujący sposób, bo jeśli chodzi o styl jej pisania - jest to bez wątpienia pierwsza liga. Doskonała pozycja, warta przeczytania nie tylko przez tych, którzy znają i cenią działalność Zdzisława lub Tomasza Beksińskiego.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po kilku pierwszych stronach wręcz hipnotyzuje, bo zaczyna się w miejscu, w którym książki historyczne przeważnie się kończą, ale ostatecznie zostawia z poczuciem pewnego niedosytu. "Dziki kontynent" można bowiem uznać za naprawdę niezły przyczynek do studium powojnia i ludzkiego upadku, ale jednocześnie całość ma zbyt dużo braków, by traktować ją jako poważną pozycję naukową, a poruszone wątki, np. wojny domowej w Grecji, czy też wprowadzania komunizmu w Europie Wschodniej - aż się proszą o rozszerzenie. Niemniej jednak - na bezrybiu...

Po kilku pierwszych stronach wręcz hipnotyzuje, bo zaczyna się w miejscu, w którym książki historyczne przeważnie się kończą, ale ostatecznie zostawia z poczuciem pewnego niedosytu. "Dziki kontynent" można bowiem uznać za naprawdę niezły przyczynek do studium powojnia i ludzkiego upadku, ale jednocześnie całość ma zbyt dużo braków, by traktować ją jako poważną pozycję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Doskonały, acz przerażający opis szaleństwa, które na kilka lat ogarnęło świat. Przeczytałem kilkanaście monografii nt. II Wojny Światowej i faktycznie mogę się podpisać pod promującym książkę zdaniem: "Gdybyś miał przeczytać w życiu tylko jedną książkę o II wojnie światowej, powinna to być książka Beevora." Szczególnie pozytywne wrażenie robi tu przy tym nie tyle solidne zestawienie faktów (choć do takowego przyczepić się nie sposób), co zręczny sposób ich podania, który nie pozwala oderwać się od lektury.

Doskonały, acz przerażający opis szaleństwa, które na kilka lat ogarnęło świat. Przeczytałem kilkanaście monografii nt. II Wojny Światowej i faktycznie mogę się podpisać pod promującym książkę zdaniem: "Gdybyś miał przeczytać w życiu tylko jedną książkę o II wojnie światowej, powinna to być książka Beevora." Szczególnie pozytywne wrażenie robi tu przy tym nie tyle solidne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Doskonała monografia łącząca naukową rzetelność i drobiazgowość z wciągającą stylem i narracją. Beevor w mistrzowski sposób opisuje zmierzch Rzeszy i dramatyczny koniec szaleństwa, które miało potrwać tysiąc lat. Idealnie waży przy tym proporcje poświęcając odpowiednio dużo miejsca działaniom wojskowym, sytuacji w zrujnowanym mieście i wodzom upadającego reżimu.

Doskonała monografia łącząca naukową rzetelność i drobiazgowość z wciągającą stylem i narracją. Beevor w mistrzowski sposób opisuje zmierzch Rzeszy i dramatyczny koniec szaleństwa, które miało potrwać tysiąc lat. Idealnie waży przy tym proporcje poświęcając odpowiednio dużo miejsca działaniom wojskowym, sytuacji w zrujnowanym mieście i wodzom upadającego reżimu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Lindqvist, przenosi czytelnika do Australii, opisując systematyczną i zaplanowaną z przerażającym rozmachem eksterminację cywilizacji Aborygenów. Podróżując wybrzeżami najmniejszego z kontynentów, słuchamy świadectw z czasów końca, poznając opartą na pseudonaukowych przekonaniach filozofię kolonialnego holokaustu (kolejne rządy Australii, aż do połowy lat 60-tych XX-wieku stosowały wobec Aborygenów politykę „przymusowej asymilacji”, dopiero wówczas też wykreślono ich z oficjalnej Księgi Flory i Fauny – uznając ich za ludzi – stworzenia posiadające wolną wolę, zdolność logicznego myślenia oraz tzw. wyższą świadomość); pochylamy się nad mogiłami pomordowanych, odwiedzając więzienia i obozy, w których przetrzymywano przeszło 100 tysięcy dzieci z tzw. „skradzionego pokolenia” – wydartych czarnoskórym rodzicom, w celu „wychowania ich na białych”.

Z recenzji na: http://nudnerzeczy.pl/wytepic-to-cale-bydlo-terra-nullius-podroz-przez-ziemie-niczyja-sven-lindqvist/

Lindqvist, przenosi czytelnika do Australii, opisując systematyczną i zaplanowaną z przerażającym rozmachem eksterminację cywilizacji Aborygenów. Podróżując wybrzeżami najmniejszego z kontynentów, słuchamy świadectw z czasów końca, poznając opartą na pseudonaukowych przekonaniach filozofię kolonialnego holokaustu (kolejne rządy Australii, aż do połowy lat 60-tych XX-wieku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawa o tyle, że zmusza do szerszego spojrzenia na kwestię moralności i wynikających z niej konfliktów ideologicznych. Lektura daję unikalną szansę spojrzenia na siebie (i swe zachowania) z pewnego dystansu i nawet jeśli nie zmieni ona zdania w pewnych, fundamentalnych kwestiach, łatwiej dzięki niej zrozumieć innych. Warta polecenia wszystkim, których interesuje sposób działania ludzkiego mózgu.

Ciekawa o tyle, że zmusza do szerszego spojrzenia na kwestię moralności i wynikających z niej konfliktów ideologicznych. Lektura daję unikalną szansę spojrzenia na siebie (i swe zachowania) z pewnego dystansu i nawet jeśli nie zmieni ona zdania w pewnych, fundamentalnych kwestiach, łatwiej dzięki niej zrozumieć innych. Warta polecenia wszystkim, których interesuje sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To książka nad którą - ze względu na jej tematykę - odbiorca musi trochę popracować. Trudno przeciętnie szczęśliwemu człowiekowi zrozumieć ścieżki, jakimi podąża umysł bohaterki obciążonej depresją i jakkolwiek autorka bardzo zręcznie prowadzi czytelnika przez kolejne karty rozgrywającego się dramatu, nie jest to lekka lektura na słoneczne, niedzielne popołudnie. Traktowałbym ją bardziej jako wyzwanie na deszczowy, sobotni wieczór, które jednak z pewnością warto podjąć.

To książka nad którą - ze względu na jej tematykę - odbiorca musi trochę popracować. Trudno przeciętnie szczęśliwemu człowiekowi zrozumieć ścieżki, jakimi podąża umysł bohaterki obciążonej depresją i jakkolwiek autorka bardzo zręcznie prowadzi czytelnika przez kolejne karty rozgrywającego się dramatu, nie jest to lekka lektura na słoneczne, niedzielne popołudnie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaczyna się naprawdę dobrze i intrygująco, ale rozwiązanie głównego wątku nie porywa. Niby mechanizm działa i niczego mu nie brakuje, ale koła zębate nie kręcą się tak sprawnie jak powinny. Może to zresztą "zasługa" tematu - powieść traktuje o samotności i przemijaniu - a jak tu w pasjonujący sposób pisać o tak trudnych kwestiach?

Zaczyna się naprawdę dobrze i intrygująco, ale rozwiązanie głównego wątku nie porywa. Niby mechanizm działa i niczego mu nie brakuje, ale koła zębate nie kręcą się tak sprawnie jak powinny. Może to zresztą "zasługa" tematu - powieść traktuje o samotności i przemijaniu - a jak tu w pasjonujący sposób pisać o tak trudnych kwestiach?

Pokaż mimo to


Na półkach:

Świat zapowiedziany przez autora zapukał do nas jeszcze za jego życia i choć nie podporządkował sobie jeszcze całej rzeczywistości, coraz silniej daje o sobie znać. Kult jednakowości i przeciętności, mediokracja, tyrania większości i jednocześnie wypieranie, wyśmiewanie lub prymityzowanie tego, co definiuje istotę ludzką - wrażliwości i podatności na wzruszenia - wszystko to zamknięte w ramach prostej historii strażaka, który zamiast gasić pożary, zajmuje się zawodowym paleniem książek. Pomimo pewnych niedostatków warsztatu autora - z pewnością warto przeczytać.

Świat zapowiedziany przez autora zapukał do nas jeszcze za jego życia i choć nie podporządkował sobie jeszcze całej rzeczywistości, coraz silniej daje o sobie znać. Kult jednakowości i przeciętności, mediokracja, tyrania większości i jednocześnie wypieranie, wyśmiewanie lub prymityzowanie tego, co definiuje istotę ludzką - wrażliwości i podatności na wzruszenia - wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W toku literackiej podróży przez spalone słońcem przestrzenie Afryki, Szwed przybliża zręby powszechnego niemalże w Europie przekonania, opartego na „rzetelnych badaniach naukowych”, głoszącego, że rdzenni mieszkańcy Czarnego Kontynentu „nigdy nie zasługiwali na przymiot istot ludzkich”, bądź – w odniesieniu do tez Darwina i Spencera – twierdzącego, że słabi i mniej cywilizowani muszą po prostu zginąć w międzycywilizacyjnej rywalizacji, jako „słabszy gatunek”. Wraz z nim stajemy nad grobem Hererów i Namaqua, wsłuchujemy się w huk karabinów masakrujących Sudańczyków pod Ondurmanem, stąpamy po grobach okaleczonych, zgwałconych, zmasakrowanych w trakcie „kolonizacji” ludzi.

Z recenzji na: http://nudnerzeczy.pl/wytepic-to-cale-bydlo-terra-nullius-podroz-przez-ziemie-niczyja-sven-lindqvist/

W toku literackiej podróży przez spalone słońcem przestrzenie Afryki, Szwed przybliża zręby powszechnego niemalże w Europie przekonania, opartego na „rzetelnych badaniach naukowych”, głoszącego, że rdzenni mieszkańcy Czarnego Kontynentu „nigdy nie zasługiwali na przymiot istot ludzkich”, bądź – w odniesieniu do tez Darwina i Spencera – twierdzącego, że słabi i mniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Króciutka (bo na niespełna dwie godziny czytania), aczkolwiek sympatyczna satyra (sztuka?) na wzajemne, stereotypowe postrzeganie Polaków i Niemców. Temat jakby "niestasiukowy", niemniej jednak pisarz zgrabnie z niego wybrnął.

Króciutka (bo na niespełna dwie godziny czytania), aczkolwiek sympatyczna satyra (sztuka?) na wzajemne, stereotypowe postrzeganie Polaków i Niemców. Temat jakby "niestasiukowy", niemniej jednak pisarz zgrabnie z niego wybrnął.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mocna lektura, która z pewnością odrzuci co bardziej wrażliwe osoby. Brutalnie prawdziwa relacja z więziennego życia, miejscami liryczna (***, Mury Hebronu), miejscami pozbawiona jakichkolwiek ozdobników (Opowieść jednej nocy), wyciąga czytelnika ze (względnie) bezpiecznego i poukładanego świata i ciska w błoto śmierdzącej potem i moczem celi, w uniwersum chaosu i przemocy.

Mocna lektura, która z pewnością odrzuci co bardziej wrażliwe osoby. Brutalnie prawdziwa relacja z więziennego życia, miejscami liryczna (***, Mury Hebronu), miejscami pozbawiona jakichkolwiek ozdobników (Opowieść jednej nocy), wyciąga czytelnika ze (względnie) bezpiecznego i poukładanego świata i ciska w błoto śmierdzącej potem i moczem celi, w uniwersum chaosu i przemocy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomimo niewielkich rozmiarów, to naprawdę bardzo dobry przekrój dziejów Stanów Zjednoczonych. Autor stara się niczego nie pomijać, poświęcając odpowiednią ilość stron poszczególnym zagadnieniom, nie zapominając o kulturze, demografii i jej wpływie na losy kraju.

Pomimo niewielkich rozmiarów, to naprawdę bardzo dobry przekrój dziejów Stanów Zjednoczonych. Autor stara się niczego nie pomijać, poświęcając odpowiednią ilość stron poszczególnym zagadnieniom, nie zapominając o kulturze, demografii i jej wpływie na losy kraju.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Są książki o których jakoś trudno mi się pisze i powieść Kempczyńskiego pechowo do nich należy. To naprawdę całkiem niezła, antyutopijna wizja zmierzchu naszej cywilizacji (który zresztą najprawdopodobniej będziemy oglądać na własne oczy), ale jednocześnie czegoś mi w niej brakuje. Wiecie, to jak z niektórymi kobietami – niby fajna – w miarę ładna, niegłupia, a na dodatek lubi prymitywne żarty, piwo i małych, grubych, łysych facetów – ale jednocześnie ma rozliczne wady i czegoś w niej brakuje. Nazywam to „iskrą Bożą”. "Requiem dla Europy" brakuje właśnie owej „iskry”, która odróżnia dzieło od czytadła.

Opis zaciekawia:

Katolik, protestant, ateista - nieważne. Jak śmiertelnie przerażony szczur przemykasz się ulicami Berlina, Londynu czy Warszawy. W Europie XXI wieku rytm życia wyznaczają zawodzenia muezinów. Zachodnia cywilizacja gnije i upada - to efekt wprowadzenia przez zwycięskie feministki Wielkiego Planu Zrównania Szans. Metropolie zamieniają się w slumsy, którymi rządzą gangi imigrantów z Trzeciego Świata. Sądy sprawuje Wielka Mądra Bawolica, a standardowy wyrok dla autochtona to dziesięć lat obozu resocjalizacyjnego i dwadzieścia mlecznych krów grzywny - dziesięć dla Mądrej Bawolicy i dziesięć dla szlachetnych synów pustyni. Kapitan Hubert Jugenmann przez wiele lat z narażeniem życia niósł pomoc humanitarną dla najuboższych, dotkniętych kataklizmami rejonów świata. Jest pasjonatem latania i znakomitym pilotem, ale w Nowej Europie traktuje się go jak nieuleczalnie chorą męską szowinistyczną świnię. Ma wybór: zdechnąć z głodu lub nosić lektykę murzyńskiego kacyka.

Akcja również jest na ogół prowadzona w interesujący sposób, ale jednocześnie pojawiają się tu pierwsze poważne zgrzyty. Otóż autor nie potrafił się zdecydować czy pisze poważną antyutopię czy raczej satyrę. Oba elementy są bogato reprezentowane w opisach i dialogach, ale całość jest przez to mocno niespójna, bo Kempczyński nie umiał tego sensownie połączyć (czym dał mi do myślenia, bo moja powieść, też w tym miejscu leży i kwiczy – dobij mnie, dobij mnie!).

Kolejną wadą jest przewidywalność i sztampowość pewnych fragmentów. Rany boskie, jak ja nie lubię książek, w których bohater jest meganapierdzielaczem, w którym zakochują się wszystkie laski. Cały wciśnięty tu wątek romantyczny, jest zresztą tak męcząco napisany, że człowiek czyta go pośpiesznie, żeby tylko wrócić do właściwej, o niebo ciekawszej akcji.

Podsumowując – książka nie najgorsza, głównie ze względu na tematykę, ale jednocześnie daleko jej do czegoś, co by pozostawało w głowie na dłużej.

Są książki o których jakoś trudno mi się pisze i powieść Kempczyńskiego pechowo do nich należy. To naprawdę całkiem niezła, antyutopijna wizja zmierzchu naszej cywilizacji (który zresztą najprawdopodobniej będziemy oglądać na własne oczy), ale jednocześnie czegoś mi w niej brakuje. Wiecie, to jak z niektórymi kobietami – niby fajna – w miarę ładna, niegłupia, a na dodatek...

więcej Pokaż mimo to