cytaty z książek autora "Maryla Szymiczkowa"
W Krakowie „przebaczenie” było wyłącznie terminem teologicznym, bez praktycznego zastosowania w życiu codziennym.
...w starożytnym mieście Krakowie „sto lat temu” znaczyło tyleż, co „wczoraj przed południem”.
Widzów zawsze najbardziej interesują mordercy.
Zofia nie powiedziała ani słowa, ale przybrała wyraz twarzy z kategorii "cytaty z literatury polskiej". Konkretnie: "Mocniejsza jestem, cięższą przynieście mi zbroję".
- Ha, żebym to ja pamiętała... - zafrasowała się Alojza, w czym przypominała zupełnie smutnego mopsa inżynierowej Zarembiny.
Mówi się czasem, że wnętrznościami miasta są rynki i hale targowe: stragany z kopcami cebul i jabłek, pryzmami korzeni chrzanu, koszami jaj, gomułkami serów; ...
Świeciło piękne, popołudniowe słońce lipcowe, które rozzłacało niebo ponad kamienicami pana Tałowskiego, one zaś, widziane pod światło, stawały się ciemne, niemal czarne i tajemnicze jak dawne pałace; niżej ta sama pozłota kładła się na brudnej wodzie powodziowej, zmieniając ją w czysty, mieniący się kruszec.
Jednak obiektywna sprawiedliwość może być uznawana subiektywnie za krzywdę.
Ładne rzeczy, ładne rzeczy. Kobieta i logika. Osobliwy mózg...
Pod koniec roku nagrodę imienia Nobla dostała Polka, pani Skłodowska - ale tylko z grzeczności, przy mężu, jak wyjaśniali swoim żonom krakowscy profesorowie. Przyjęto to z dużym zaskoczeniem, bo nikt się nie spodziewał, że zimni Szwedzi wykazują się taką galanterią wobec pań.
- Będzie to z pewnością znakomite wydarzenie - odpowiedział Żeleński wymijająco, po czym poruszył dłonią, jakby chciał sięgnąć po jeszcze jedną pomadkę, ale się opanował. Dobrze wychowany młodzieniec nie wpędza gospodarzy w niepotrzebne koszta.
Przez nadmierne wdychanie męskiej woni dziewczyna zostaje pozbawiona własnej woli, jak kataleptyczka, jak uśpiona magnetycznie, i poddaje sie wszystkiemu. Pozwala się całować, lecz sama pozostaje zimna i drżąca, gdyż jest pod czarem mężczyzny tak dalece, że dałaby sobie odebrać życie. A jeśli się sprzeciwi, to pod gniewnym żarem takiego rozpłomienionego zwodziciela jego woń silnie się wzmaga i obezwładnia dziewczynę wprost jakby działaniem chloroformu!
Prawdę mówiąc, dzień sądu ostatecznego, kiedy wszyscy będą musieli wyznać swoje grzeszki i wstydliwe tajemnice, był dla Zofii Szczupaczyńskiej niejasną zapowiedzią najszczęśliwszej chwili całej wieczności, o ile tylko, na co miała nadzieję, będzie to spowiedź powszechna i jej niematerialna dusza, unosząc się w sferach niebieskich, dowie się wreszcie wszystkiego o ziemskich sprawkach innych niematerialnych dusz całego krakowskiego mieszczaństwa.
Było tak polsko, że Wawel mógł się schować.
- Ooo, panie! To jest złamanie świętych praw gościny! Otruć... niechby i otruć! Ale gospodarza?
Wielkie białe bryzgi wody poleciały na posadzkę i rozbiły się z głośnym plaśnięciem na kremowych płytkach we wzór wieńców z zielonych i brązowych liści dębu. I drugi raz. I trzeci.
Odkąd w poniedziałek rozpętała się burza z piorunami, od pięciu dni nie było ani chwili bez deszczu. Owszem, ulewa czasem słabła, czasem nawet przechodziła w mżawkę, ale po paru kwadransach deszcz ponownie się wzmagał i grube krople znów uderzały o dach.
Ten spokój jest nienaturalny. Stanie się coś okropnego.
Jeszcze poprzedniego dnia część dzieci z sąsiedniej kamienicy pobiegła nad Wisłą, żeby popatrzeć na uderzające o nabrzeże fale i podnoszący się szybko poziom rzeki.
Woda wzbierała szybko i park Jordana był cały zatopiony, ale tamtejszy stróż i jego żona odmawiali opuszczenia swojego domku i tylko pływali łódką po chleb, który władze rozdawały potrzebującym na nasypie kolejowym.
Podziwiam, jak to niektórzy potrafią dbać o siebie i swoje sprawy. Paniusia siedzi w wykuszu i przygląda się czemuś z zainteresowaniem. Podczas gdy my... toniemy. Zaiste... Podziwiam.
- Sama sobie jestem winna, że wymieniłam dumnego pawia na żabę w szuwarach - rzuciła dramatycznie Zofia, wpatrując się w brudnoszare, gliniaste fale płynące ulicą Retoryka.
O ile jej mąż uważał, że zamontowanie telefonu wystarczająco - jeśli nie wręcz przesadnie - przeniosło ich w nadchodzący wiek dwudziesty, o tyle Szczupaczyńskiej marzyła się łazienka z wanną.
Niby w mieście - a jak na wiledżiaturze. I jeszcze ten uroczy narożny, zwieńczony strzelistą iglicą wykusz, w którym teraz stała, wykusz dający znakomity widok na krzyżujące się ulice i strzeliste mosty spinające brzegi głębokich kanałów, przy których wznosiły się piękne kościoły oraz pałace arystokratycznych rodzin.
Szukając argumentów za przeprowadzką, Zofia próbowała odwoływać się do względów zdrowotnych.
W dole wrzało, kipiało, ludzie poruszali się bez ładu i składu, jedni balansując na wąskich kładkach, inni na rozmaitych jednostkach pływających, począwszy od łódek, a kończąc na najróżniejszych codziennych utensyliach, w rodzaju kuchennej balii czy wytarganej z piwnicy skrzyni na lód, których widywało się teraz mnóstwo, w najróżniejszych kształtach i o najróżniejszych dawnych zastosowaniach.
Zofia, lekko pochylona nad ciałem, obrzucała je spojrzeniami szybkimi i dokładnymi, jakby naciskała spust migawki fotoaparatu: był to mężczyzna młody, dwudziestoparoletni, ubrany przyzwoicie, a nawet z pewną dozą elegancji, o ile można to było stwierdzić w tym stanie; marynarka i spodnie, teraz mokre i brudne od mułu, uszyto z dobrego materiału, a przy mankietach koszuli widać było drobne, srebrne spinki.
I choć miała na sobie nie strój niedzielny, a zwykłą domowa suknię, której nie zmieniła, wypuszczając się na fale powodzi, postanowiła wmieszać się w tłum i udać, że też właśnie wyszła z sumy, bo przecież absolutnie nie miała dziś czasu na dnia świętego święcenie.
Kilku osobom się odkłoniła, innym ukłoniła się jako pierwsza; zamieniła parę słów z sędziwym astronomem Karlińskim, od kilku lat wdowcem, który w ostatnich latach rzadko kiedy opuszczał dom, człowieczkiem raczej małym i pękatym, z pokaźnym , zwisłym, siwym wąsem.