Dariusz "Maleo" Malejonek. Urodzony, by się nie bać Magdalena Nierebińska 6,7

ocenił(a) na 42 lata temu Opowieść o wiecznym chłopięctwie. Prawdopodobnie w odpowiedzi na autobiografie słynniejszych kolegów z zespołów – Roberta Brylewskiego i Tomasza Budzyńskiego – wieczny drugoplanowiec polskiej muzyki alternatywnej postanowił opowiedzieć o swoim życiu, odnalezieniu Celu oraz podzielić przemyśleniami. Najwyraźniej też chciał mocniej zaznaczyć swoją obecność na kartach naszej popkultury, bo zarówno Budzyński, z którym pracował w Armii, jak i Brylewski, z którym spędził lata w piwnicach warszawskiego klubu „Hybrydy” oraz zespołach Izrael I Armia, nie poświęcili mu zbyt wiele miejsca w swoich memuarach. Uważna lektura „… Urodzonego, by się nie bać” pokazuje dlaczego. Tak naprawdę, jeżeli się zastanowić, to wiele już mówi sam tytuł tej książki. Trudno o coś bardziej pretensjonalnego.
Biografia/autobiografia Dariusza Malejonka broni się przede wszystkim jako pokoleniowa książka chłopacka. Po nudnym wstępie dotyczących rodzinnych korzeni, „Maleo” zaczyna ze swadą opowiadać o swoim dzieciństwie i dojrzewaniu. Jest tu szybko, barwnie, przygodowo, bo bohater szczególnie lubi (i robi to z prawdziwym wdziękiem) opowiadać o bójkach, ucieczkach i tym podobnych stałych fragmentach prozy przygodowej dla dorastających chłopców, kawałków w stylu „Do przerwy 0:1”, „Wakacji z duchami” i „Podróży za jeden uśmiech”. Momentami jest bardziej bahdajowski od autora tych słynnych powieści dla dzieci, ponieważ operuje językiem młodych czytelników, infantylnym. Problem w tym, że wkrótce okaże się, że to nie stylizacja, a naturalny język zbliżającego się do sześćdziesiątki wicegwiazdora naszej alternatywy.
Pierwsza część „… Urodzonego…” broni się znakomicie. Pewnie większość czytelników płci męskiej w podobnym wieku przeżywała podobne przygody. Jest więc opowieść o Malejonku książką pokoleniową. Problemy rozpoczynają się, gdy „Maleo” bierze do ręki gitarę i wkracza do klubu „Hybrydy”. To Brylewski był liderem Izraela i Armii. Drugim z tych zespołów w jego pierwszym okresie działalności kierował na spółkę z Budzyńskim. Po lekturze biografii tych muzyków nietrudno zrozumieć dlaczego. Brylewski i Budzyński mieli coś do powiedzenia, „Maleo” nie ma. Jedyne, co jest interesujące w drugiej części „… Urodzonego…” to anegdotki. Tyle, że nie ma ich zbyt wiele. Reszta to powtarzanie schodzonej historii o pokoleniu „Hybryd” lat osiemdziesiątych. Oprócz tego dowiadujemy się (bezpośrednio) że pan Dariusz zakochał się od pierwszego wrażenie w swojej żonie i kocha ją do dziś oraz (pośrednio),że trzyma rękę na pulsie mody, lubi się stylowo ubrać. Okrasza to wszystko garścią komunałów o wolności, niezależności i nonszalanckim stosunku do pieniędzy. Niestety, powtarza to z taką intensywnością, że można odnieść wrażenie, że stara się nas o tym usilnie przekonać, bo w istocie jest inaczej.
Kolejna część tej historii to opowieść o zmaganiach z demonem narkotyków, który opanował kolejny słynny zespół Malejonka – Houk. Tu mamy tylko: ja, ja, ja – ja stworzyłem, ja robiłem, ja coś tam i w ogóle, a oni to sodoma i gomora. Gdyby nie kilka niezłych anegdotek, nie dałoby się tego czytać. Ale najważniejsza i najstraszniejsza część „… Urodzonego…” dopiero ma nadejść.
Mniej więcej w połowie objętości swojej biografii „Maleo” zaczyna się zajmować Świadectwem. Opowiada o poszukiwaniach i odnalezieniu Boga. Gorliwość i wyczuwalne szczęście, gdy o tym mówi, świadczą, że jest z tego dumny i szczęśliwy. Problem w tym, że w zderzeniu z jego niedojrzałym/dziecięcym stylem, momentami sprawia to wrażenie egzaltowanej paplaniny.
Jednak i tak najgorszy jest tu finał – rozbuchany do gigantycznych rozmiarów, łamiący strukturę historii Malejonka i bardzo niekonsekwentny opis jego wojaży zagranicznych. Z jednej strony mamy absurdalne relacje z wakacji na Bałkanach, z drugiej – z mających przynajmniej częściowo podłoże misyjne wypraw na Jamajkę i do Afryki. „Maleo” i tu, i tu prezentuje ten sam typ spojrzenia – z wyższością obserwuje lokalsów i ich zwyczaje. O ile w części bałkańskiej można to kupić, o tyle w przypadku Jamajki i Afryki, gdzie przynajmniej powinien udawać miłosierdzie, dziwi. Co prawda opisuje ludzi miłosiernych – prawdziwych misjonarzy, ale robi to beznamiętnym tonem, jakby musiał, bo ktoś mu się dołożył do wycieczki. Beznamiętność opisów slumsow i ich mieszkańców potęguje wrażenie, że Malejonek lubi używać słowa „miłosierdzie”, ale nie jest pewien, co one w istocie oznacza.
Ostatnie strony do dość kuriozalna opowieść o późnych dokonaniach „mistrza”. Bohater leci tu po łebkach, bardzo skrótowo, jakby nie widział sensu tej opowieści, ale druk ma swoje prawa – musi być odpowiednia ilość stron, żeby można było złożyć książkę na maszynę drukarską.
Dariusz „Maleo” Malejonek jest Postacią. Brał udział w powstaniu kilku klasycznych płyt polskiej muzyki alternatywnej. „… Urodzonym, by się nie bać” chciał podkreślić swoją rolę w historii. Nie udało się. Wręcz przeciwnie - nieświadomie ją umniejszył.