Bracia w chwale H. Paul Honsinger 7,3
ocenił(a) na 44 lata temu Aż się prosi, żeby rozsypać trutki na szczury...
W tej trylogii w zasadzie nie ma kobiet...
Chociaż - jak powiedziałem już przy komentowaniu poprzednich tomów - lubię tego typu książki z powodów, o których wówczas wspominałem, to ten tom oceniam najniżej.
Pomysł na wstępną bitwę, która otwiera opowieść i trwa przez jedną czwartą książki jest jak najbardziej w klimacie tej serii i w jej konwencji, ale rację ma użytkownik Myrkul w oficjalnej recenzji, że ta bitwa nie posuwa zasadniczo niczego do przodu. Jakby autorowi brakło tutaj koncepcji. Nasi bohaterowie powinni walczyć o wielkie rzeczy, jak w poprzednich tomach, a nie tylko o przetrwanie - przez ćwierć objętości książki. Potem akcja książki staje się nieco chaotyczna i czytelnik jest przerzucany z miejsca na miejsce, a epizody - choćby takie jak wybranie głównodowodzącego ostatecznej akcji - bywają irytujące i niepotrzebne, a jeśli już autor je wprowadza, to nie powinien ich tak rozciągać. Zakończenie książki jest wkurzające, bo zawiesza czytelnika i naszych bohaterów w próżni (dosłownie)... kosmicznej i nie mamy pojęcia, co to miałoby oznaczać. Zdejmuję jedną gwiazdkę za to, czego nie znoszę: za niedokończenie książki. To naprawdę nie wymaga wielkiego kunsztu, żeby ustalić choćby tak podstawowe rzeczy, jak to czy akcja naszych bohaterów osiągnęła swój cel. Na dobrą sprawę nie mamy pojęcia czy ów Brzoza został załatwiony: wiemy, że załatwione zostały jakieś statki i tyle. Zresztą nie wiadomo, dlaczego załatwienie jednego dupka z populacji szczurów mnożących się jak szczury miałoby coś radykalnie zmienić w wojnie: na jego miejsce przyjść może następny szczur, jeszcze sprytniejszy, więc sensu w tej koncepcji nie widać. Nie wiadomo, w jaki sposób wahadłowiec wpadł w ręce Ziemian: użyto trutki na szczury? Całkowicie zmarnował autor potencjał, jaki tkwił w możliwości dowodzenia wspólną akcją sojuszników, a przecież ten sojusz był wypracowany poświęceniem i krwią. A gdzie oni są, gdy nadchodzi epizod końcowy? Gdzie te straszliwe ogromne okręty zaprezentowane przez autora wcześniej? Na tym ogromniastym statku Ziemian nadal działa jakiś kret?
Jeśli to miałaby być trylogia i koniec, to trudno sobie wyobrazić durniejsze i bardziej bezsensowne, niedorobione zakończenie. Jeśli autor zamierza kontynuować tę serię, to powinien zamknąć wątki w tym tomie, żeby nie wkurzać czytelników takich jak ja.
Zmarnowany potencjał, to także rasa nieomal wszechmocnych wojowników, którzy odnoszą się do naszych bohaterów niby neutralnie, a jednak z pewną życzliwością, skoro główny bohater powieści otrzymał tytuł Kompana Bagiennego Lisa (czy coś w tym rodzaju): w przeszłości mieli oni wytępić jakąś rasę sukinsynów, a teraz patrzą z tolerancją i neutralnością, jak w ich rejonie mnożą się bezkarnie szczury, do tego bezczelnie strzelając nie tylko do wszystkiego, co się rusza, ale także do ich młodego wojownika? Tego wątku autor kompletnie nie rozwija.
Irytujący jest ten wojskowy dryl, wszechobecny do przesady, we wszystkich tomach, choć można się z tym ostatecznie pogodzić uznając to za przyjętą konwencję, choć co za dużo, to niezdrowo.
Autor od czasu do czasu wykazuje się znajomością pewnych praw fizyki z wyłączeniem teorii względności (czas biegnie wszędzie jednakowo, jak u Newtona),ale moment, w którym puścił pawia w postaci „łatwopalnego metanu” spowodował u mnie opadanie rąk. Sam napęd kompresyjny wymaga pewnego wyjaśnienia, którego autor nam nie dostarcza, a którego możemy się domyślać choćby z samej nazwy: „kompresyjny”. Statek nie porusza się szybciej od światła, tylko kompresuje (ściska) przed sobą przestrzeń skracając odległości liczone w latach świetlnych do wielokrotnie mniejszych odległości, a sam przemieszcza się w tej skompresowanej przestrzeni z relatywnie mniejszą prędkością. To pewna koncepcja, dyskusyjna, ale formalnie nie naruszająca zasady nieprzekraczalności prędkości światła (przepływu informacji w zasadzie).
Nie wiadomo, dlaczego mierzone w megatonach głowice termojądrowe miałyby być tak drogocenne w zestawieniu z mniejszymi głowicami zważywszy na fakt, iż zapalnik w postaci reakcji rozszczepienia (uranu czy plutonu) stanowi najcenniejszy składnik obydwu, bo deuteru czy trytu do reakcji termojądrowej można mieć ile dusza zapragnie. W zasadzie produkcja mniejszych głowic, to marnotrawstwo. Wybuch nuklearny, jakikolwiek, w przestrzeni kosmicznej (próżnia),nie powoduje postania fali uderzeniowej, bo nie ma ośrodka, który mógłby przenosić energię kinetyczną (rzecz omawiana w jednym z filmów kanału Discovery),a samo promieniowanie elektromagnetyczne mogłoby mieć problem z niszczeniem statków wymyślonych przez autora. Ciekawe, że nikt z autorów sci-fi nie wpadł na pomysł konstrukcji głowic wzorowanych na broni przeciwpancernej, w której energia wybuchu jest kierowana w postaci strumienia plazmy. Głowica powinna zawierać w sobie ów materiał miotający i mieć odpowiednią konstrukcję, nie tylko materiał rozszczepialny, czy fuzyjny. Nie można sobie wówczas wyobrazić żadnego materiału mogącego oprzeć się takiej broni, nawet gdyby grubość pancerza statku mierzyć w metrach.
Uzbierałoby się różnych głupstw na osobną książkę poświęconą wyłącznie owym głupstwom w powieściach militari sci-fi, ale marzycielom wypada położyć na tym zagadnieniu choćby po części - pełną tolerancji zasłonę milczenia.
Należy podkreślić doprawdy znakomitą robotę tłumacza i docenić wartość jego komentarzy i objaśnień. Kłaniam się nisko z uszanowaniem.