Upiorny księgozbiór Guillerma del Toro

Bartek Czartoryski Bartek Czartoryski
10.08.2019

Zwykłem uważać, słusznie lub nie, że sam Guillermo del Toro jest bardziej interesujący niż jego filmy – które, wyjaśnijmy sobie, zwykle lubię i bardzo sobie cenię – a już na pewno książki. Bo to przecież facet, którego dom przypomina raczej muzeum rzeczy ekscentrycznych. Na honorowym miejscu trzyma naturalnej wielkości figurę Howarda Phillipsa Lovecrafta i niedawno ratował od upadku kalifornijską księgarenkę sprzedającą głównie, jakżeby inaczej, literaturę grozy. Jeśli nie po tym można poznać bratnią duszę, to nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Upiorny księgozbiór Guillerma del Toro

Guillermo del Toro mawia, że tylko lektura komiksowej serii o Hellboyu utrzymała go przy zdrowych zmysłach, kiedy kręcił swój pierwszy amerykański film. Podczas spotkań z publicznością gada jak najęty o wszystkim, co akurat ślina mu na język przyniesie, od leciwych już produkcji Universal Horroru do cokolwiek hermetycznych fascynacji dziwnościami. Ba, kiedy przed paroma laty opublikował niedługą listę swoich ulubionych lektur, chyba nikogo nie zdziwiło, że znalazły się na niej pozycje nieodmiennie dotykające tematyki nadnaturalnej. I choć mam się za czytelnika zaprawionego w bojach, to wybałuszałem oczy, mamrocząc pod nosem tytuły, o których nigdy wcześniej nawet nie słyszałem.

Wieczny chłopiec

Nie bez kozery del Toro uchodzi za artystę sprawnie posługującego się motywami baśniowymi, bo zacieranie granic pomiędzy rzeczywistym a wyobrażonym wydaje się swoistym lejtmotywem tej najbardziej interesującej odnogi jego twórczości: wypływającej z osobistych zainteresowań. I choć on sam twierdzi, że nigdy nie przyklepał żadnego scenariusza tylko i wyłącznie po to, żeby zainkasować tłuściutki czek, to kto ma oczy, ten dostrzeże, ile entuzjazmu zdołał z siebie przy danym filmie wykrzesać. Del Toro jest trochę jak duży chłopiec – co zresztą on sam niejednokrotnie zauważał – któremu dane jest spełniać niegdysiejsze fantazje. Tym samym niejako burzy barierę biegnącą pomiędzy dziecięcą beztroską poprzetykaną strachami wyłażącymi z telewizji, książek i świata dorosłych, a przesyconą nierzadko nużącymi obowiązkami dojrzałością, pozwalającą jednak trochę lepiej zrozumieć młodszych nas. Kino meksykańskiego twórcy – przynajmniej te intymniejsze produkcje, znacznie ciekawsze niż bombastyczne hollywoodzkie spektakle, do których czasem go ciągnie i które służą mu za nic innego jak swoistą piaskownicę – rzadko ucieka od introwertycznych poszukiwań analitycznych, choć nieczęsto nawiązuje bezpośrednio do biografii reżysera. A ta jest ciekawsza niż niejedna sensacja, wystarczy wspomnieć, że przecież jego rodzina przeniosła się za północną granicę po tym, jak przed laty porwano dla okupu ojca del Toro.

Nie zawsze mu się wszystko udaje, niekiedy trudno jest mu się przebić przez ciasne umysły decydentów zorientowanych na pieniądz. Lista niezrealizowanych przezeń projektów byłaby chyba jeszcze dłuższa niż tych, które się zmaterializowały, na czele z nieodżałowaną adaptacją „W górach szaleństwa”. Nie będę zaskoczony, jeśli del Toro nadal nie może spać po nocach, że studio ukręciło łeb jego wymarzonemu filmowi i na razie nie ma widoków, żeby ktokolwiek podobną próbę był gotowy podjąć. Lecz bywa różnie, a świat rozrywki jest kapryśny. Swego czasu del Toro wymyślił fabułę serialu o wampirach, spisał, co mu na sercu leżało, podrzucił do jednej ze stacji telewizyjnych, gdzie poproszono go, aby jego horror z elementami iście kryminalnego dochodzenia przekuć w komedię. Słysząc to, urażony zabrał papiery i zaczął szukać speca od obcej mu literatury sensacyjnej, który mu z jego scenariusza sklei pełnoprawną powieść. Albo dwie. Lub całą trylogię.

Pisarz poszukiwany od zaraz

Znalazł Chucka Hogana, autora książki „Miasto złodziei”, przerobionej swego czasu przez Bena Afflecka na całkiem niezły film. Oczywiście nie mam nic namacalnego na potwierdzenie tego domysłu, lecz ochoczo stawiam dolary przeciwko orzechom, że przy projekcie, któremu ostatecznie nadano zbiorczy tytuł „Wirus”, to Hogan odwalił lwią część roboty, a del Toro użyczył pomysłu i nazwiska. Zresztą, czytając wywiady z pisarzem, można wyczytać między wierszami, że filmowiec służył mu bardziej za konsultanta, z którym zderzał wymyślone przez siebie patenty i radził się, gdy przyszło do podejmowania kluczowych dla fabuły decyzji. Co ciekawe, historia zatoczyła koło i ostatecznie trylogia trafiła do telewizji i posłużyła za podstawę serialu o tym samym tytule. I to doskonały moment, aby uściślić, o co mi chodziło na samym początku tego tekstu. Uważam książki firmowane przez del Toro za mniej interesujące od jego osoby nie dlatego, że są słabe. Po prostu nie potrafię odepchnąć od siebie – znowu, słusznego lub nie – przeświadczenia, że napisał je ktoś inny.

Nie czyni ich to mniej godnymi uwagi, szczególnie powieści wydanych z Hoganem, które są jednak dziełami autonomicznymi. Pozostałe publikacje wydane pod szyldem del Toro to mało znany, napisany przez niego za młodu, stosunkowo trudno dostępny esej o Alfredzie Hitchcocku, przerobieni potem na serial animowany „Łowcy trolli”, machnięci do spółki z Danielem Krausem, lecz tej pozycji nie czytałem, stąd nie mam na jej temat wyrobionej opinii, oraz parę – proszę mi wybaczyć neologizm – „upowieścień” jego scenariuszy, pod którymi chętnie się podpisuje. Na okładce niedawnego „Kształtu wody” znowu pojawia się nazwisko Krausa. A ostatnio, choć lada chwila minie piętnaście już lat od premiery filmu, wyszła powieściowa wersja „Labiryntu fauna”, do której napisania del Toro zwerbował Cornelię Funke, autorkę trylogii „Atramentowe serce”. Nie jest to wybór przypadkowy, bo Funke od dawna podkreśla, że jest fanką meksykańskiego reżysera i nawet słała mu hiszpańskie przekłady swoich książek. Choć od 2005 roku mieszka w Kalifornii, do tej pory pisała po niemiecku; teraz musiała zmierzyć się z angielskim, ale cóż, podobnych propozycji się nie odrzuca, zwłaszcza że znaną z kin fabułę dopchano krótkimi opowiadaniami.

Karaluchy do poduchy

Jak już zostało powiedziane, del Toro ma słabość do strasznych historyjek, ale sam wszystkich na ekran nie przeniesie. Dlatego od lat produkuje na potęgę i przy okazji sprawuje artystyczną opiekę nad kolejnym pokoleniem ludzi zainteresowanych horrorami. Świeżutkie „Upiorne opowieści po zmroku” (film wszedł na ekrany kinowe w piątek, 9 sierpnia 2019 roku – przyp. red.) to adaptacja popularnych książek Alvina Schwartza, zmarłego w 1992 roku amerykańskiego pisarza, dziennikarza i badacza folkloru, autora istnej literatury grozy dla dzieci, za oceanem bardzo chętnie czytanej i niezbyt lubianej przez dorosłych. Rodzice mają bowiem prozę Schwartza za cokolwiek nieodpowiednią dla swoich pociech. Nareszcie pierwszy zbiorek z serii wyszedł i u nas, i przyznaję, że nie mogę się doczekać lektury, co tym samym zapewne odwlecze seans, bo – wiadomo – najpierw książka, potem film. Chyba że mówimy o panu Guillermie del Toro.


komentarze [4]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Kinga Ziółkowska 13.08.2019 10:18
Czytelniczka

Polecam mniej znany film twórcy: kręgosłup diabła.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Fragile 12.08.2019 08:39
Czytelniczka

Skuszona nazwiskiem obejrzałam "Upiorne opowieści..." i potwornie się rozczarowałam; takiej nudnej chały dawno nie widziałam, groteskowe upiory, fabuła bez żadnej głębi, pomysł może i fajny, ale wykonanie żenujące, horroru tyle co kot napłakał; podsumowując, stracony czas i pieniądze

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Diabeł 11.08.2019 11:34
Czytelniczka

Uwielbiam jego twórczość. Wczoraj obejrzałam "Upiorne opowieści po zmroku". Świetny film. Teraz czas na książkę.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Bartek Czartoryski 09.08.2019 16:38
Tłumacz/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post