Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Powieść skrojona nienagannie, jak mundur Trujillo. Forma mistrzowska. Czyta się to jak reportaż, choć poza faktami powszechnie znanymi prawdopodobnie całość jest zmyślona. Niemniej wszystko jest bardzo prawdopodobne, na pewno przekonujące. Niestety pomimo tego, że temat jest niezwykle ciekawy, że tyle się można z tej książki dowiedzieć, pomimo tego, że Llosa chciał na w gruncie rzeczy niewielu stronach stworzyć prawdziwy fresk, opisać burzliwą historię Dominikany i jednocześnie ukazać cały jej naród, pełne spektrum uczuć, postaw, losów oraz pomimo tego, że w dużej mierze mu się to udało, ani przez chwilę nie czułem nic więcej, niż satysfakcję z obcowania z dobrą, porządną literaturą. Nienagannie skrojoną. Jak mundur generalissimusa.

Powieść skrojona nienagannie, jak mundur Trujillo. Forma mistrzowska. Czyta się to jak reportaż, choć poza faktami powszechnie znanymi prawdopodobnie całość jest zmyślona. Niemniej wszystko jest bardzo prawdopodobne, na pewno przekonujące. Niestety pomimo tego, że temat jest niezwykle ciekawy, że tyle się można z tej książki dowiedzieć, pomimo tego, że Llosa chciał na w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nadużywamy słów.

Nadużywamy słów.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Inaczej wyobrażałem sobie tę książkę. To miał być reportaż o domu dziecka w Grenlandii, o problemach jego mieszkańców, o ich marzeniach. Tymczasem już na wejściu słyszymy: „I pisz, ale nie o naszych dzieciach.” Więc o czym? O wszystkim, co dzieje się wokół, bo choć biel oślepia, nie warto – jak pewna ekscentryczna artystka – zamykać oczu. Warto zmierzyć się z tymi puzzlami pomimo braku pudełka – kto wie, czy nie wyłoni się z tego jakiś szerszy obraz. I tak się staje. Lód topnieje powoli, jednak w końcu pęka i ukazuje się to, co przez cały czas było gdzieś pod powierzchnią.

Jest to taki reportaż, który wydaje się być niepozornym dziennikiem z podróży, ale w istocie jest współczesną przypowieścią, choć trochę się tego wstydzi. W którym to, co pomiędzy wierszami, jest co najmniej równie ważne. Świetna rzecz.

Inaczej wyobrażałem sobie tę książkę. To miał być reportaż o domu dziecka w Grenlandii, o problemach jego mieszkańców, o ich marzeniach. Tymczasem już na wejściu słyszymy: „I pisz, ale nie o naszych dzieciach.” Więc o czym? O wszystkim, co dzieje się wokół, bo choć biel oślepia, nie warto – jak pewna ekscentryczna artystka – zamykać oczu. Warto zmierzyć się z tymi puzzlami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu pięciu książek podróżniczych Theroux, czyli po prawie 3000 stronach obcowania z jego piórem (ależ to są cegły!) nadal wydaje mi się on zagadką. Można przypuszczać, że nie przepada za ludźmi – najbardziej liryczne fragmenty tych jego tomów to opisy pejzaży, a im bardziej pustynne są jego szlaki, tym większe jego zadowolenie z ich przemierzania. A jednak do ludzi wyraźnie go ciągnie. Pisząc o nich nie owija w bawełnę, nie stroni od ironii, która przemienia się dość często w sarkazm, ale moim zdaniem w istocie nie ma w tym pogardy, choć wielu uważa go – być może słusznie – za bufona. Mnie Theroux jawi się raczej jako – z czasem coraz bardziej zgorzkniały – pesymista, który w podróży szuka ucieczki od siebie samego i rzecz jasna rzadko ją odnajduje. Często miałem go już trochę dość, niemniej pochłania się jego prozę na tyle łatwo, że zawsze odnajdywałem w sobie wystarczająco dużo ochoty, aby do niej powrócić – teraz też zapewne sięgnę niebawem po „Szczęśliwe wyspy Oceanii”. Z dotychczasowych lektur najwięcej satysfakcji przyniósł mi „Stary ekspres patagoński” – być może dlatego, że było to moje pierwsze spotkanie z tym autorem i jego stylem, który od razu przypadł mi bardzo do gustu. Później przeczytałem „Wielki bazar kolejowy” – moim zdaniem odrobinę zbyt powierzchowny, migawkowy, ale być może po prostu za szybko połknąłem tę książkę. W „Safari mrocznej gwiazdy” Theroux staje się dla mnie momentami już zbyt zjadliwy i rezonerski, choć są tu też fragmenty świetne – nadal czytałem więc go z dużą satysfakcją. Stosunkowo najmniejsze wrażenie wywarł na mnie „Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu”, ta lektura na pewno nie była stratą czasu, ale zapamiętałem z niej najmniej. Pomimo klarownego zamysłu autora w gruncie rzeczy nie wiem, jaki był cel tej podróży, jednak dla miłośników Theroux jest to nadal pozycja godna polecenia.

Przechodząc do sedna, czyli do „Jechałem Żelaznym Kogutem” – jest to książka, w której udało się pisarzowi uniknąć wszystkich wskazanych wyżej wad. W ciągu roku zjeździł on prawie całe Chiny łącznie z Tybetem, gdzie zakończył swoją podróż. Pomimo objętości nie jest to rzecz jasna wyczerpująca temat opowieść o Państwie Środka, gdyż przede wszystkim jest to kolejna podróż Theroux, a jak sam autor pisze: „książka podróżnicza zawsze mówi więcej o podróżniku niż o kraju, którego dotyczy”. Podobnie „Za murem” Colina Thubrona – którą również gorąco polecam i która moim zdaniem stanowi niezłe dopełnienie „Żelaznego Koguta” (spojrzenie z innej perspektywy) – jest przede wszystkim kolejną książką Thubrona. Znamienne jest to, że w obu przypadkach są to w mojej opinii najlepsze pozycje w bibliografii obu pisarzy, oczywiście z tych, które udało mi się przeczytać. Być może wynika to z tego, że obie te napisane w latach 80-tych książki stanowią już dziś bezcenny dokument z czasów, kiedy Chiny stały na progu gigantycznego skoku, z czasów, kiedy ten olbrzymi tygrys prężył już wszystkie swoje muskuły. Te ulotne chwile przelane na papier zyskały więc bardzo na istotności. Theroux serwuje nam swoje przemyślenia w typowym dla niego wartkim, prześmiewczym i dosadnym stylu, który może się niektórym nie podobać (choć ja tych obiekcji nie podzielam), ale który ma na pewno tę zaletę, że nigdy nie czujemy nudy, ani obojętności w stosunku do opisywanych miejsc, ludzi i zdarzeń. Jest to oczywiście olbrzymi walor, szczególnie, że jak wspomniałem, podróż ta była bardzo długa – „tak długa i pochłonęła mnie w takim stopniu, że przestała być podróżą. Stała się częścią mojego życia, jej koniec nie był więc powrotem, lecz kolejnym wyjazdem, którego żałowałem.” I ja również żałuję, że ta podróż się skończyła, na szczęście w planach są już kolejne.

Cóż mogę dodać na koniec – Theroux to niewątpliwie taki autor, którego albo się kocha, albo nienawidzi. Z tym kochaniem to jednak nie do końca prawda, bo aby go pokochać, trzeba podobnie patrzeć na świat, a to przecież oznacza, że do wszystkiego ma się dystans, wszystko wydaje się być w najlepszym przypadku na swój sposób zabawne, a w najgorszym żałosne. Wszystko i wszyscy, a więc również sam pisarz, którego tym samym bezkrytycznie wielbić w zasadzie nie sposób. Ale Theroux to doskonale rozumie i wcale tego od nas nie oczekuje. Zaprasza nas do podróży, ale nie ma przecież obowiązku wsiadać z nim razem do pociągu. Ja wsiadam bez zastanowienia.

Po przeczytaniu pięciu książek podróżniczych Theroux, czyli po prawie 3000 stronach obcowania z jego piórem (ależ to są cegły!) nadal wydaje mi się on zagadką. Można przypuszczać, że nie przepada za ludźmi – najbardziej liryczne fragmenty tych jego tomów to opisy pejzaży, a im bardziej pustynne są jego szlaki, tym większe jego zadowolenie z ich przemierzania. A jednak do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy w czasach, gdy całą wiedzę świata mamy na wyciągnięcie ręki, a każdy z nas nosi Alefa jakiejś marki w kieszeni, zbliżyliśmy się choć trochę do absolutu? A może na dobre zgubiliśmy się w tym labiryncie, może jesteśmy jak Dunraven i Unwin, o których Borges pisał: "Dunraven hodował ciemną brodę i czuł się autorem szacownej epopei, której jego współcześni nie byli niemal w stanie ogarnąć i której temat nie został mu jeszcze objawiony; Unwin opublikował studium na temat twierdzenia, którego Fermat nie napisał na marginesie pewnej stronicy Diofanta. Obaj - czyż muszę to mówić? - byli młodzi, roztargnieni i żarliwi."

Czy w czasach, gdy całą wiedzę świata mamy na wyciągnięcie ręki, a każdy z nas nosi Alefa jakiejś marki w kieszeni, zbliżyliśmy się choć trochę do absolutu? A może na dobre zgubiliśmy się w tym labiryncie, może jesteśmy jak Dunraven i Unwin, o których Borges pisał: "Dunraven hodował ciemną brodę i czuł się autorem szacownej epopei, której jego współcześni nie byli niemal w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka ta jest reklamowana jako „monografia twórczości Stanleya Kubricka”, co jest mylące. Autor skupia się w zasadzie na dwóch filmach: „Full Metal Jacket” i „Lśnieniu”, szerzej pisze jeszcze o „Barrym Lyndonie” i „Oczach szeroko zamkniętych”, a pozostałe tytuły traktuje wyłącznie jako tło do analizy wspomnianych wyżej filmów. A więc dostajemy „monografię” Kubricka, z której niewiele dowiemy się o „2001 Odysei kosmicznej”, czy też „Mechanicznej pomarańczy” – czyli o najlepszych filmach tego reżysera (również w ocenie Kletowskiego).

Co więc otrzymujemy? Przede wszystkim niezły przegląd zachodnich publikacji poświęconych Kubrickowi, cytowanych tu obficie. Analizy samych filmów również sprawiają wrażenie pogłębionych, jednak w istocie są raczej po prostu solidne i tylko sporadycznie (częściej w przypadku analizy „Lśnienia”) okraszane są jakimś ciekawym spostrzeżeniem lub tropem interpretacyjnym. Trudno więc nie zgodzić się z wieloma wnioskami Kletowskiego - zwykle są one dość oczywiste. Jednak zdarzają się też opinie kontrowersyjne, a nawet absurdalne. Np. „Barry Lyndon” jest według niego filmem nieudanym, gdyż Kubrick za bardzo odszedł od literackiego pierwowzoru. W efekcie powieść Thackeraya jest paradoksalnie - jak to ujął autor - bardziej „Kubrickowska” niż sam film. Czy może być coś bardziej Kubrickowskiego niż film Kubricka?

Moim zdaniem Kubricka można, a nawet trzeba krytykować, bo jest to reżyser często bardzo przeceniany. Sam gustuję w jego filmach, ale widzę też ich słabe strony. Podstawą krytyki powinno być jednak raczej to, czy artyście udało się zrealizować cel, który sobie zamierzył oraz to, w jakim stopniu jego dzieło pobudza odbiorcę do myślenia. Założeniem Kletowskiego była natomiast analiza porównawcza filmów Kubricka i ich pierwowzorów literackich. Efekt jest solidny, ale mało odkrywczy - nawet dla osób, które nie zetknęły się z ekranizowanymi powieściami jest oczywiste, że filmy Kubricka bardzo od nich odbiegają, są w dużej mierze autonomiczne. Czy na podstawie takiej analizy można formułować wnioski krytyczne? Moim zdaniem nie można.

Książka ta jest reklamowana jako „monografia twórczości Stanleya Kubricka”, co jest mylące. Autor skupia się w zasadzie na dwóch filmach: „Full Metal Jacket” i „Lśnieniu”, szerzej pisze jeszcze o „Barrym Lyndonie” i „Oczach szeroko zamkniętych”, a pozostałe tytuły traktuje wyłącznie jako tło do analizy wspomnianych wyżej filmów. A więc dostajemy „monografię” Kubricka, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeciętna rzecz. Garść anegdot - niektórych prawdziwych, niektórych raczej zmyślonych - gęsto przetykana erotycznymi fantazjami bohatera (autora?). Nie wiem i nie chce mi się tego rozważać, czy każdy chciałby być choć przez chwilę Chinaskim, a każda - z Chinaskim, i czy w tym można byłoby upatrywać przyczyn popularności prozy Bukowskiego. Jeśli tak, to lektura "Faktotum" byłaby specyficzną formą eskapizmu. W każdym wypadku czyta się to łatwo i szybko. I równie szybko zapomina.

Przeciętna rzecz. Garść anegdot - niektórych prawdziwych, niektórych raczej zmyślonych - gęsto przetykana erotycznymi fantazjami bohatera (autora?). Nie wiem i nie chce mi się tego rozważać, czy każdy chciałby być choć przez chwilę Chinaskim, a każda - z Chinaskim, i czy w tym można byłoby upatrywać przyczyn popularności prozy Bukowskiego. Jeśli tak, to lektura...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niepozorna, ale w istocie piekielnie inteligentna powieść, którą należałoby w zasadzie przeczytać dwukrotnie, aby w pełni docenić zamysł autora. Kunsztowny styl Nabokova budzi podziw już przy pierwszej lekturze.

Niepozorna, ale w istocie piekielnie inteligentna powieść, którą należałoby w zasadzie przeczytać dwukrotnie, aby w pełni docenić zamysł autora. Kunsztowny styl Nabokova budzi podziw już przy pierwszej lekturze.

Pokaż mimo to