-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1173
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać419
Biblioteczka
Z romansami, a zwłaszcza młodzieżowymi mam jeden problem: Im głębiej wchodzę w książkę tym bardziej zaczyna mi się ona nudzić. Tendencja spadkowa: na początku fabuła może i mnie porwie, a może nawet trochę bardziej, ale później wrażenie leci na łeb na szyję i zdarzają się momenty, kiedy daną stronę przelecę jedynie wzrokiem, szukając bardziej zaskakującej treści na następnej. Pod tym względem owa książka nie wyróżniała się niczym pośród innych.
To moje trzecie ( i jak do tej pory najbardziej owocne) spotkanie z twórczością Colleen Hoover. Pierwszą książkę porzuciłem po przeczytaniu zaledwie 20% objętości, a wraz z nią wyrzuciłem z głowy jej tytuł, druga choć doczytana przeze mnie do końca była dla mnie przerażająco słaba. (No cóż może jest to wina literatury skierowanej w 99% do damskiej części odbiorców) W przypadku It Ends with Us nie było aż tak źle jakbym mógł się spodziewać. A mógłbym nawet rzec, że całkiem nieźle, a nawet dobrze, biorąc pod uwagę wcześniejsze porażki. Nie skłamię jeśli powiem, że It Ends with Us nie jest literaturą najwyższych lotów, ot takie miłe, niezobowiązujące, nie wymagające użycia zbyt dużej ilości szarych komórek czytadełko na nudne popołudnie. Styl autorki jest lekki i przyjemny, ale niczym szczególnym nie powala. Nie można nazwać go : kwiecistym, nie jest wzbogacony skomplikowanymi porównaniami, metaforami, inteligentnymi grami słownymi. Jest prosty i klarowny, książka czyta się sama. Fabuła choć ciekawa również nie grzeszy oryginalnością, nie jest ani trochę nowatorska, nie wnosi swoją powiewu świeżości do książkowego światka, bo wszelkie motywy poruszane przez autorkę w książce, choć trudne i dające do myślenia już były i można doszukiwać się ich w wielu innych pozycjach... Przemoc w rodzinie? Obecna! Pęd do sukcesu? Obecny! Wplecenie do głównej fabuły kartek z pamiętnika? Było! Ponowne spotkanie po latach chłopaka z przeszłości? A jakże! A jednak pomimo powielenia motywów książka czyta się całkiem dobrze. Hoover trudne tematy( przemoc w rodzinie, bezdomność nastolatka) przedstawia czytelnikowi w bardzo delikatny, subtelny i przystępny sposób. Nie oplata historii ramą dramatyzmu, nie nakazuje czytelnikowi przesadnego współczucia wobec losu Atlasa czy problemów rodzinnych Lily. I co najważniejsze przesadnie jej nie koloryzuje. Może nie we wszystko co podsuwa nam Hoover da się uwierzyć, ale nie jest to aż do bólu nierealne. Ani razu w trakcie lektury nie miałem ochoty powiedzieć: "Kobieto, chyba wyobraźnia za bardzo Cię ponosi.", co zdarzało mi się dość często w przypadku Slammed. Początek historii Lily i Atlasa, o którym dowiadujemy się z jej zapisków( duży plus za Ellen DeGeneres jako odbiorcę listów) ma również w miarę szczęśliwe zakończenie i o dziwo jest jak dla mnie o wiele ciekawszy niż równoległa historia rozgrywająca się w czasie teraźniejszym: romans Lili z neurochirurgiem Rylem. Do tego romansu miałem dość neutralne podejście, a w niektórych momentach wręcz mnie nudził, zaś ich relacja i dalszy jej przebieg z czasem stawała się dość przewidywalna. Reasumując znacznie bardziej kibicowałem parze Lily&Atlas, i żałowałem, że ich linia fabularna nie została dużo lepiej rozwinięta niż Lily&Ryle.
Niestety(przynajmniej dla mnie) książka nie jest też wolna od pseudo. filozoficznych, życiowych przemyśleń("tekstów"), którymi bohaterowie mają tendencję obrzucać się dość często, z których osobiście wyrosłem i nie mam ochoty doszukiwać się w nich jakiejkolwiek głębi. Mimo to, że dla mnie jest to ogromny minus wielu młodszym czytelniczką zapewne przypadną one do gustu. Nie zabrakło też tak bardzo charakterystycznego dla tego gatunku książek schematu rodzenia się nowych i jakże oddanych przyjaźni, ale na to mogę przymknąć oko. Taki urok tych książek. Od początku nie spodziewałem się po tej książce cudów, liczyłem na lekką, w miarę ciekawą historię i coś może trochę lepszego niż Slammed i właśnie to dostałem. W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć zachwytów nad twórczością Colleen Hoover, ale tym razem na lekturę narzekać nie mogę. Było przyjemnie, czasu przy niej nie zmarnowałem.
Ocena końcowa:5/10
Z romansami, a zwłaszcza młodzieżowymi mam jeden problem: Im głębiej wchodzę w książkę tym bardziej zaczyna mi się ona nudzić. Tendencja spadkowa: na początku fabuła może i mnie porwie, a może nawet trochę bardziej, ale później wrażenie leci na łeb na szyję i zdarzają się momenty, kiedy daną stronę przelecę jedynie wzrokiem, szukając bardziej zaskakującej treści na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na wstępie może zaznaczę, pomimo tego, że "Złodziej cieni" Elizabet Hoyt jest czwartą częścią cyklu "Tajemnice Maiden Lane" jest to moje pierwsze spotkanie z autorką. Z gatunkiem jakim jest: romans historyczny z resztą też. (Czyżbym poszerzał horyzonty?) A, że czytanie od końca, środka, tudzież w innych szalonych wariacjach mi nie straszne nie miałem problemu również i tym razem. Jeżeli jako osoba, która spotyka się z cyklem po raz pierwszy i to jeszcze od końca, nie mając pojęcia co wydarzyło się we wcześniejszych tomach dałem radę ogarnąć całą fabułę opowieści, wydaje mi się, że historię równie dobrze można traktować jako całkiem odrębną książkę. A więc czy losy Isabel Beckinhall i Wintera Makepeace(sławnego zamaskowanego Ducha St. Giles) mnie do siebie przekonały? A no nie bardzo. Nie wiem czy moje porównanie będzie trafne, ale sama postać Ducha St. Giles mocno kojarzyła mi się z Zorrem i to skojarzenie zostało ze mną do samego końca lektury. I nic poza tym chyba dla mnie nie wnosił. Zarówno postacie jak i historia były mocno papierowe i schematyczne. Na pewno gdzieś, ktoś, kiedyś widział coś podobnego. Już samo uratowanie Ducha zwiastowało wiadomy koniec tej opowieści. Nie można od bohaterów oczekiwać, że będą z krwi i kości, ale może trochę bardziej ludzcy...przekonujący. Niby zarówno Isabel jak i Winter kierują się w życiu jakimiś wyżej określonymi zasadami, mają coś przez co powinni być bardziej żywi, ale...nie dla mnie. Bohaterowie wypadli słabo, a wątek kryminalny bardzo nędznie, tak jakby rzucony od niechcenia żeby w romansie pojawiła się jakakolwiek akcja(niczym w niskobudżetowym filmie historycznym). Zakończenie też takie sobie, a zwłaszcza zapowiedź kolejnego Ducha(spoiler: tak jest ich więcej). Jedyne za co mogę pochwalić autorkę to opisy erotyczne i niekiedy walki słowne między bohaterami to autorce akurat wyszło bardzo dobrze. Cała reszta to...no cóż czytadło na dosłownie jedno popołudnie, na zabicie nudy, przyjemna w swojej prostej formie jeśli zdoła wciągnąć. Mnie nie bardzo. No cóż Panie Winterze Makepeace(nie żebym miał problemy z pisownią jego nazwiska), nie urzekł żeś mnie Pan, nie rozkochał ani nie poczułem przyciągania pańskiej zwierzęcej żądzy. Zły adres, proszę Pana. Zły.
Ale samo spotkanie z Panem było całkiem niezłe, dlatego 4/10.
A czy się kiedyś jeszcze spotkamy? To dobre pytanie..
Ps. Mały przytyk w stronę autorki nie wiem jak bardzo rozwiniętą wadę wzroku musiała mieć Isabel żeby z atletycznego Ducha zrobić chuderlawego Makepeace'a przecież tego pod ciuchami tak łatwo ukryć się nie da. Chyba, że chodził w ubraniach o 3 rozmiary większych.
Na wstępie może zaznaczę, pomimo tego, że "Złodziej cieni" Elizabet Hoyt jest czwartą częścią cyklu "Tajemnice Maiden Lane" jest to moje pierwsze spotkanie z autorką. Z gatunkiem jakim jest: romans historyczny z resztą też. (Czyżbym poszerzał horyzonty?) A, że czytanie od końca, środka, tudzież w innych szalonych wariacjach mi nie straszne nie miałem problemu również i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to