rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

→ nad-okladke.blogspot.com

Wielu może zastanawiać, dlaczego tak przyjemnie, zwyczajnie wręcz napisana książka jest przez wszystkich wychwalana, zyskała całe grono nagród literackich. Mnie też dopadały te wątpliwości. Co więcej, za żadne skarby nie chciałam w nie uwierzyć - wszyscy wiedzą, jak działają okładkowe rekomendacje pt. "Bestseller New York Timesa". Natomiast po dotarciu na ostatnią stronę powieści, czułam wewnątrz bliżej niezidentyfikowane uczucie, które szemrało, że "Chmur z keczupu" nie zapomina się od tak. Zwłaszcza, że w połączeniu z Papierowym Księżycem tworzą duet idealny na każdą pogodę, nawet tę pochmurną!

Naszą narratorką zostaje nastolatka, która sama nadaje sobie imię Zoe. Nadaje nie bez powodu. O jej historii dowiadujemy się bowiem za sprawą listów, które dziewczyna postanawia pisać do Pana S. Harrisa - więźnia skazanego na karę śmierci. Po odnalezieniu adresu jego pobytu w internecie, Zoe postanawia podzielić się jej dramatycznymi losami w przesyłanych mu wiadomościach. Co istotne, wynika z nich, że adresatka podziela los więźnia, gdyż sama dopuściła się najgorszej zbrodni.

Uwielbiam zagadkowość tej książki. Na wstępie dostajemy naprawdę niewiele - nie znamy nawet prawdziwego imienia narratorki. Chociaż autorka wcale nie stawia na zachęcenie czytelnika do rozwiązywania zagadki kryminalnej, wprowadzonej w jednym z wątków, w mojej głowie ciągle pojawiały się nowe pytania: o co chodzi? dlaczego oni się zachowują w ten sposób? I słusznie. Choć mogłoby się zdawać, że w trakcie akcja traci na prędkości za sprawą kolejnej imprezy, kolejnego spotkania z jednym, a potem drugim obiektem westchnień bohaterki, "pod spodem" ciągle piętrzyły się coraz to większe, poważniejsze problemy. A gdy nastąpił punkt kulminacyjny, to z takim impetem oraz wielowymiarowością, że nie podlegał wątpliwościom fakt o nieodwracalnej zmianie, do jakiej doszło w życiu poznawanych w historii postaci.

W tej tajemniczej, choć prostej historii nie zgadzał mi się jeden, jedyny element: wiek głównej bohaterki. Chociaż starałam się za wszelką cenę doszukiwać się w jej zachowaniu 17/18 lat, które faktycznie widniało u niej na papierach, ciągle odnosiłam wrażenie, że narratorka skończyła nie więcej niż 15 rok życia. Lecz to z kolei zupełnie nie grało z chodzeniem na imprezy, piciem alkoholu, sypianiem z chłopakami, a właśnie takie elementy fabuły można także, a nawet przede wszystkim, na kartach powieści odnaleźć.

Warto wspomnieć, że sięgając po książkę Annabel Pitcher, nie zaświadczycie języka charakterystycznego dla typowych amerykańskich obyczajówek. Po pierwsze: akcja rozgrywa się w Anglii. Po drugie: styl autorki przywodził mi na myśl bardziej takie tytuły jak "Byliśmy łgarzami", "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" - każdy z nich wyróżniał się już właśnie na poziomie tekstu, poniekąd świetnie budującego "inność", chociaż nie w nachalny czy sztuczny sposób.

"Chmury z keczupu" dzierżą w swoim arsenale potężną broń: niezwykłość w swej prostocie. Czytelnik nie będzie podczas ich lektury zastanawiać się nad każdym pojedynczym zdaniem, analizować głębszego sensu ukrytego w metaforycznych ujęciach rzeczywistości. Realia są wykreowane w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości bądź luk, natomiast zabawa rozgrywa się na poziomie treści, uwypuklonych problemów oraz przesłania. Dla jednych historia zatrzyma się na poziomie pokombinowanego wątku miłosnego, dla innych rozwinie do wyjątkowego tekstu o zwykłej dziewczynie z wyjątkowym darem do opowiadania o swoim zwykłym życiu z wyjątkowymi wydarzeniami.

→ nad-okladke.blogspot.com

Wielu może zastanawiać, dlaczego tak przyjemnie, zwyczajnie wręcz napisana książka jest przez wszystkich wychwalana, zyskała całe grono nagród literackich. Mnie też dopadały te wątpliwości. Co więcej, za żadne skarby nie chciałam w nie uwierzyć - wszyscy wiedzą, jak działają okładkowe rekomendacje pt. "Bestseller New York Timesa". Natomiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

/nad-okladke.blogspot.com/

Ile razy zdarzyło się, że chcąc odpocząć, zrelaksować się po ciężkim dniu, wybierałam siedzenie przed ekranem komputera zamiast spaceru, popołudnia w ogrodzie? Mając możliwość krótkiej wycieczki do lasu, na działkę, znajdowałam powody, by na kolejnych kilka godzin zaszyć się w domowym zaciszu z telefonem, słuchawkami, a nawet książką? Z pewnością takich przypadków mogłabym naliczyć co najmniej kilkadziesiąt. Nie ma się co dziwić - po co się trudzić, wymyślać, skoro w naszych czasach internet jest przecież najlepszym lekarstwem na nudę. Po co? Zgodnie z myślą zawartą na okładce dzisiaj omawianej książki, by "odkryć w sobie dziecko"!

To wręcz karygodne, by w pierwszej kolejności zwracać uwagę właśnie na ten aspekt książki, ale wystarczy ją otworzyć, by zaniemówić z wrażenia! Każda strona, poczynając na okładce, poprzez wklejkę, a na dowolnie wylosowanej kartce kończąc, została dopracowana pod względem graficznym, opatrzona klasycznymi, prostymi ilustracjami. A na dodatek wszystko pozostawiono w żółtej kolorystyce! Dla mnie, jako największej fanki tego koloru, to nie tylko idealny wybór, ale też prawdziwa gratka oraz piękna ozdoba na półce.

Wracając do treści, czyli elementu wyróżniającego "Księgę" na tle innych, potencjalnych zakupów w księgarni, prezentów dla kuzyna, siostrzenicy, taty bądź chłopaka, dzieło Davida Scarfe'a to zbiór pomysłów, inspiracji, sposobów na spędzenie wolnego czasu w nowy-stary sposób. Co się pod tym kryje? Nowy, bowiem z punktu widzenia wieku, przyzwyczajeń i wolnego czasu na pewno niewielu z Was wybiera takie opcje na weekendowy relaks. Z drugiej strony, prawdopodobnie wszyscy kiedyś spędzali całe dnie na rozrywkach, których przykłady stanowią te zawarte na kartach książki. A konkretnie, znajdziemy tu rozdziały zatytułowane następująco: "Ile lat ma żywopłot","Rąbanie drewna","Huśtawka na drzewie","Chodzenie po drzewach" lub "Jodłowanie". Czyż to nie brzmi kusząco?

Tak jak na grach planszowych można czasem znaleźć sugerowany wiek graczy: od 4 do 99 lat, tak i tutaj wiek, w którym możesz poczuć się dzieckiem, pozostaje nieograniczony!

Wielu zadaje sobie zapewne pytanie: co książka z instrukcją budowania tratwy może zmienić w życiu podporządkowanemu nowoczesnym technologiom? Warto jednak przynajmniej z przekory zerknąć do jej wnętrza. Niekoniecznie przewertować od deski do deski, może tak jak ja losować sobie co wieczór po kilka rozdziałów, wyzwalając okruchy dziecięcego podekscytowania, na co tym razem się trafi. Nie każdy poczuje, że ta treść do niego przemawia, a tematyka zachęca do głębszej refleksji nad zmianą nawyków. Ale wystarczy przecież, że znajdziecie wewnątrz "Księgi dzikości" pomysł na zapewnienie dzieciom niezapomnianych wrażeń na wakacjach bądź po pobieżnej lekturze wyciągniecie album ze zdjęciami, by przypomnieć sobie czasy, w których chodzenie po drzewach było tak modne jak dzisiaj wstawianie zdjęć na Instagrama. Warto? Oj, warto!

Z własnych doświadczeń dodam, że książka przyszła do mnie w najbardziej trafionym momencie - w dzień pierwszej matury. Wróciłam zmęczona do domu, ledwo zdążyłam przebrać się z eleganckiej koszuli w domowy t-shirt, gdy dostałam do rąk paczkę z tajemniczą zawartością. W owej przesyłce czekała na mnie ten egzemplarz, który bez chwili zwłoki zaczęłam przeglądać. Strona po stronie, kartka po kartce. I wiecie co? Nie mogłam sobie wyobrazić skuteczniejszej motywacji do działania, dalszej nauki. Widząc, jak fantastyczne perspektywy mogą mnie czekać po tych kilku tygodniach siedzenia w książkach, doszłam do wniosku, że warto jeszcze chwilę poczekać. Przemęczyć się, by potem bez skrępowania, bez zmartwień móc ponownie otworzyć moją "Księgę dzikości", zbudować swoją chatkę na łonie natury, budować zamki z piasku i tworzyć wianki ze stokrotek. Tak, właśnie tak będę spędzać najpiękniejsze dni moich najdłuższych wakacji w życiu! I choć brzmi to osobliwie, nierealnie, naprawdę chciałabym wpleść w ten letni czas nieco dziecięcej swobody oraz otwartości, zagubionej gdzieś pomiędzy 14 a 15 rokiem życia.

"Księga dzikości" Davida Scarfe'a odznacza się przede wszystkim idealnie dopasowanym tytułem. Nie jest to bowiem zwykła książka, zrównywana poziomem do setek przeciętnych obyczajówek, kryminałów. To iście magiczna Księga, która niczym księga zaklęć bądź czarów otwiera przed czytelnikami wrota do krainy, którą czasem trudniej sobie wyobrazić niż Stumilowy Las bądź Hogwart. Krainy zapomnienia, wspomnień, dzieciństwa. Przenosi w czasie do lat beztroski i radości z najmniejszych drobiazgów. Do lat, w których odkrywanie dzikości własnego ogródka było zdecydowanie bardziej kuszącą alternatywą dla ekranu telewizora.

/nad-okladke.blogspot.com/

Ile razy zdarzyło się, że chcąc odpocząć, zrelaksować się po ciężkim dniu, wybierałam siedzenie przed ekranem komputera zamiast spaceru, popołudnia w ogrodzie? Mając możliwość krótkiej wycieczki do lasu, na działkę, znajdowałam powody, by na kolejnych kilka godzin zaszyć się w domowym zaciszu z telefonem, słuchawkami, a nawet książką? Z pewnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy książka urzeka genialnie wykreowanymi bohaterami, fascynuje tematyką bądź porusza akcją, to sprawa jest banalnie prosta: świetna powieść, czytaj bez dwóch zdań! Ale cóż można poradzić w sytuacji, gdy ocena bazuje w argumentach, które nie do końca da się tak po prostu wyrazić słowami? No.. po prostu... ta książka to.. ach! coś takiego, że.. brak słów! Brzmi czy nie brzmi zachęcająco? Jeśli nie, to jej tytuł powinien Was z pewnością zachęcić.

***

Rachel i Henry byli przyjaciółmi. Byli, zanim Rachel nie przeprowadziła się z rodzinnego miasta, zostawiając Henry'ego samego, bez słowa wyjaśnienia, jedynie z listem, który, koniec końców, do niego nie dociera. A zatem, gdy po kilku latach, wskutek dramatycznych wydarzeń w rodzinie, dziewczyna wraca do Melbourne, musi stawić czoła nie tylko chodzącej za nią krok w krok tragedii, lecz także staremu przyjacielowi powtórnie pojawiającemu się w jej życiu.

***

Do tej pory udało mi się przeczytać dwie książki Cath Crowley. I obie mnie absolutnie zauroczyły! Zarówno "Graffiti Moon" jak i "Słowa w ciemnym błękicie" charakteryzują się niepojętą dla mnie do tej pory naturalnością zachowaną w lekko poetyckiej, ozdobnej formie. Choć brzmi to dziwnie, może niezachęcająco, by wiedzieć, czy powieści tej autorki przypadną komuś do gustu, należy po nie po prostu sięgnąć, choćby po kilka rozdziałów. Rzecz w tym, że Crowley posługuje się prostym językiem, ale operuje nim na tyle dobrze, że w oparciu o niego buduje płynącą fabułę, w której wszystko jest się w stanie idealnie wyobrazić. Nawet emocje bohaterów: często skomplikowane, niejasne.

Każdego zagorzałego czytelnika powinna już na wstępie kupić okładka: urocza, pastelowa, przepełniona książkami. Jak na zewnątrz, tak i wewnątrz książki zdają się wręcz zaglądać z każdego zdania. Główne miejsce akcji - antykwariat - daje o sobie znać nie tylko jako miejsce pracy Henry'ego, lecz także za sprawą tajemniczo brzmiącej Biblioteki Listów. Jest to zakątek w sklepie, do którego każdy może wejść i zostawić w dowolnym, znajdującym się tam egzemplarzu list do wybranej osoby. Co więcej, taki rodzaj korespondencji, a zatem pojedyncze wiadomości, a czasem nawet całe wielokrotne "wymiany" listów odnajdziemy na kartach powieści, przeplatany z rozdziałami. Wywarło to mnie świetne wrażenie i wprowadziło cząstkę rzeczywistej magii do tego bardzo realnego świata.

Spodobało mi się tło, równie mocno spodobała mi się relacja pary głównych bohaterów. Przede wszystkim, jakkolwiek bezlitośnie to zabrzmi, doceniłam autorkę za miejsce, w jakim ustawiła nastolatków: oboje zostali aż nazbyt hojnie obdarzony przez zły los, a na dodatek muszą spróbować na nowo poukładać to, co ich łączy, zestawiając z tym, co łączyło kiedyś. Chociaż nie należę do fanów obyczajówek bazujących wyłącznie na "społecznych problemach", w których przemyca się wręcz treści moralizatorskie, tutaj rzecz ma się zupełnie inaczej. Tutaj trudności sprawiają, że postaci stają się nad wyraz realne i zbliżone do nas, a cierpienie, choć wciąż obecne w zakamarkach stron, nie umniejsza przyjemności czerpanej z lektury.

"Słowa w ciemnym błękicie" pozwalają momentalnie oderwać się od codzienności, by przenieść się do... innej. Chociaż również nawiedzanej przez problemy, troski, smutki, z jakimi zmierzają się Henry oraz Rachel w ich odnawianej relacji, to jednak wrażliwej na piękno drobnych rzeczy i zwyczajnie przeuroczej. Ach i utopionej po brzegi w książkach!

nad-okladke.blogspot.com

Gdy książka urzeka genialnie wykreowanymi bohaterami, fascynuje tematyką bądź porusza akcją, to sprawa jest banalnie prosta: świetna powieść, czytaj bez dwóch zdań! Ale cóż można poradzić w sytuacji, gdy ocena bazuje w argumentach, które nie do końca da się tak po prostu wyrazić słowami? No.. po prostu... ta książka to.. ach! coś takiego, że.. brak słów! Brzmi czy nie brzmi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Western kojarzy mi się w pierwszej z kolejności z mamą, uwielbiającą stare filmy rozgrywające się na Dzikim Zachodzie. Zaraz potem, na dźwięk tego słowa myślę o kowbojach, wywijających zaskakująco sprytnie swoimi lassami, łapiąc uciekające bydło i... opryszków spod ciemnej gwiazdy. Od niedawna, do tej listy skojarzeń dołączyła pewna książka, która, choć bazuje właśnie na westernie, w swoim rękawie trzyma zdecydowanie więcej asów. Zatem, gdy trafiła mi się okazja, by jeszcze raz pozwiedzać jej świat, nie mogłam się powstrzymać, by z niej nie skorzystać. I tak, "Złotowidząca", tym razem w niebieskiej odsłonie, zagrabiła kilka moich dni!

Lee, po długiej, męczącej wędrówce, w końcu trafia do upragnionego celu: Kalifornii. Tam poznaje nowych przyjaciół, którzy sprawiają, że dziewczyna w końcu ma na kogo liczyć. Tam także odżywają wszystkie uczucia, będące efektem jej skomplikowanej relacji z Jeffersonem. Niestety, to nie koniec jej problemów, gdyż dar złotowidzenia ciągle daje o sobie znać, a wuj Hiram za wszelką cenę postanawia skorzystać z nadzwyczajnych umiejętności bratanicy.

Pierwszym spostrzeżeniem, jakie tknęło mnie podczas wyjmowania książki z koperty, była grubość egzemplarza. Trzymając jeszcze kilka tygodni temu "Ucieczkę", nie spodziewałam się, że "Schronienie" zostanie okrojone z liczby stron. Może to kwestia tego, że przeważnie kolejne części serii otrzymujemy coraz to dłuższe i dłuższe, a tutaj... taka niespodzianka! Dla kogoś zapalonego do jak najszybszego rozpoczęcia lektury może to okazać się minimalnym rozczarowaniem. Ale nie ma co, trzeba zacząć czytać!

Drugi tom "Złotowidzącej" w zestawieniu z pierwszym wypada... raczej średnio. Zdecydowanie trudno tu mówić o słabej kontynuacji, gdyż klimat, który zaskarbił sobie moją sympatię w "Ucieczce" wciąż utrzymuje się pomiędzy wierszami powieści. Elementy westernu, przygody pełne wrażeń i adrenaliny - ciągle mamy do czynienia ze wszystkimi zaletami pióra Rae Carson. Natomiast nieco rozczarowują tutaj proporcje, mianowicie przewaga rozterek głównej bohaterki nad jej problemami uczuciowymi, zatapianie się w myślach i rozważaniach, co momentami zbyt mocno spowalniało akcję, zniechęcając do budowania swojej ciekawości.

Gdy myślę o atmosferze, którą częstuje nas autorka "Złotowidzącej", od razu stają mi przed oczami kadry z filmu "Legenda Zorro", czyli swojego czasu mojego ulubionego filmu z czysto amerykańskimi akcentami. To działa dla powieści zdecydowanie na plus!

Niedoskonałości załatwione, teraz pora skupić się na tym, dlaczego warto kontynuować swoją podróż wraz z Lee i Jeffersonem. Przede wszystkim, odnoszę wrażenie, że autorce lepiej wychodzi tutaj oswajanie czytelnika z bohaterami, którzy częściej żartują, są swobodniejsi, bardziej... ludzcy. Sprawia to, że o ile wertując pierwsze strony poprzedniej części miałam problemy z wejściem w przedstawiony świat, o tyle tutaj już na wstępie witają nas lekkie, spontaniczne dialogi - a to zapowiada sukces na wstępie!

Ponadto, uwielbiam tę serię za jej niepowtarzalność. W żadnej innej powieści nie doświadczycie kompilacji właśnie takich wątków oraz tematyki. Chociaż kwestia złotowidzenia to wciąż tylko dodatek, bez niego nie mielibyśmy całej tej akcji, napięcia, depczącego po piętach wuja Hirama, odkrywania nowych, świetnie wykreowanych przez Carson miejsc, które wraz z jednym pstryknięciem palcami przenoszą nas o te trzy stulecia do tyłu.

Według mnie, "Schronienie" wywoła w czytelnikach różne reakcje, w zależności od tego, na ile spodobał im się pierwszy tom i za co go polubili. Fanom fabuły pędzącej na łeb na szyję może doskwierać delikatny, ledwo odczuwalny niedosyt. Z kolei zwolennicy analizowania zachowań głównych bohaterów pod wpływem ich przemyśleń, wspólnego przeżywania romantycznych uniesień pozostaną, myślę, bardzo miło zaskoczeni. Ja, jako przedstawiciel trzeciej grupy, czyli miłośników specyficznego, wręcz unikalnego nastroju powieści, przepełnionego złotem, westernem i Ameryką, nie mam nic do dodania poza tym, że zastrzeżenia zastrzeżeniami, ale przeczytać zdecydowanie było warto.

http://nad-okladke.blogspot.com/ :)

Western kojarzy mi się w pierwszej z kolejności z mamą, uwielbiającą stare filmy rozgrywające się na Dzikim Zachodzie. Zaraz potem, na dźwięk tego słowa myślę o kowbojach, wywijających zaskakująco sprytnie swoimi lassami, łapiąc uciekające bydło i... opryszków spod ciemnej gwiazdy. Od niedawna, do tej listy skojarzeń dołączyła pewna książka, która, choć bazuje właśnie na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co zrobić, by mieć czas na czytanie książek, poznawanie niesamowitych historii i wcielanie się w fantastycznych bohaterów? Rozwiązaniem nr 1 byłoby odrzucenie wszelkich obowiązków oraz przytłaczającej nas, codziennej rutyny. To wersja bardzo optymistyczna, a co za tym idzie: cóż, nierealna. A zatem... Podejdźmy do tematu z innej strony. Pomyśl sobie, ile minut dziennie spędzasz na czynnościach, które nie prowadzą Cię do niczego, wręcz bezmyślnie Ci odbierają i tak już minimalny wolny czas. A teraz wyobraź sobie, że na ich miejsce wstawiasz zajęcia, na które często nie znajdujesz już wolnej chwili. Fachowo nazywa się to ORGANIZACJA. U mnie nosi to nazwę MARZENIA.

Bullet Book, jak tytuł wskazuje, to połączenie dziennika z elementami popularnych w ostatnich miesiącach plannerów oraz czegoś na kształt pamiętnika. Jak udało się autorowi umieścić wewnątrz takie połączenie? Wystarczy zerknąć do środka, by przekonać się, że to, co mówię, jest stuprocentową prawdą. Znajdziemy bowiem obok siebie i miesięczne oraz tygodniowe rozkładówki, na których perfekcyjnie uporządkujemy swój dzienny harmonogram, ale pojawiają się także specjalne strony, zachęcające do przemyślenia, a co za tym idzie do zmian paru spraw w swoim życiu.

Możesz skomponować swoją listę marzeń, kontrolować jakość snu, a nawet zakręcić organizacyjnie cieknący kran - to wszystko w parze z Bullet Bookiem!

Na pewno muszę wspomnieć, że nigdy nie miałam styczności ani z dziennikami do niszczenia, ani z wesołymi czy smutnymi (nie, smutnych chyba nie ma. To byłby słaby chwyt marketingowy o:) plannerami. Powód? Nie potrafię pisać po książkach. Brzmi absurdalnie, ale gdy muszę użyć długopisu w kontakcie z literackopodobnym egzemplarzem, naprawdę czuję nieodpartą chęć, by go natychmiast odłożyć. Już nie mówiąc o flamastrach, farbkach czy w w ogóle o targaniu dziennika na sznurku. To nie dla mnie!

Mając jednak możliwość spróbowania swoich sił w organizacji, która jak na gwałt była potrzebna w moim życiu bardziej niż spragnionemu wielbłądowi woda, postanowiłam zwalczyć tłamszące mnie lęki. I chociaż w instrukcji początkowej, autor zaleca korzystanie z ołówka, postanowiłam nie stosować półśrodków, po czym bez wahania chwyciłam za niebieski długopis! To się nazywa odwaga!

Pod względem ułożenia stron, Bullet Book jest faktycznie przejrzysty, powiedziałabym: prosty w obsłudze. Na pewno niewielkie utrudnienie może pojawić się na początku, gdy jeszcze nie jesteśmy obeznani w dokładnym układzie i problemem okazuje się odnalezienie w strukturze, która w sporym stopniu jednak odbiega od standardowego kalendarza. Wynika to głównie z faktu, iż nasz planner przygotowany został w sposób uniwersalny, a zatem możemy rozpocząć jego prowadzenie w dowolnym miesiącu i kontynuować przez 12 miesięcy, wpisując odpowiednie dni tygodnia i nazwy miesięcy do poszczególnych rubryk. Ale to przecież także plus! Kto by bowiem chciał być w posiadaniu prostego dziennika skoro można wyżywać się porządkowo-kreatywnie w takim cudeńku!

A propos... Sposobu wydania mogłaby pozazdrościć Bulletowi nie jedna zwykła książka. Wisienkę na torcie stanowi tutaj okładka, która dzięki nietypowej fakturze wyróżnia dziennik spośród wszelkich szpargałów w torebce, przez co zawsze będziemy wiedzieć, po co sięgamy. Piękny, błyszczący się, uroczy... Aż trudno oderwać od niego wzrok i ręce!

Podsumuję krótko, ale treściwie: nie byłam przekonana, ale forma, wielozadaniowość oraz dużo przeróżnych tematów, jakich dotyka Bullet Book sprawia, że z przyjemnością po niego sięgam i na bieżąco uzupełniam wybrane elementy. Mogę zatem z ręką na sercu stwierdzić, że dziennikowi udało się osiągnąć w moim przypadku sukces i jestem z tego powodu baaardzo zadowolona!

http://nad-okladke.blogspot.com/ :)

Co zrobić, by mieć czas na czytanie książek, poznawanie niesamowitych historii i wcielanie się w fantastycznych bohaterów? Rozwiązaniem nr 1 byłoby odrzucenie wszelkich obowiązków oraz przytłaczającej nas, codziennej rutyny. To wersja bardzo optymistyczna, a co za tym idzie: cóż, nierealna. A zatem... Podejdźmy do tematu z innej strony. Pomyśl sobie, ile minut dziennie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co może być lepszego od książki? Wciągająca książka. A od wciągającej książki? Wciągająca książka z piękną okładką. A od wciągającej książki z piękną okładką? Wciągająca książka z piękną okładką oraz niesamowitym pomysłem, który w połączeniu z dynamiczną fabułą zdobywa serce czytelnika. A od tego? A od tego już tylko seria z podróżami w czasie i przestrzeni, wątkiem kryminalnym, romantycznym i z trójką młodych bohaterów. Jednym słowem: Firebird.

*Przed Marguerite jeszcze trudniejsze zadanie. Poradziła sobie z sprawą tajemniczego zabójstwa ojca, odnalazła winnego. Lecz sprawy przybierają nowy obrót, gdy dusza Paula zostaje rozszczepiona na cztery fragmenty i umieszczona w różnych wymiarach. Dziewczyna będzie musiała nie tylko podążyć ich śladem, by odzyskać jej ukochanego, lecz także stawić czoła korporacji, która zdaje się trzymać Meg w garści. Czy zacznie współpracować z Triadem? A może spróbuje zadziałać na własną rękę? Stawka jest wysoka, ryzyko jeszcze większe.*

Po zakończeniu pierwszego tomu Firebird, od razu mogłabym sięgać po drugi. Byłam spragniona kolejnych przygód z bohaterami, ciekawa, jak potoczą się ich losy i jak będzie wyglądało nowe miejsce akcji - zwłaszcza, że Rosja w tle sprawdziła się lepiej niż perfekcyjnie! Może faktycznie ciut bardziej zatęskniłam za tymi wyprawami w nieznane zakątki naszego, jak i nie naszego świata, lecz świadomość, że już niedługo będę mogła znów uczestniczyć w walce Meg o bliskie jej osoby, o prawdę i zwycięstwo nad Triadem, nie pozwalała mi spokojnie siedzieć i czekać. A gdy już dostałam książkę w swoje łapki? Dopiero się zaczęło!

Zacznę od tego, od czego muszę, bo gdy już się naczekałam, przeczytałam, to znów nie mogłam się doczekać, by Wam o tym opowiedzieć! Są, są, są! Jest ich całe mnóstwo! Podróży, rzecz jasna. Rosja zawładnęła moją sympatią całkowicie, ale i tutaj znajdzie się miejsce na powroty w tamte strony. Dodatkowo, znajdziemy się i w towarzystwie mafii (także moje klimaty!), i w Paryżu, i w Rzymie... ponad 400 papierowych stron niczym kilkadziesiąt biletów lotniczych!

Żeby jednak nie zanudzać nas monotonnym głosem przewodnika na sztampowej wycieczce krajoznawczej, zostaje przed nami postawiony stos intryg, zakrętów, zagadek, niewiadomych i zwrotów akcji. Zdarzyło Wam się kiedyś nalać do szklanki tak dużo wody lub soku, że zdawałoby się, że jedno muśnięcie naczynia mogłoby wylać całą zawartość? W tak świetnych proporcjach autorka zaserwowała nam wszystkie wydarzenia: niezależnie od tego, czy wolimy śledzić wątek bezwzględnej walki o władzę, czy też wzdychać z zachwytem na wszelkich romantycznych uniesieniach Marguerite, na pewno nie pozostaniemy rozczarowani.

Jedna kwestia, która może wywołać Twoje wątpliwości w tej powieści, to kwestia KOMU ZAUFAĆ.

O ile w poprzedniej części zdarzało mi się ponarzekać zwłaszcza na główną bohaterkę, o tyle teraz dziewczyna zdecydowanie skuteczniej bierze się w garść! Odniosłam wrażenie, że całe trio ma w sobie więcej dojrzałości, rozsądku... Tak jakby przez te kilka tygodni rozłąki z nimi, zdążyli dorosnąć i uzmysłowić sobie kilka kwestii. A to jak najbardziej na plus! Wraz z taką zmianą nastawienia, cały charakter wypraw czasoprzestrzennych staje się poważniejszy, gdyż od razu można wyczuć ryzyko, konsekwencje, jakie niesie ze sobą przeniesienie się do innego świata. A gdy napięcie rośnie, wciągnąć się dużo prościej!

"Dziesięć tysięcy słońc nad tobą" oczaruje nie tylko finezyjnym tytułem. Już na wstępie spełni marzenia wszelkich obieżyświatów, dla których granicami podróży pozostaje wyłącznie wyobraźnia. Ponadto, pozwoli doświadczyć szeregu emocji, przeżyć, wrażeń, nie dając czytelnikowi chwilki na wytchnienie - tutaj po prostu nie ma na to czasu. Jeśli natomiast nie przekonują Was te wszystkie sformułowania, oczekujecie wyłącznie konkretów, to powiem, że to przede wszystkim bardzo udana kontynuacja. A że niewiele takich na naszym świecie, to może warto się przekonać o tym na własnej skórze?

http://nad-okladke.blogspot.com/ :)

Co może być lepszego od książki? Wciągająca książka. A od wciągającej książki? Wciągająca książka z piękną okładką. A od wciągającej książki z piękną okładką? Wciągająca książka z piękną okładką oraz niesamowitym pomysłem, który w połączeniu z dynamiczną fabułą zdobywa serce czytelnika. A od tego? A od tego już tylko seria z podróżami w czasie i przestrzeni, wątkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Margeurite Caine to córka pary naukowców, fizyków, wynalazców, a zatem już od dziecka szalone pomysły i czynienie niemożliwego możliwym pozostają dla niej na porządku dziennym. Jej świat wywraca się do góry nogami w skutek niewyjaśnionego morderstwa ojca. Wszelkie wskazówki i poszlaki, jakie udało jej się zdobyć, prowadzą do Paula Markova, jednego z dwóch współpracowników, asystentów rodziców dziewczyny. Niestety, domniemany zabójca ucieka. Co gorsza, nie do drugiego miasta, państwa bądź nawet na inny kontynent. Paul wybiera drogę do innego wymiaru za pomocą urządzenia nazwanego Firebird, służącego właśnie do podróży międzywymiarowych. Bohaterka rusza w pościg zanim, odkrywając nie tylko nieznane sobie okolice, ale i ukrytą głęboko prawdę.

Książka jako połączenie science fiction z wykluwającymi się potem elementami fantastyki bardzo sprawnie wprowadza w przemyślenia o tym, jak mogłaby wyglądać przyszłość. Teoria przeskakiwania do innych światów, przestrzeni wbrew pozorom zabrzmiała dla mnie z ust głównej bohaterki bynajmniej nie infantylnie czy bez sensu. Choć żaden ze mnie naukowiec, chcąc nie chcąc zaczęłam zastanawiać się, czy kiedykolwiek podobne realia mogłyby mieć miejsce. A to już jeden krok do oderwania od rutyny dnia codziennego i porządnego wciągnięcia w lekturę!

Tom wkupił się jednak w moje łaski nawet nie dzięki podróżom między wymiarami, a skupieniem się wokół realiów carskiej Rosji. Takie wschodnie klimaty to dla mnie prawdziwa gratka, która w połączeniu z wpleceniem w tę rzeczywistość naszej głównej bohaterki, okazała się być strzałem w dziesiątkę. Przepełniony dobrami pałac, wojny, wieczne lasy zatopione w śniegu - nie potrzebowałam zbyt wielu opisów, by wczuć się całą sobą w tę niesamowitą atmosferę. Nawet same imiona, w postaci np. Władimira, brzmiały w mojej głowie bardziej dźwięcznie, nietypowo i oddziaływały na wyobraźnię! Jeśli ktoś zetknął się z powieścią Cathryn Constable "Wilcza księżniczka", to może mniej więcej podejrzewać, w jaki świat zabiera nas Claudia Gray. Z tym, że tutaj dochodzi nam kwestia innego wymiaru, podróży z pomocą Firebirda oraz specyficznego trójkąta miłosnego. Jest się co dziać!
Motyw podróży działa dynamicznie, zagadka kryminalna nasyca ciekawość, wątek romantyczny dodaje emocji, a miliony istniejących nieopodal nas wymiarów totalnie nietuzinkowo, a więc jesteśmy jak najbardziej na tak!
Jedyne zastrzeżenia, jakie poleciłabym mieć na uwadze to nietypowy podział ról między bohaterami. Wydawać by się mogło, iż autorka na pierwszym miejscu chce postawić Marguerite. Mimo to, odczułam, że pierwsze skrzypce, chociaż niebezpośrednio, odgrywają Theo oraz Paul, czyli pomocnicy jej rodziców. Wydarzenia poznajemy z perspektywy dziewczyny, a jednak wiemy o niej zdecydowanie mniej niż o faktach z życia młodych mężczyzn. Odnosiłam przez to wrażenie, iż bohaterka jest sukcesywnie spychana na dalszy plan, brakuje jej wyrazistości, kształtu, charakteru, co zadziałało na jej wizerunek w naszych oczach zdecydowanie krzywdząco. Ciągle bowiem czuć dobre intencje i próby starania się autorki na wybicie nastolatki ponad pozostałych uczestników farsy.

Wątek miłosny... cóż... nie rozwija się w tak zatrważającym tempie, czego mogłabym się się spodziewać po opisie na okładce. Perspektywa kontynuowania go w kolejnych tomach brzmi jednak bardziej zachęcająco, aniżeli bezsensownego napędzania go poprzez nienaturalne reakcje młodych bohaterów. Powiedziałabym, że chociaż stanowi jedną z głównych motywacji Margeurite, Theo oraz Paula, to jednak komponuje się gdzieś tam w tle, co jakiś czas tylko wypływając na powierzchnię. Natomiast te fragmenty, których jesteśmy świadkami, mają w sobie tyle uroku, że nie sposób o nich zapomnieć.

Na koniec nadmienię, że to dopiero pierwszy tom, a jego finał zapowiada świetnie zapowiadającą się kolejną część! Więcej jednak niczego nie zdradzę. ;)

"Tysiąc odłamków ciebie", adekwatnie do nazwy, jest dla mnie właśnie takim odłamkiem szkła. Gdy rozbijesz szybę, rozpryśnie się ona na setkę, a może nawet tysiąc różnokształtnych drobinek. Każda z nich wykonana jest z tego samego materiału, więc mogłoby się wydawać, iż niczym się od siebie nie różni. A jednak, przez każdy odłamek można dostrzec coś innego, odmienny kawałek rzeczywistości. Powieść Claudii Gray stawia przed czytelnikiem właśnie zupełnie inny świat, który kryje się gdzieś tam pod powłoką przezroczystego szkła.

P.s.
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję trzymać tę książkę w dłoni (nawet nie musicie jej czytać, wystarczy potrzymać! :D), to koniecznie to zróbcie! Nie to, że fantastycznie dopasowuje się do dłoni, jej okładka ma przyjemną w dotyku fakturę, a strony są autentycznie mięciutkie, to na dodatek pachnie jak prawdziwy, rasowy egzemplarz! Mówię Wam!

Margeurite Caine to córka pary naukowców, fizyków, wynalazców, a zatem już od dziecka szalone pomysły i czynienie niemożliwego możliwym pozostają dla niej na porządku dziennym. Jej świat wywraca się do góry nogami w skutek niewyjaśnionego morderstwa ojca. Wszelkie wskazówki i poszlaki, jakie udało jej się zdobyć, prowadzą do Paula Markova, jednego z dwóch współpracowników,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chcesz mieć na karku przedstawicieli włoskiej mafii, stado świergoczących sióstr oraz sztab commissario? Podążaj śladem ciotki Poldi!

***

Isolde Oberreiter ma w sobie zarówno cechy rodowitej Niemki - nieustępliwość oraz zawziętość, lecz także sprytnie przywłaszczyła do swojego charakteru ekwipunek prawdziwego Włocha, w którego skład wchodzą energiczność i niekończący się zapał. To nietypowe połączenie czyni z niej nie tylko wyjątkową kobietę, ale i świetnego detektywa w sprawie o zabójstwo pomocnika w pracach domowych Poldi, Valentino. Pomimo niechęci tamtejszej policji, nasza bohaterka wytrwale podąża tropem mordercy, wyciągając na jaw jeszcze nie jedną sprawę z przyszłości.

***

Zapraszam Was dzisiaj w króciutką podróż po Sycylii! Bynajmniej nie będziemy zwiedzać symbolicznych punktów turystycznych, skoro przed nami stoi otworem soczysty, włoski światek, w którym żadna prawda o jego mieszkańcach nie zostaje zakamuflowana bądź zepchnięta na dalszy plan. Na jej straży stoi bowiem postrach okolicy w czerwonej sukience!

W powieści przeplatają się i elementy romansu, i wręcz te sensacyjne. Najbardziej ze wszystkich wciągnął mnie jednak wątek kryminalny. Dlaczego? Przede wszystkim, zapewniał mi najwięcej wrażeń oraz odznaczał się tym, czym, moim zdaniem, powinien. Nie brakowało tutaj ani chwil refleksji Poldi, rozważań na temat postępu w śledztwie, podczas których sama mogłam opracować swoją wersję i analizować własne teorie spiskowe, ale także autorka nie poskąpiła nam dynamicznych akcji, planowanych bądź stuprocentowo spontanicznych działań ze strony naszej bohaterki. Czego jeszcze nie odkryła, to sobie dopowie bądź... dodedukuje, ale nic nie może jej przeszkodzić w odkryciu sprawcy zabójstwa - dzięki takiemu podejściu, sami czujemy się ciągle napędzani do główkowania i śledzenia postępów w sprawie. Wcale niełatwej, dość poplątanej sprawie!

Kwestią, nurtującą mnie od momentu, w którym po raz pierwszy usłyszałam o tej książce było porównanie do kryminałów Agathy Christie, a zwłaszcza do jednej z jej najbardziej rozpoznawalnych bohaterek, czyli Panny Marple. Właściwie ciekawość ta stanowiła pierwszy czynnik, który zmotywował mnie do sięgnięcia po "Ciotkę Poldi". Szczerze przyznam, że nie spodziewałam się, iż faktycznie podobieństwo między obiema postaciami wystąpi. A tutaj: niespodzianka! Na pewno nie można wpakować obu pań do jednego garnka, gdyż żyją w innych czasach i wykazują swoją ekscentryczność na nieco inny sposób. Lecz sam fakt pojawiania się takich osobliwości w ich charakterach wykreował je na porządnie zarysowane osobowości z wyraźnym konturem. Tak jak mówiąc o Pannie Marple człowiek mniej więcej wie już, o jaki typ człowieka chodzi, tak, myślę, że ten, kto sięgnie po powieść Mario Giordano, bez chwili wahania będzie miał świadomość, z jakim charakterem, a właściwie charakterkiem, ma do czynienia.

Ironia, humor, sceptycyzm, intryganctwo i manipulacje - to strategiczne narzędzia w kontaktach międzypersonalnych naszej Poldi. Co gwarantuje to nam, czytelnikom? Przede wszystkim: lekką, wciągającą lekturę, którą można pochłonąć w jeden, góra dwa wieczory. Dzięki swobodnemu stylowi opowiadania przez narratora, wplatanym w rozmowy włoskim słówkom, zostaje budowane wrażenie poznawania wydarzeń z ust dobrego przyjaciela, a my możemy podejść do historii na luzie i z dystansem, co czyni relaks z książką jeszcze przyjemniejszym.

Ogromny atut tej książki to klimat: słoneczny, gorący, wręcz wakacyjny. Idealnie sprawdzi się podczas jesienno-zimowej zawieruchy - od razu zyskamy w pokoju co najmniej kilkanaście stopni więcej! Tym razem, nie ma tu mowy o powierzchowności atmosfery, gdyż w treści jest ona przekazywana prawie w każdym zdaniu. Nawet wtedy, gdy nie wertujemy właśnie opisu parzących promieni nadmorskiego miasteczka, doskonale czuć to słońce w żywiołowych włoskich charakterach, języku przeplatanym zwrotami wyjętymi wręcz z ust mieszkańców oraz odznaczającymi się zwyczajami i rytmem dnia. Można by rzec: Sycylia na wyciągnięcie ręki!

"Ciotka Poldi" dzierży w swoim arsenale wszystkie cechy, jakie posiada również jej główna bohaterka: żywiołowość, charakter oraz siłę przebicia. Odznaczy się w pamięci na naprawdę długi czas i pozostawi po sobie wyłącznie dobre wspomnienia, nawet pomimo drobnych uwag, jakie mielibyśmy do języka bądź fabuły w trakcie lektury. Wszystkie te niedoskonałości zaciera obraz energicznej pani detektyw w średnim wieku, której sile zawziętości nie dorównałby żaden osioł, a pewności siebie najpiękniejsza supermodelka.

Recenzja: http://nad-okladke.blogspot.com/ :)

Chcesz mieć na karku przedstawicieli włoskiej mafii, stado świergoczących sióstr oraz sztab commissario? Podążaj śladem ciotki Poldi!

***

Isolde Oberreiter ma w sobie zarówno cechy rodowitej Niemki - nieustępliwość oraz zawziętość, lecz także sprytnie przywłaszczyła do swojego charakteru ekwipunek prawdziwego Włocha, w którego skład wchodzą energiczność i niekończący się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy byłam małą dziewczynką, zawsze chciałam zostać księżniczką. Stroiłam się w piękne suknie, paradowałam po domu w błyszczącej tiarze oraz zachwycałam wszystkich moją wyćwiczoną umiejętnością królewskiej etykiety. Marzyłam również o posiadaniu własnego księcia z bajki, który wsadzi mnie na konia, a następnie pogalopuje ze mną w siną dal - do jego zamku, rzecz jasna. Niestety wszyscy odradzali mi podążania tą baśniową ścieżką ze względu na małe prawdopodobieństwo zrealizowania moich dążeń. I jak tu teraz nie zazdrościć głównej bohaterce "Fałszywego pocałunku", skoro ma to wszystko, czego ja zawsze pragnęłam, na wyciągnięcie ręki, a na dodatek liczbę adoratorów pomnożoną razy dwa?




Lia to księżniczka z rodu Morrighanów, która tradycja nakazuje wierzyć, iż pierwsza córka pełni bardzo ważną rolę w życiu całego społeczeństwa. Nasza główna bohaterka ma wykonać równie ważne zadanie: poślubić przeznaczonego jej księcia z królestwa zwaśnionego ze wspomnianym wcześniej, by zapobiec nadchodzącej wojnie i ostudzić napięcie pomiędzy obiema rodzinami królewskimi. Plan wydaje się być jedyną słuszną opcją, jednak dla młodej dziewczyny, która pragnie prawdziwego, spontanicznego uczucia staje się ostatecznym argumentem, by podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu. Uciec. Rozpoczyna zupełnie nowe życie, lecz cienie tego starego wciąż będą objawiać jej się pod różnymi postaciami...
Po dowiedzeniu się o istnieniu tej książki oraz oględnym zapoznaniu z fabułą, od razu poczułam, że dawno nie trafiłam na tytuł, który do tego stopnia by mnie zainteresował. Faktycznie, intuicja mnie nie zawiodła: "Fałszywy pocałunek" spełnił moje oczekiwania, a nawet kilkukrotnie przez nie wyrósł.

Dla mnie fenomen tej książki tkwi w konstrukcji fabuły - z czymś takim nie spotkałam się do tej pory w żadnej powieści! Mianowicie, gdy do karczmy, w której pracuje od niedawna Lia po ucieczce z zamku, wkracza dwóch nieznajomych, do relacji głównej bohaterki dołączane zostają krótkie rozdziały przedstawiane z perspektywy właśnie... księcia oraz zabójcy. Opisane dokładnie tymi nazwami. Natomiast później, stopniowo, takie rozdziały przeplatają się z rozdziałami przedstawiającymi punkt widzenia Rafe'a i Kadena (czyli naszych tajemniczych przybyszów). Jaki to daje efekt? Wielkich oczu pełnych zdziwienia, a początkowo nawet sporej dezorientacji. Zadaniem uważnego czytelnika jest bowiem spostrzeżenie tych subtelnych różnic i próba odgadnięcia, kto w tej układance za kogo się podaje. Choć, oczywiście, nie zwróciłam na to uwagi i mina rzedła mi coraz to bardziej i bardziej, gdy odkryłam ten chytry pisarski zabieg, wiedziałam, że ta książka jest po prostu genialna!

Waśnie królestw, barbarzyńskie hordy, barwne obozy włóczęgów - z jednej strony brzmi to jak egzotyczna baśń, z drugiej może wydawać się wypełnieniem kolejnej przeciętnej powieści młodzieżowej. A jednak nie w każdą wchodzi się jak w masło i czyta od wieczora do wieczora! To ogromny atut tekstu Pearson - świetnie buduje napięcie, wypełniając akcję dramatycznymi oraz dynamicznymi wydarzeniami. Nim się obejrzysz tu ktoś zginie, tu ktoś zniknie, tam pojawi się tajemniczy jegomość, a może nawet dwóch!

Co więcej, nie ma tu mowy o jakimkolwiek stopniowaniu adrenaliny. Może początek wydaje się odrobinę spokojny, wprowadzający nas w nowe otoczenie. Lecz z każdym kolejnym rozdziałem fabuła gotuje się wręcz od odkrywanych tajemnic, zwrotów akcji i nowych postaci, zmieniających bieg wydarzeń.

Dla mnie stety, dla niektórych moli książkowych może niestety, spora część wydarzeń, zwłaszcza tych z drugiej części tomu, otacza głównych bohaterów i ich poplątane relacje miłosne. Jak już wspomniałam, poznajemy perspektywy całej trójki postaci, zatem doskonale wiemy, co każdemu siedzi w głowie i możemy osądzić, któremu panu kibicujemy, który lepiej będzie się czuł u boku Lii. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, iż, chyba pierwszy raz w życiu, wybrałam nie tego kandydata, na którego postawiła autorka: byłam szczerze zdziwiona, że można tak wywieźć człowieka w pole! Mimo tego, jestem ogromnie wdzięczna Mary E. Pearson za umieszczenie w powieści obu amantów, gdyż dzięki nim zyskała zupełnie nowe oblicze.

By ułatwić Wam decyzję, czy "Fałszywy pocałunek" to książka, która sprawdzi się również u Was dodam, iż mnie treść: pod względem fabuły, głównej bohaterki oraz sposobu kreowania świata najbardziej przywodziła na myśl "Królową Tearlingu" Eriki Johansen, "Pojedynek" oraz "Porwaną pieśniarkę" Danielle L. Jensen. Wszystkie te cztery powieści łączy niesamowicie barwna i rozbudowana rzeczywistość, osadzona w klimacie ocierającym się o średniowiecze oraz zdeterminowane żeńskie wojowniczki, które uwielbiają buntować się przeciwko wyznaczonej im przyszłości. Ponadto, każdą z tych książek uważam za fantastyczną - w obu znaczeniach tego słowa!

"Fałszywy pocałunek" gwarantuje swoim posiadaczom co najmniej trzy atrakcje, których ze świecą szukać w innych powieściach tego gatunku: ogromną dozę emocji, w tym spory odsetek zaskoczeń, świetną główną bohaterkę, którą łatwo obdarzyć swoją sympatią oraz wyjątkowy, wielobarwny świat, zamykający swoją magię w legendach, tradycji i osobliwych obyczajach. Jest w czym przebierać, ale po wszystkim bardzo trudno się oderwać! Także uważajcie!

Gdy byłam małą dziewczynką, zawsze chciałam zostać księżniczką. Stroiłam się w piękne suknie, paradowałam po domu w błyszczącej tiarze oraz zachwycałam wszystkich moją wyćwiczoną umiejętnością królewskiej etykiety. Marzyłam również o posiadaniu własnego księcia z bajki, który wsadzi mnie na konia, a następnie pogalopuje ze mną w siną dal - do jego zamku, rzecz jasna....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spiczaste uszy. Ewentualnie do tego długa czapa z pomponem. Wypisz wymaluj.. no, właśnie: elf. Nie wiedziałam, jak inaczej można wyobrazić sobie to stworzonko. Zwłaszcza, że kultura, literatura nie pozostawiały mi jakichkolwiek wątpliwości. Nie zapominajmy jednak, że to ciekawscy są perłami tego świata. Co nie zmienia faktu, że to dla mnie zdecydowanie nowe uczucie - wypożyczać książkę tylko dlatego, że jedyny wizerunek elfa, jaki przywodzi na myśl to słowo to niewielki skrzacik pomagający świętemu Mikołajowi w pakowaniu prezentów.


David Pettyfer jest 19-letnim chłopakiem, który największy spokój odnajduje chodząc po... dachach. Tym sposobem przemierza ulice zatłoczonego Londynu i dostarcza przesyłki do klientów antykwariatu, w którym mieszka. Któregoś razu, podczas swojej wędrówki spotyka dziewczynę. W tym samym momencie, w jego głowie rodzi się pytanie: co normalna dziewczyna może robić na dachu? Jak się okazuje, z tą nie wszystko pozostaje w porządku. Bo skoro twierdzi, iż wycięto jej serce, musi mieć jakąś tajemnicę na sumieniu.
Autor, w kreowaniu historii Davida i Heaven, postawił, odnoszę wrażenie, wszystko na jedną kartę: zaskoczenie połączone z ciekawością. Takie wrażenie ma zostać wywołane w czytelniku od początku, od pierwszych stron, poczynając od opisu z tyłu okładki. Sprawdźcie, czy tak nie jest:
"Pewnej nocy na jednym z dachów spotyka dziwną i piękną dziewczynę." - i okoliczność, w jakiej bohaterowie się spotykają, i sama postać dziewczyny wydaje się być osobliwa, niepewna tego, co może się wydarzyć w związku z takim zestawieniem. "Ma na imię Heaven i błaga o pomoc." - zostaje nam zapowiedziane, że coś się zadzieje. Skoro Heaven błaga o ratunek, już widzimy w wyobraźni monstrualne problemy, w jakie za chwilkę zostaniemy wciągnięci. "Twierdzi, że właśnie wycięto jej serce." - i takie BUM! jeśli chodzi o natężenie zadziwienia. Czytelnik bez namysłu stwierdza, że to musi być coś nowego, nigdy TAKIEJ powieści nie czytał, więc bierze ją w łapki i zaczyna.Niezła gra, prawda?
Dodatkowo, fakt, iż w tym wprowadzeniu do fabuły, otrzymujemy mały, maleńki skrawek całej akcji, podrzuca nam do głowy myśli: "o co właściwie chodzi?", "co tu się będzie działo?". A zasiane ziarenko zapytania kiełkuje. Niestety, z racji, iż jest podlewane ciut za często, zbyt dużymi dawkami informacji, czasem nawet wydawałoby się zbędnymi, napięcie nie narasta tak porządnie, jak by się tego spodziewano. Dla osób, które nie czytały jeszcze tej książki: radziłabym pomijać wszelkie preludia, czyli te najkrótsze rozdziały, jako jedyne nieobserwujące głównych bohaterów, a wtajemniczające, co się dzieje z osobnikami tropiącymi młodych, jakie intrygi wprowadzają, by złapać Davida i Heaven w pułapkę. Moim zdaniem, w żaden sposób nie wpływa to na poprawę rozumienia sytuacji, a co najwyżej obniża poziom emocji - właśnie dowiadujemy się, co za chwilę zastanie nasza główna parka.

Natomiast pomysłem znikającego fragmentu nieba nad Londynem powiązanym z nocnymi wędrówkami po londyńskich dachach, Christoph Marzi uwiódł mnie całkowicie! Gdy wyobraziłam sobie scenerię miasta tętniącego życiem, np. z perspektywy wagonika London Eye (a tam też zaprowadzi nas na moment fabuła!) i niezmierzoną dziurę w granatowym niebie opanowanym przez błyszczące gwiazdy, miałam ochotę natychmiast... po prostu wejść na ten moment do książki i zwyczajnie na to popatrzeć. Nie przejęliby mnie bohaterowie, sceny walki, nic! Dla samego poznania historii, która wprowadza nam ten motyw niepełnego nieba, zwłaszcza, iż opowiedziany z taką nutą realizmu (czy to mogłoby zdarzyć się naprawdę?), warto sięgnąć po "Heaven". Zachęcam również wszystkich marzycieli, mających czasem ochotę przemknąć w kilka minut nad korkami, tłumami i światłami sygnalizacyjnymi, wybierając drogę... dachową.

Pośród bohaterów trudno było mi odnaleźć swojego ulubieńca. Bynajmniej nie dlatego, że stały ich przede mną tabuny. Po prostu brakowało, zwłaszcza w tych głównych postaciach, ikry, tego błysku w oku bądź jakiegokolwiek innego zabarwienia, sprawiającego, że wyłowiłabym go spośród setek innych postaci. Niestety, każda osoba zaangażowana w fabułę została w nią właśnie zaangażowana w stu procentach. Ani jednego nie poświęcono na budowanie samego charakteru bohaterów. Wielka, ale to wielka szkoda! Chociaż na miano sympatycznych nastolatków i Heaven, i David sobie zasłużyli.
Jeśli natomiast chodzi o rolę czarnego charakteru, pan.. Drood, którego przydomek zupełnie nie mógł wbić mi się do głowy, wywoływał u mnie wyłącznie zirytowanie, gdyż nie znoszę intrygantów i depczących po piętach "szarych złoczyńców" tego pokroju.

Przechodząc od szczegółu do ogółu, sama kreacja elfów, ku mojemu niewielkiemu rozczarowaniu, została zepchnięta na daleki, daleki plan. Fakt, wiąże się z niebiańskim pomysłem autora, ma w sobie sporą dawkę magii, lecz spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Niekoniecznie krasnoludków ze spiczastymi uszami, ale przynajmniej większej porcji... fantazji.

"Heaven. Miasto elfów" określiłabym mianem... niszowej? Na pewno specyficznej. Prostej, acz bardzo specyficznej. Spośród wszystkich czytelników, na pewno kilkunastu odłoży tę powieść po pierwszym rozdziale, kilkudziesięciu może w połowie. Z tych, którzy dotrwają do końca, mniej więcej połowa okrzyknie ją przeciętną bądź nieudaną lekturą. Natomiast ci, pozostający na polu walki, do końca z wyrazem zaskoczenia na ustach, będą ją wspominać dobrze. A co najważniejsze: będą mieli co wspominać i z łatwością skojarzą sobie wydarzenia zapamiętane z losów Davida i Heaven z odpowiednim tytułem (trudno nie będzie :D). Wystarczy nawet spojrzeć w nocne niebo i docenić, że możemy je podziwiać w całości, a nie podzielone na fragmenty.

Blog: nad-okladke.blogspot.com :)

Spiczaste uszy. Ewentualnie do tego długa czapa z pomponem. Wypisz wymaluj.. no, właśnie: elf. Nie wiedziałam, jak inaczej można wyobrazić sobie to stworzonko. Zwłaszcza, że kultura, literatura nie pozostawiały mi jakichkolwiek wątpliwości. Nie zapominajmy jednak, że to ciekawscy są perłami tego świata. Co nie zmienia faktu, że to dla mnie zdecydowanie nowe uczucie -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nazywam się Bailey Bailey Bailey Bailey. Każdy kto usłyszał to zdanie siedząc na wygodnym, kinowym fotelu bądź w domowym zaciszu YouTube'a, zapewne pomyślał, że będzie miał do czynienia z kimś nadpobudliwym. Co najmniej! Ten mały ktoś mógłby machać bez końca ogonem, skakać na każdego, kto popadnie i każdą ludzką atencję, odwzajemniać chociażby 10 razy mocniej.

Narratorem książki jest, co można bardzo łatwo wywnioskować już po pierwszych stronach, czworonożny przyjaciel człowieka - pies. Trudno jednak jednoznacznie powiedzieć kim jest, jak się wabi, gdyż to wszystko zależy od tego, kto stanie się jego właścicielem oraz wśród jakich ludzi będzie dorastał. A za każdym razem, zyskuje zupełnie nowe otoczenie, wszystko jest zupełnie nowe. Pewne pozostaje jedno: sięgając po tę książkę, poznasz los jednego, niezwykłego psiaka i przejdziesz z nim przez wszystkie jego życia. Bo na jednym przecież nie może się skończyć.

Na pewno do wyróżniających powieść zabiegów zalicza się "reinkarnację" naszego narratora, czyli przeżywanie życia na nowo, w kółko i wciąż. Choć urozmaica to historię o nowe poziomy, zahaczające o siebie, aczkolwiek biegnące raczej innymi torami, nie wywołały we mnie tak ogromnych emocji: zaskoczenia, zaintrygowania, jak wywołać powinny. Prawdopodobnie stało się tak za sprawą medialnego szumu, szepczącego ze wszystkich stron do ucha, o czym jest historia z "Był sobie pies". Najzwyczajniej w świecie zabrakło tajemnicy, elementu budowania napięcia: ukochany zwierzak staje twarzą w twarz ze śmiercią, czytelnikowi łzy cisną się do oczu, przewracasz kartkę i... on żyje! Cóż za niespodzianka!
A tak, co najwyżej z ciekawością czekamy, do jakiej rasy dołączy bohater. Ale w tym niestety nie tkwi aż taka ekscytacja.

Na tle historii i emocji z nią związanych, kwestia języka pozostaje na dosyć przeciętnym poziomie. Książkę, nie powiem, czyta się przyjemnie, aczkolwiek do od bogatego tekstu w dalszym ciągu dzielił ją spory stopień. Chociaż skupiając się na treści, opowiadanej, barwnej historii, nie przywiązywałabym do słownictwa, stylistyki AŻ takiej wagi, jak w przypadku książki, która fabułą nie powala, myślę, że ten element autor mógł jeszcze dopracować. O ile momentami byłam tak pochłonięta tym, co się dzieje, psią perspektywą bądź opisem codziennych zwyczajów czworonoga, o tyle zdarzały się pojedyncze momenty, naprowadzające moje myśli na książkę stworzoną wyłącznie na potrzeby filmu. A przecież to wersja papierowa to pierwowzór! Zatem rada na przyszłość: Bruce, do roboty!

Za to narratorowi, wcielającemu się w różne rasy piesków, nie brakowało ani pogody ducha, ani optymizmu, dzięki którym od razu udzieliła mi się wobec niego spora dawka sympatii. Po kilku stronach lektury tak żywych, naturalnych opisów, miało się ochotę samemu rzucić wszystko i pobiec na leśną polankę bądź nad stawik z pływającymi kaczkami. (Tak odzywa się hipis w poważnym człowieku!). Bardzo motywującym okazało się to, że nasz Bailey został zaopatrzony w cząstkę różowych okularów, pozbawianych większości ludzi. Niezależnie od tego, w jakiej sytuacji się znajdował, on po prostu wiedział, jaki ma cel i jak do niego dążyć: znaleźć swojego pana, być przy nim ponad wszystko.

Jeśli wydaje Wam się natomiast, że książka ta z pewnością nie sięga po żadne odkrywcze wnioski bądź stanowi co najwyżej średniej jakości zapychacz na półkę, pamiętajcie, że sedno tej książki nie pozostaje głęboko ukryte pod warstwą dosłowną. Dla mnie, istotę stanowiły wszystkie te malutkie i większe doświadczenia, drobne lekcje, przeżywane przez naszego bohatera każdego dnia, pośród wielu ludzi, innych psów czy też zupełnie innych stworzeń. Miał w sobie ogromne pokłady takiej dziecięcej ciekawości poznawczej, a jak wiadomo, od dzieci potrafimy się sami wiele nauczyć. Stąd też "Był sobie pies" niekiedy otworzy oczy na coś tak oczywistego, że aż dziwne, żeśmy sami na to nie wpadli.

Natomiast aspekt uzupełniający, który sprawi, że zapamiętam tę książkę na jeszcze dłużej, to dwa egzemplarze owej powieści. Dostałam je w ramach wygranego konkursu na jednej ze stron internetowych i nie posiadałam się z radości, gdy najpierw listonosz przyniósł kopertę z wersją przedpremierową, "recenzencką", a kilka dni później dotarła do mnie także ta pozycja w wydaniu oryginalnym, premierowym. Może stanowi to i drobny detal, ale jednak powiązany z bardzo miłym prezentem, zwłaszcza, że się go zupełnie nie spodziewałam. Dla ciekawskich dopowiem, że od razu musiałam oczywiście porównać obie książki i, stety niestety, doszłam do wniosku, że wewnątrz różnią się minimalnie, a w największym stopniu odmieniła się okładka: zyskała ciekawszą w dotyku fakturę, postanowiono również skorygować fotografię przy opisie.

"Był sobie pies" to baśń z życia wzięta: czaruje, hipnotyzuje i ogrzewa naraz. Jednocześnie sprowadza na ziemię, dając jasne, acz niewyraźne na co dzień sygnały: miłość może przybrać każdą postać. Raz stanie się odważnym owczarkiem niemieckim, innych odwiedzi pod postacią niepewnego kundelka, a do Ciebie może przyjść jako radosny golden retriever.

Blog: nad-okladke.blogspot.com :)

Nazywam się Bailey Bailey Bailey Bailey. Każdy kto usłyszał to zdanie siedząc na wygodnym, kinowym fotelu bądź w domowym zaciszu YouTube'a, zapewne pomyślał, że będzie miał do czynienia z kimś nadpobudliwym. Co najmniej! Ten mały ktoś mógłby machać bez końca ogonem, skakać na każdego, kto popadnie i każdą ludzką atencję, odwzajemniać chociażby 10 razy mocniej.

Narratorem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ile razy zdarzyło Ci się przebiec przez placyk wypełniony drepczącymi po nim gołębiami? Bądź chociażby tupnąć na jednego z nich nogą, gdy ten zbliżył się niepokojąco blisko do Twojej stopy? Na pewno zrobiłeś to przynajmniej raz, nawet odruchowo. Zatem wiedz, że właśnie w tamtym momencie, odgoniłeś istotę, która możliwe, że chciała Ci coś powiedzieć. A właściwie nie ona, tylko dusza zmarłego, która tkwi w ciele tego pospolitego ptaka. Dowiedziałbyś się o zbrodni, która zabrała w ciemną otchłań nieznanego Ci nieszczęśnika bądź, co gorsza, usłyszałbyś historię porwanego dziecka, szukającego "po drugiej stronie" swojej mamy. A tak.. skoro wolałeś zdążyć na autobus, wszystko przepadło. I żeby poznać zdolności szarych gołębi, pozostaje Ci sięgnąć po "Klątwę opali" Tamory Pierce.



Powieść, której główną bohaterką, jak głosi podtytuł, jest 16-nastoletnia Rebecca Cooper, łączy w sobie cechy fantastycznego świata średniowiecza oraz dwupoziomowego kryminału.
Dziewczyna, dołączając do Gwardii Starościńskiej, czyli odpowiednika dzisiejszej.. policji/straży miejskiej, jako Szczenię szkoli się na pełnoprawnego Psa, korzystając z nauk udzielanych jej przez parę: Tunstalla i Goodwin. Jej obowiązki ograniczałyby się do zwyczajnego "podaj, przynieś, chodź z nami, obserwuj", gdyby nie to, że sama Rebecca posiada niezwykły, niespotykany dar, objawiający się budzącymi niepokój, jasnymi oczami. Potrafi ona bowiem komunikować się z duszami zmarłych, właśnie za sprawą przylatujących do niej gołębii. Dzięki tej przypadłości, wplątuje ona siebie oraz dwójkę swoich mentorów, a co za tym idzie sporą część Gwardii Starościńskiej w dwie spore afery. Z Z jednej strony, ktoś zatrudnia do wydobywania drogocennych opali ognistych, kilku mężczyzn, których po kilku dniach zabija, by pozbyć się dowodów zbrodni. Natomiast z drugiej, w mieście zaczynają chodzić słuchy o legendzie Węża Cienia, porywającego dzieci, przestającej być legendą. I właśnie takim wyzwaniom czoła stawi nasza młoda bohaterka.
Ta książka pozostawała dla mnie niespodzianką do samego końca - nigdy wcześniej o niej nie słyszałam, nie planowałam jej zakupu. Jak to najczęściej bywa: wpadła do mojego koszyka prawie, że przypadkowo - biedronkowe promocje, ciekawie brzmiący tytuł za 9zł, niewielkie ryzyko, a spora szansa. Chociaż do tej pory nie zagłębiałam się aż tak głęboko w świat typowej fantastyki, ograniczając do świata pałaców, książęcych romansów, postanowiłam dać "Klątwie" okazję do zaskoczenia mnie nowym światem, nietypowym podejściem do historii (ale ze mnie dobrodziejka!). Czy skorzystała?

Na wstępie dam jeszcze drobną wskazówkę, którą chętnie sama bym zastosowała, gdybym o niej.. cóż.. wiedziała. Zanim zaczniecie czytać, zerknijcie na ostatnie strony egzemplarza. Znajdziecie tam słowniczek, czyniący początki z losami Rebbeci co najmniej 5 razy przyjemniejszymi. Bowiem wrzucenie na głęboką wodę swoich umiejętności zapamiętywania trudnych nazw, okazało się dla mnie nie lada bolesne.

Przede wszystkim, zaznaczę, że mizerna ze mnie fanka formy pamiętnikowej - ani nie zwracam uwagi na nagłówki z datą, ani nie uzupełniają one dla mnie akcji o istotny element. Skoro są, to niech będą, co najwyżej dzielą mi treść na rozdziały, dzięki czemu nie wczytuję się w powieść do rana (do końca rozdziału i spać!). W przypadku książki Pierce, oceniam ich zastosowanie raczej obojętnie: dzieliły historię na kolejne dni, ale zupełnie nie przejmowałam się tym, czy wędrujemy z bohaterami w kwietniowym czy majowym słońcu.

Właśnie! Pamiętnik oznacza pierwszoosobówkę, a ta z kolei zapowiada nam z góry uzewnętrznianie się głównej bohaterki - ale w jakiej ilości? Jak dla mnie: idealnie wyważonej. Choć nie stronię od romansów, w których zostają przeważnie szczegółowo omawiane wszystkie elementy garderoby obiektu westchnień, w tym przypadku, pozostawałabym mocno niezadowolona gdyby Rebecca, zamiast skupić się na walce z podejrzanym typkiem, streszczałaby, w jaką kratkę osobnik miał koszulę. Właściwie same jej przeżycia, związane z życiem "prywatnym" odłożone zostały na boczny tor bocznego toru - wplątują się wtedy, gdy już naprawdę nic innego się nie dzieje. Zatem romantyzmu dostajemy tyle, co kot na płakał - a jednak, nawet ja, nie znajdywałam przez to powodów do płaczu.

Wszystko za sprawą świata przedstawionego, któremu, w tej powieści, zostało nadane zupełnie nowe znaczenie, gdyż faktycznie jest przedstawiony naprawdę barwnie, szczegółowo, wręcz wszechstronnie. Autorka nie prezentuje nam wycinka miasta, akurat potrzebnego do stworzenia głównego wątku, a oferuje znacznie więcej: przepełnioną karczmę, proszącą się o codzienną bijatykę, pachnące świeżymi wypiekami kramy oraz inne, również mniej przyjemne obrazy i zapachy. Formują one na tyle różnorodne miasto, że nawet najmniej charakterystyczni bohaterowie, dzięki temu gdzie i jak żyją, stają się bardziej wyraziści, zyskują pierwiastek zagubionej charakterystyczności. A wtedy krąg podejrzanych, rozszerzany przez nas i naszych książkowych detektywów, nie wygląda jak spis bezkształtnych nazwisk, a zbiór kilku różnych środowisk, otoczeń, motywów oraz motywacji.

Ponadto, korzystając z mojej rozległej, muzycznej wiedzy, po lekturze stwierdziłam, że ta książka to istne legato: płynie swoim tempem, oferując czytelnikowi wszystko, ale w swoim czasie. Czy bohaterowie odpoczywają w swoim towarzystwie na śniadaniach w mieszkaniu Rebecci, czy wybierają się po worek szczęścia do Łotra, czytelnik korzysta z opisywanych wydarzeń, przeżywając je na równi z postaciami. Nie czeka na przełomowy zwrot, dzięki czemu te, stają się zdecydowanie bardziej niespodziewane.

Czytałam już kryminały Agathy Christie, Conan Doyle'a - rasowe angielskie opowieści, kryminały zakrawające o thriller, z nutką grozy, kryminały będące jedynie pobocznym wątkiem romansu, przygodówki bądź lekkiej fantastyki. Po wątek detektywistyczny tak głęboko zakorzeniony w średniowieczno-magicznych realiach sięgnęłam po raz pierwszy. Co prawda, "Klątwa opali" kilkakrotnie przypomniała mi pod względem treści, w którą początkowo trudno się wgryźć oraz walecznej, acz niedocenianej bohaterki, "Królową Tearlingu" Eriki Johansen. Pomimo tego, stanowi powieść... inną: zbudowaną na standardowych, pospolitych podwalinach, ale w klimacie sięgającą zupełnie nowych gwiazd: ciekawych postaci, świeżych sposobów prowadzenia przeplatających się wątków oraz codzienności wymieniającej się z napięciem zwrotów akcji.

***
/limobooks.blogspot.com/

Ile razy zdarzyło Ci się przebiec przez placyk wypełniony drepczącymi po nim gołębiami? Bądź chociażby tupnąć na jednego z nich nogą, gdy ten zbliżył się niepokojąco blisko do Twojej stopy? Na pewno zrobiłeś to przynajmniej raz, nawet odruchowo. Zatem wiedz, że właśnie w tamtym momencie, odgoniłeś istotę, która możliwe, że chciała Ci coś powiedzieć. A właściwie nie ona,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zasadnicze pytanie, które jest obecnie bardzo na czasie: lubisz zimę? Biały, puszysty śnieg - na pewno. Powrót do dziecięcych walk na śnieżki - któż nie wspomina takich chwil z uśmiechem na twarzy? (pewnie ci, którzy lądowali po takich pojedynkach z termoforem w łóżku :D) A jednak.. "ciepłych" wspomnień nie wywołują ani przemoczone skarpetki po kilkugodzinnym brodzeniu w chodnikowej brei, ani przemarzające do szpiku kości ciało, które domaga się malinowej herbatki zaraz po wyjściu za próg domu. Właśnie w takich sytuacjach, najmocniej objawia się nasza egoistyczna natura, która zarzeka się, że to na nas spadło największe z możliwych nieszczęść: trzeba wyjść po ziemniaki do warzywniaka! To teraz pomyśl, że przez własną, nieprzymuszoną decyzję lądujesz bez ubrania, w szklanej komorze kriogenicznej, w której jesteś, uwaga!, zamrażany, by przespać kilkusetletnią podróż na drugą planetę. Kilo kartofli to ciut mniejsze wyzwanie, nie uważasz?


Amy jest córką ludzi, którzy mogą zadecydować o przyszłym życiu na nowej planecie. W związku z tym, zostają we trójkę zamrożeni w specjalnie przystosowanych komorach kriogenicznych, by przetrwać bez szwanku 300 lat podróży na statku kosmicznym. Odstraszająca perspektywa dla wszystkich klaustrofobów oraz fanów tropików, aczkolwiek.. zapewne dałoby radę wytrzymać. Gorzej, gdy ktoś wybudza bohaterkę ze snu, jak się okazuje, ZANIM pojazd wylądował na jakimkolwiek lądzie. Z tym, że daleko jej do szczęśliwego zakończenia Śpiącej Królewny: sama, w zupełnie odmiennym środowisku ludzi, wcale ludzi z zachowania nie przypominających. Komu zaufać? Nie budzącemu pozytywnego wrażenia Najstarszemu? Czy może Starszemu, który podejrzanie, wcale starszy nie jest?

To, co czułam po lekturze powieści Beth Revis to.. przerażenie. Malujące się w oczach, przenikające niczym mróz, przerażenie. Tak zadziałała na mnie wizja świata: "Błogosławionego", która przy każdym kolejnym kęsie lektury, jeszcze mocniej przywodziła na myśl antyutopię - idealny model społeczeństwa, niemającego prawa takim być. Miałam wrażenie, że chwilami, razem z Amy krzyczałam do odurzonych lekami ludzi, by w końcu się rozejrzeli, by zauważyli, że coś tutaj nie gra. Zwłaszcza, że "nie grało" najzwyczajniej wszystko.

Nie wypada zatem nie pochwalić autorki za wykreowanie tak osobliwego wariatkowa. Otępiali Żywiciele, którzy zachowują się jak połączenie zombi z dzikimi zwierzętami. Szpital psychiatryczny dla świadomych ludzi, będących przyszłością inteligencji "Błogosławionego". Statek, w którym jedynie 1/3 pokładu jest odkryta dla każdego, a pozostałe trzymają w zamknięciu sekrety z przeszłości. Świat budowany na bazie kłamstw, przy czym każde kolejne dokładane jest bez mrugnięcia okiem. Straszne, ale mocno oddziałujące na wyobraźnię.

Dlatego, tak usilnie kibicowałam głównej bohaterce - choć, na szczęście, nigdy nie było mi dane znaleźć się nawet w ułamku podobnej sytuacji, doskonale rozumiałam, z jaką traumą przyszło jej się zderzyć, z momentem, gdy człowiek uświadamia sobie, że nie ma mowy o najgorszym koszmarze. Dodatkowo, doceniłam Beth Revis za silną więź, jaką przypisała dziewczynie do jej rodziców. Jeszcze bardziej bolesne stało się obserwowanie zagubionej Amy, pozbawionej najbliższych jej osób, w momencie, w którym sama nie potrafię wyobrazić sobie przynajmniej kilku tygodni bez najkrótszego telefonu do nich. Nawet, jeśli w niektórych rozdziałach zachowanie dziewczyny postrzegałam jako średnio adekwatne do sytuacji (Wie, że zwyczajni mieszkańcy statku jej nie akceptują, rozpacza nad powietrzem na polach, które ma się nijak do rześkiego wiatru na Ziemi, ale i tak musi biegać między łanami. To potem nie ma się co dziwić, że ganiają ją z widłami!), ani razu nie wydało mi się ono zupełnie rozbieżne z moim odczuciem. Nieskomplikowana, ale realistyczna bohaterka, ot co.

Z kolei, fanom nietypowo rozwijających się związków miłosnych, historia Amy oraz Starszego (nigdy nie przeboleję, że pozbawiono go imienia. Wystarczyłoby nawet dwuliterowe. Al. Ed. Jo. Cokolwiek!) da to, na co tak długo czekają. W ich relacji nie ma mowy o całusach w co trzecim rozdziale, scenach rodem z Titanica (prawdopodobnie dlatego, że statek nie zmieściłby się na.. statku kosmicznym. :|) bądź nawet zbliżeniu ukazanym na okładce (a to graficy-fałszerze!). Choć dla niektórych mogłoby to przypominać serię zdarzeń w stylu "chcą, ale nie mogą się zejść", dla mnie autorka po prostu odłożyła ten wątek na tło, w którym komponuje się w sam raz. Nie odrzucam położenia nacisku na romantyzm w kolejnych tomach serii, ale "W otchłani" bynajmniej nie potrzebowało dodatkowych amorów. Intrygi i morderstwa robiły swoje. Z drugiej strony... to całkiem zabawne, skoro powieść reklamują pod hasłem "Miłość w świecie tyranii i kłamstwa". Zgadza się wszystko.. poza miłością. Ale taki to już ten marketing...

Z elementów humorystycznych, z moich obserwacji, na pierwszy plan wysuwają się zabawnie, prawdopodobnie przetłumaczone wyrazy takie jak "gzyfowy" bądź "hucpiarz". Faktycznie, kiedyś się z nimi spotkałam, nie były mi więc obce, ale w realiach dramatycznego zwrotu akcji bądź poważnej kłótni dowódców statku, wyskoczenie z "hucpą" momentami odwracało uwagę od istotnego problemu. Chyba, że to próba wprowadzenia innowacyjnego sposobu rozładowania napięcia?

Jak odebrałam z kolei klimat science-ficton, skoro nie jest to dla mnie chleb powszedni? Pomijając wzbudzony przestrach, zniosłam go całkiem nieźle. Gdyby pojawili się kosmici, uderzająca asteroida bądź życie na Marsie możliwe, że łatwiej bym się zniechęcała do kontynuowania lektury, gdyż te rejony literatury nieco mnie od siebie odstręczają. Natomiast zobrazowana sytuacja mogłaby w zasadzie dziać się gdziekolwiek: niekoniecznie w kosmosie. Oczywiście, gdyby przenieść ją do "małej, malowniczej wioski" całe napięcie wyparowałoby szybciej niż ciepło z mojego kakaa (idealnego do ogrzania się przy tak mrożącej krew w żyłach książce!).

Powieść "W otchłani" działa jak najsilniejsza dawka kofeiny: moc odkrywanych sekretów: przerażających i pobudzających wyobraźnię do najgorszych obrazów ocuciłaby nieprzytomnego. Nasza historia jest wybitnym przykładem na to, że nie ma ustrojów, modeli bez choćby jednej skazy. Ale co zrobić, gdy patrząc na lustro tylko Ty widzisz je jako miliony, pękających drobinek?

Zasadnicze pytanie, które jest obecnie bardzo na czasie: lubisz zimę? Biały, puszysty śnieg - na pewno. Powrót do dziecięcych walk na śnieżki - któż nie wspomina takich chwil z uśmiechem na twarzy? (pewnie ci, którzy lądowali po takich pojedynkach z termoforem w łóżku :D) A jednak.. "ciepłych" wspomnień nie wywołują ani przemoczone skarpetki po kilkugodzinnym brodzeniu w...

więcej Pokaż mimo to