rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www. rozdzialviii@blogspot.com)

Skuszony wizją dobrej powieści o średniowiecznych wojownikach ze Skandynawii, jako osoba zafascynowana tamtejszą kulturą i mitologią sięgnąłem po „Wilcze Dziedzictwo”. Zachęcający był opis na tylnej okładce, który obiecywał możliwość znalezienia „polskiej Gry o Tron”. Obietnica bezpodstawna i złudna, ponieważ książka R. Lewandowskiego niewiele ma wspólnego z powieścią Martina. Po jej przeczytaniu nie mogę się zgodzić ani z A. Ziemiańskim, ani z J. Grzędowiczem, których słowa są przytoczone z tyłu powieści.

Na powieść składają się połączone postaciami i wydarzeniami cztery części, z których żadna nie została w należyty sposób zakończona. Bo jak dobrym zakończeniem można nazwać sytuację, najlepszym streszczeniem jest: „A potem pogadali i wrócili do domu”. Mam wrażenie, iż w pewnym momencie autorowi skończył się pomysł na historię. Wcześniej zresztą nie było lepiej. Opowiadana historia nie była wciągająca, jedynie momentami robiła się ciekawsza. Nie było to związane z główną akcją, a epizodycznymi wydarzeniami w ciągu książki.

Również postacie nie zachwycały. Były zbyt stereotypowe – nordycy brutalni, chrześcijanie szlachetni, muzułmanie zdradzieccy. Ich charaktery były zbyt powierzchowne, a działania mało logiczne. Bo jak zrozumieć oczekiwanie przez szlachetnego księcia, aż niedoszli gwałciciele obnażą ofiarę zamiast udzielić pomocy od razu? Jaka logika kierowała osobą kryjącą się przed wilkami gdy wychodziła z ukrycia - mimo niebezpieczeństwa - za potrzebą fizjologiczną? Jakie logiczne wytłumaczenie ma przekazanie dowództwa obcemu, nie-wikingowi w trakcie oblężenia osady? To tylko niektóre dziwne i mało logiczne działania bohaterów książki.

Również tytuł nie przystoi do treści. Nawiązanie pojawia się w prologu… i tyle. Trochę mało.

Jedyną rzeczą której nie można odmówić autorowi jest duża wiedza na temat świata wikingów. Niestety mam wrażenie, iż jest to wiedza jedynie teoretyczna. Czytając książkę czułem się jakbym czytał opis rytuałów bądź życia codziennego wikingów. Powieść nie pozwoliła mi się wczuć w jednego z nich. Jest napisana z perspektywy obserwatora, który pokazuje cuda i dziwy Północnej Europy, bez próby zrozumienia tych tradycji. W całej powieści brak jest prawdziwości, która nadaje tego typu pozycji duszę i polot. Poza tym mam wrażenie, iż książka jest po prostu sposobem na pochwalenie się znajomością tematu. Niektóre słowa są niepotrzebnie nie są zapisane w języku polskim. Nie dotyczy to oczywiście nazw własnych czy obrzędów, ale jaki cel ma pisanie „dag” skoro można napisać „dzień”?

Sam opis wikingów również jest dość tendencyjny. Wikingowie to dzicz, brutalność i zacofanie. Nie można ich porównać przecież do cywilizowanych chrześcijan z południa… Autor nie zauważa zalet (prócz czysto militarnych) kultury nordyków i wad tradycji chrześcijańskich. A każda kultura ma jednak swoje wady i zalety. Tego tu niestety nie uświadczymy. Powieść jest pisana z perspektywy chrześcijanina. I to jest chyba największa wada „Wilczego Dziedzictwa”.

Mimo dużej wiedzy teoretycznej autora, książka jest niestety bardzo słaba. Nie znajdziemy tu zrozumienia dla kultury przedchrześcijańskiej. W „Czasie żelaza” A. Watsona czytelnik czuł, że obyczaje pogańskich Brytów są naturalne, tu zwyczaje wikingów są obce. I tego brakuje tej książce. Zrozumienia. Z tego powodu nie wrócę ponownie do niniejszej lektury, ani nie sięgnę po części kolejne.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www. rozdzialviii@blogspot.com)

Skuszony wizją dobrej powieści o średniowiecznych wojownikach ze Skandynawii, jako osoba zafascynowana tamtejszą kulturą i mitologią sięgnąłem po „Wilcze Dziedzictwo”. Zachęcający był opis na tylnej okładce, który obiecywał możliwość znalezienia „polskiej Gry o Tron”. Obietnica bezpodstawna i złudna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

Tym razem, wyjątkowo, opinia została napisana na podstawie audiobooka. Zazwyczaj ich nie słucham, wystarczy bowiem, ze coś rozproszy moją uwagę by zgubić wątek opowieści. Przy książce nie jest to problemem – wracam do momentu w którym przewałem czytanie. A audiobook leci dalej. Dodatkowo moja praca nie do końca pozwala na słuchanie z uwagą, ponieważ wymaga skupienia i zazwyczaj moja podzielność uwagi jest nie wystarczająca.

Jednak „Niezwyciężonego” dostałem trochę przypadkowo – w promocji na Stacji Paliw Orlen – więc skorzystałem. W końcu to Lem.

Nie żałuję. Jest to bardzo dobrze zrealizowane słuchowisko z wieloma znanymi aktorami, min. Danielem Olbrychskim, Arkadiuszem Jakubikiem czy Erykiem Lubosem. Ponadto narrator dysponuje głosem Krystyny Czubówny. Audiobook pełen jest ponadto dzięków ze świata otaczającego – silników, deszczu itp. Został on zrealizowany z wielką dokładnością.

Treść utworu jest charakterystyczna dla Stanisława Lema. Autor porusza tematy trudne, zmuszające do myślenia. Razem z bohaterami trafiamy na pustynną planetę Regis III w poszukiwaniu Kondora - jednostki, z którą urwał się kontakt na tym globie. Opowieść snuta jest z perspektywy jednego z członków załogi – Rohana. Jest to główny bohater, a także jedna z wielu realistycznie napisanych postaci. Da się w nich wyczuć wszelkie emocje, które towarzyszyłyby takiej wyprawie – strach, niepewność, zwątpienie. Każda z postaci jest zindywidualizowana i zachowuje się zgodnie ze swoim charakterem, dlatego wszystkie jej reakcje są naturalne.

Ponadto, zapadło mi w pamięć używanie terminu „astrogator”, a nie jak w większości książek science-fiction - „nawigator”. Przecież to drugie słowo z definicji odnosi się do jednostek pływających, morskich. Nawet w takich szczegółach widać dopracowanie utworu.

Na początku akcja powieści koncentruje się na poszukiwaniu i rozwiązaniu zagadki Kondora. W miarę jednak jej rozwoju i poznawania planety Regis III pojawiają się zaskakujące odpowiedzi. Widzimy efekt martwej ewolucji maszyn pozostawionych na planecie przez wymarłą cywilizację. Maszyn, których chęć przetrwania wymusiła ewolucję oraz rywalizację na śmierć i życie – najpierw z żywymi organizmami, potem między sobą. Martwą ewolucję, która przebiegała inaczej niż ta żywa na Ziemi. Mamy tu do czynienia z typowym dla Lema spojrzeniem z innej perspektywy.

Nie brakuje także trudnych pytań. I tych wśród bohaterów powieści. I tych skierowanych do czytelnika. Bohaterowie muszą zdecydować czy ryzykować własne życie czy zostawić w niebezpieczeństwie innych członków załogi, swoich przyjaciół.
Jednak najważniejszym pytaniem jest to czy ludzkość ma moralne prawo zagarnąć każde miejsce we wszechświecie. Czy tego prawa nie ma. To jest pytanie do nas wszystkich.

Dobrze realizowany audiobook, mi jako wielbicielowi twórczości Stanisława Lema nie mógł się nie podobać. Jest to jeden z tych utworów, które warto przeczytać nie tylko dla rozrywki, ale także po to by poszerzyć swoje horyzonty.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

Tym razem, wyjątkowo, opinia została napisana na podstawie audiobooka. Zazwyczaj ich nie słucham, wystarczy bowiem, ze coś rozproszy moją uwagę by zgubić wątek opowieści. Przy książce nie jest to problemem – wracam do momentu w którym przewałem czytanie. A audiobook leci dalej. Dodatkowo moja praca nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

Pozycja autorstwa Colina Kappa z cyklu „Galaktyka Gutenberga” zawiera w sobie dwie powieści dziejące się w tym samym uniwersum, jednak nie związane ze sobą w większym stopniu.
Obie opierają się na zastosowaniu chaosu i entropii jako jednej z właściwości wszechświata. Ludzkość w pierwszej części uczy się, a w drugiej opanowuje stosowanie chaosu jako prawa fizycznego, które można zmierzyć, przewidzieć i zastosować. Prowadzi to do rozwoju całej gałęzi nauki. I mimo że książka pochodzi z 1972/1977 roku jest to bardzo ciekawie i przekonująco opisane. Obie części zgodnie z tytułem obracają się wokół zagadnienia chaosu.

Pierwsza część dylogii zachwyciła mnie. Akcja była bardzo ciekawa i wciągająca. Od początku akcja obraca się wokół tajemnicy i nie wszystko jest wyjaśnione. W centrum uwagi jest główny bohater - Bron, który okazuje się agentem specjalnym biorącym udział w akcji przeciwko „Niszczycielom” - wydawałoby się głównym antagonistom książki. Jednak nic nie jest tak proste jak się wydaje…

Pozostałe postacie są równie interesujące i żywe. Zarówno współpracownicy Brona, jak i przywódca „Niszczycieli”. Są oni przekonujący, różnią się charakterami i nie są schematyczni. Może nie do końca je polubiłem ale na pewno część z nich mnie zaintrygowała. Jedynie kilka z nich było irytujących, ale bardziej poprzez nadane im cechy charakteru niż niedopracowanie.

Jedynym minusem „Form Chaosu” jest niekiedy znaczna i niepotrzebna ilość wulgaryzmów i wyzwisk. Nie do końca zrozumiałem ideę ich użycia.

Uniwersum w powieści jest ciekawie zbudowane i opiera się w głównej mierze na wspomnianym chaosie. Autor nie pomija jednak innych aspektów nauki tworząc bardzo realny świat.

Autor nie ucieka bowiem od problemów ograniczeń związanych z prędkością światła. Jeśli coś z miejsca odległego o 7 000 lat świetlnych to lecąc z prędkością światła doleci po 70 wiekach. Proste. Co prawda ludzie, podobnie w innych utworach tego typu ominęli tą niedogodność, ale jednak ta zależność pojawia się w książce.

Ponadto, w powieści pojawia się problematyka ewolucji wstecznej związanej ze zbytnią automatyką życia rozwiniętego gatunku. Pojawia się w sposób zaskakujący i w nieoczekiwanym momencie. Ale tu nie chcę zdradzać zbyt wiele. Czasem jest miło być zaskoczonym.

Również samo zakończenie jest niespodziewane. Powoduje, że stosunek czytelnika do głównego bohatera, któremu z czasem zaczyna się kibicować, zmienia się o 180 stopni.

„Formy chaosu” są ciekawą i zaskakującą pozycją, którą czytałem z przyjemnością.

Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o „Broni chaosu”. O tej części najchętniej nic nie pisałbym. Pominął bym ją milczeniem i zapomniał o niej. Ale wypadłoby jednak poprzeć swoją opinię argumentami.

Po przeczytaniu pierwszej części dylogii z chęcią sięgnąłem po część kolejną i niestety się zawiodłem. Tym bardziej, ze był to upadek z naprawdę wielkiego konia. W pełnym biegu. Akcja powieści niestety nudziła i była nielogiczna. Nie czekałem na rozwiązanie zagadki, a kolejne wydarzenia wydawały mi się coraz bardziej absurdalne. Również postaci nie zachęcały do śledzenia ich losów, w moim odczuciu były bowiem miałkie i nijakie.

Antagoniści pojawili się na dobrą sprawę z znikąd i dysponowali tytułową bronią chaosu. Jeżeli dołączymy do tego jedną z teorii spiskowych dotyczących pochodzenia człowieka… to nie, nie kupuje tego.

Podobnie ma się ze światem przedstawionym w postaci. Niby to to samo uniwersum, ale… jakby wspomniana wcześniej prędkość światła traci znaczenie, pojawiają się wątki wszechświatów równoległych, a także… przesuwania czarnych dziur. Niestety jest to dla mnie zbyt przekombinowane. Świat może być różnorodny i bogaty, a jednocześnie prosty i logiczny. Tu nie zauważyłem tego.

„Broń chaosu” nie dorasta do pięt swojej fantastycznej poprzedniczce.

Dlatego mam problem z oceną tej pozycji. Z jednej strony fantastyczne „Formy chaosu”, z drugiej - fatalna „Broń chaosu”. Takiego dualizmu w książkach jednego autora, ba jednego cyklu, dawno nie zauważyłem.

Gdybym oceniał jedynie "Formy chaosu" książka otrzymałaby spokojnie ocenę 8 lub 9. Jako, że oceniam całość mogę dać jedynie 5.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

Pozycja autorstwa Colina Kappa z cyklu „Galaktyka Gutenberga” zawiera w sobie dwie powieści dziejące się w tym samym uniwersum, jednak nie związane ze sobą w większym stopniu.
Obie opierają się na zastosowaniu chaosu i entropii jako jednej z właściwości wszechświata. Ludzkość w pierwszej części uczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

„Ogrody słońca” opowiadają o początkach kolonizacji kosmosu, a właściwie Układu Słonecznego, w którym dzieje się akacja powieści, a także zmianach zachodzących na Ziemi. Mimo ciekawej akcji, czytało mi się ją ciężko i zajęło mi to więcej czasu niż zamierzałem i chciałbym. Jest to jednak dość ciekawa pozycja, mająca elementy Hard Science-Fiction.

W świecie powieści ludzkość skolonizowała Księżyc oraz księżyce gazowych olbrzymów – Saturna i Jowisza. Trudno mówić tu jednak o wielkim, wspólnym sukcesie ludzi, bowiem w związku z kolonizacją nasz gatunek podzielił się jeszcze mocniej. Stosunki między kolonizatorami, a Ziemianami są raczej szorstkie. Dlatego powieść zaczyna się w czasie inwazji trzech ziemskich mocarstw (Wielkiej Brazylii, Wspólnoty Pacyficznej i Unii Europejskiej) na kolonie mieszkańców układów Saturna i Jowisza. Nie był to pierwszy konflikt między „Wewnętrznymi” i „Zewnętrznymi”. W wyniku poprzednich zniszczono między innymi kolonie marsjańskie. Samo przedstawienie kolonizacji, nie jako kooperacji, a rywalizacji jest dość powszechne w fantastyce naukowej, jednak McAuley przedstawia przyczyny takiego stanu rzeczy w sposób przekonujący.

Jedną z przyczyn exodusu Zewnętrznych– poza pragnieniem wolności i chęcią odkrywania nowych rzeczy – jest oligarchia powstała na Ziemi w wyniku przemian politycznych i katastrofy ekologicznej. Nowe elity nowych mocarstw oparły swoją władzę o nową religię (dużo tych nowości). W centrum jej zainteresowania w związku była Ziemia – personifikowana jako Gaja. Jednak „wiara” nowych elit nie okazuje się wystarczająco głęboka…

Silną stroną powieści jest spora dawka nauki na jej kartach. Autor skupia się głównie na biologii i genetyce. Guru genetyczni w układach zewnętrznych są bardzo cenieni, a akcja powieści w znacznej mierze skupia się na ich działaniach i badaniach. Głównym wątkiem naukowym są organizmy próżniowe (tworzące tytułowe ogrody słońca) pozwalające przeżyć kolonistom na niegościnnych księżycach gazowych olbrzymów. Są to swoiste samowystarczalne fabryki produkujące żywność i inne niezbędne składniki do życia poza Ziemią. Często pojawia się także wątek modyfikacji samego człowieka i moralności takich działań.

Niestety są i pewne niedociągnięcia – w powieści zignorowano w znacznym stopniu znaczenie ciążenia, tak różnego na Ziemi jak i poza nią. Trochę ćwiczeń oraz przyzwyczajenie się pozwala sprawnie działać Ziemianom na Europie i odwrotnie. Tymczasem w rzeczywistości prawdopodobnie nie było by tak kolorowo. Dla osoby urodzonej i żyjącej cały czas na księżycu Jowisza mogło by to się skończyć wręcz tragicznie.

Do niedociągnięć należało by też zaliczyć niektóre postacie. Nie urzekły mnie one, a fragmenty ich dotyczące były czytane raczej z konieczności niż z przyjemnością. Do takich zaliczyłbym w szczególności guru genetyczną Sri Hong-Owen i jej syna Barrego. Sama opowieść wydała mi się za to trochę zbyt pompatyczna, ponieważ wolę historie bardziej kameralne niż ratowanie świata i rewolucje polityczne…

Mimo niewielkich niedociągnięć i tego, iż nieco „męczyłem” tę pozycję, „Ogrody słońca” są interesującą pozycją z gatunku fantastyki naukowej. Dużo tu zarówno fantastyki jak i nauki, a świat powieści jest ciekawy, rozbudowany i wiarygodny. W związku z tym warto sięgnąć po opowieść autorstwa McAuleya.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

„Ogrody słońca” opowiadają o początkach kolonizacji kosmosu, a właściwie Układu Słonecznego, w którym dzieje się akacja powieści, a także zmianach zachodzących na Ziemi. Mimo ciekawej akcji, czytało mi się ją ciężko i zajęło mi to więcej czasu niż zamierzałem i chciałbym. Jest to jednak dość ciekawa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)

„Bramy Światłości, tom I” to kolejna powieść Mai Lidii Kossakowskiej rozgrywająca się w nadnaturalnym świecie nieba (Królestwa) i piekła (Otchłani) oraz dziedzin przyległych.

W powieści spotykamy zarówno postacie dobrze nam znane z wcześniejszych części jak i zupełnie nowe. Z pośród tych pierwszych jednymi z głównych bohaterów są Daimon Frey oraz Lucyfer. I o ile Anioł Zagłady nadal jest sympatyczny i zachowuje się w sposób przewidywalny dla siebie, to o tyle Władca Otchłani staje się irytującym dzieckiem, które działa pod wpływem sentymentalnych mrzonek nie licząc się z nikim – nawet swoim przyjacielem Asmodeuszem.

Spośród nowych postaci najważniejszą jest anielica Sereda – była uczennica Rejzela, a obecnie kartograf i podróżnik. Przynosi ona wieści o odkryciu miejsca bytowania Pana czym wprowadza zamieszanie wśród władców Otchłani i Królestwa. Przewodzi również (razem z Freyem) wyprawie mającej zbadać czy to rzeczywiście prawda. Niestety jest ona wyniosła, a jej zachowanie nosi cechy protekcjonalności i wywyższania siebie, przez co nie zaskarbiła ani krzty mojej sympatii.

Powieść pod wieloma względami przypomina poprzednie części cyklu. Mamy tu spiskujących archaniołów, chcących utrzymać władzę, mamy sojusz Nieba z Piekłem oraz wiecznego buntownika Freya. „Bramy światłości” są jednak powiązane ciągiem wydarzeń z poprzednimi częściami w związku z czym najlepiej jest sięgnąć najpierw po wcześniejszych części.

Sam świat powieści „wypłaszcza się” – mimo iż dzieje się w strefach poza czasem trudno tu rzeczywiście szukać wielowymiarowości – poruszamy się właściwie jak po płaskim stole. Prawo, lewo, przód, tył. Czasem zdarzy się też przejście góra-dół, ale bardziej na wzór podróży po powierzchni ziemi niż między wymiarami. Brak tej wielowymiarowości powoduje, że niezwykłe Strefy Poza Czasem nie dały mi zasmakować swojej niezwykłości.

Wpływ na to mogła mieć hinduski charakter Stref Poza Czasem. Podróżnicy przemierzają bowiem tereny podległe bóstwom pochodzącym z tamtego kręgu kulturowego. Nie jestem fanem Indii, co niewątpliwie jest częściowo przyczyną braku zachwytu nad przepychem tych krain. Jeśli dodamy do tego Seredą zachowującą się w sposób sugerujący, iż tylko ona wie jak się tu zachować i uważającą innych za ignorantów i osobników nierozgarniętych (delikatnie mówiąc) to niestety nie jestem w stanie polubić Stref. A tym bardziej poczuć jakie są niby niebezpieczne.

Zmienił się opis samego Królestwa. W tej części zostało zaakcentowane to, że jest to miejsce, w którym istnieje silny system klasowy i… co tu dużo mówić – rasizm. W poprzednich częściach było to widoczne, ale chyba nie aż tak podkreślone. Tam Królestwo było bardziej ludzkie, neutralne – tu odebrałem je negatywnie.

Samą historię czytało się przyjemnie, choć nie powaliła mnie ona na kolana. Poza samą podrożą i jej celem było jej brak nico ciągłości. Zdarzał się epizod – kończył się – zdarzał się kolejny. Nie zauważyłem by konsekwencje wydarzeń (poza wątkiem głównym) wpływały na inne wydarzenia.

„Bramy Światłości” mimo kilku irytujących postaci i niewielkich braków czyta się przyjemnie. Powieść ta nie spodobała mi się tak jak części poprzednie cyklu, ale zwłaszcza dla osób zainteresowanych kulturą hinduską może okazać się ciekawą pozycją z dziedziny fantasy, zahaczającej o ten temat. Sam temat kultury tamtego rejonu świata jest przedstawiony przez autorkę z dużą pieczołowitością i widać sporo pracy włożonej w poznanie tamtejszych mitów i wierzeń. Zapewne sięgnę po drugą część „Bram Światłości” jednak z nadzieją na coś więcej.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)

„Bramy Światłości, tom I” to kolejna powieść Mai Lidii Kossakowskiej rozgrywająca się w nadnaturalnym świecie nieba (Królestwa) i piekła (Otchłani) oraz dziedzin przyległych.

W powieści spotykamy zarówno postacie dobrze nam znane z wcześniejszych części jak i zupełnie nowe. Z pośród tych pierwszych jednymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przez dwie trzecie zapowiadała się fantastycznie, w końcówce jednak obniżyła loty. Recenzja może zdradzać niektóre elementy fabuły.

Ziemia w świecie Marko Kloosa podzielona jest na dwa supermocarstwa – Wspólnotę Północnoamerykańską oraz Związek Chińsko-Rosyjski oraz małe, zależne, buforowe państewka. Jest przeludniona i silnie zanieczyszczona. Większość jej obywateli zamieszkuje rozległe slumsy w które przemieniły się aglomeracje miejskie. Mieszkają tam głównie przestępcy i życiowi przegrańcy, którzy są pełni marazmu i mimo pozornych buntów nie chcą zmienić swojego losu. A mogliby, są w końcu większością społeczeństwa, które wydaje się nadal demokratyczne.

Ludzkość zaczęła już także kolonizować wszechświat docierając do Zeta Reticuli (39,5 roku świetlnego od nas). Nie jest to może przesadna odległość, ale podoba mi się umieszczenie akcji w okresie początków kosmicznego osadnictwa. Autor sięgnął po „sprawdzone rozwiązania techniczne” i umieścił w okrętach kosmicznych napęd Alcuberre’a. W dalszej części powieści przedstawiona jest także jedna z kolonizowanych i terraformowanych planet. Opis jej mi się podobał. Choć bohaterowie początkowo uważają Kolonie prawie za raj, opis samej planety pozytywnie mnie zaskoczył. Było to właściwie pustkowie, z przebiegającymi gdzieniegdzie pasmami górskimi i basenami oceanów. Właściwie brak było roślinności – stanowił ją bowiem niewyrośnięty trawnik w rejonie głównego osiedla.

Świat powieści byłby ciekawie i logicznie zbudowany gdyby nie niewielkie rysy.

Pierwsza rysa.
Na tylnej okładce widnieje informacja, że wszystko to dzieje się w… przyszłym roku. O ile to nie chochlik drukarski to autor mógłby jednak umieścić akcję w nieco dalszej przyszłości – byłoby to logiczniejsze. A tak, cóż, czeka nas bardzo intensywny rok pod względem rozwoju technologiczno-naukowego, eksploracji kosmosu i zmian polityczno-społecznych.

Akcję powieści można podzielić na trzy części w zależności od miejsca wydarzeń. Najpierw obserwujemy szkolenie Andrew Graysona w ośrodku szkoleniowym armii. Poznajemy jego pierwszych kompanów, metody szkoleniowe, narodziny żołnierza z cywila. Pojawia się również wątek miłosny.

W kolejnej części – najciekawszej – Andrew trafia do Armii Terytorialnej. Nieco mnie to zaskoczyło. Myślałem, że akcja będzie się działa w kosmosie, a tymczasem nasz główny bohater pozostał na Ziemi. I był to najbardziej wciągający fragment. Opisy militarnych potyczek oraz tłumienia buntów czytało się znakomicie.

W wyniku niekorzystnych (czy aby na pewno?) zdarzeń nasz bohater wylądował w końcu w marynarce wojennej. Może na niezbyt interesującym stanowisku, ale zawsze to kosmos. Jednak ta część okazała się dla mnie mniej interesująca.

Druga rysa.
Grayson zawsze ląduje w centrum wydarzeń. Ba, gra w nich pierwsze skrzypce. A to ratuje swojego dowódcę, a to coś wysadza, a to podpada administracji wojskowej. Oczywiście broni go wdzięczny, wspaniały dowódca przed niekompetentnym urzędasem. Sam Andrew zaś potrafi zrezygnować ze służby na elitarnej jednostce by móc służyć z ukochaną. Jego pierwszy lot kosmiczny również nie mógł być zwyczajny.
Nico to naiwne. Brak mi perspektywy obserwatora-narratora, którą np. zastosował wobec Michał Cholewa wobec Wierzbowskiego w cyklu „Algorytm Wojny”. Dodatkowo brak bohaterowi jakiś wewnętrznych przemyśleń. W pewnym momencie staje po drugiej stronie barykady wobec całego swojego dotychczasowego życia i… jest bezrefleksyjny.

Trzecia rysa.
Obcy, który pojawiają się na kolonizowanej planecie i rywalizują z nami o nią. Są przedstawieni jako olbrzymie kurczako-nietoperze, które potrzebują innego klimatu niż my. Są bardzo wysoko rozwinięci technologicznie ale… nie używają broni. Z ludzi walczą przy pomocy siły fizycznej. Nie rozumiem tego. Po co ryzykować życie skoro można przy pomocy technologii, w białych rękawiczkach, pozbyć się konkurencyjnego gatunku?

Ogólnie rzecz biorąc powieść jest ciekawa, choć nieco zawodzi po wzniesieniu się w przestrzeń kosmiczną. Mam wrażenie, ze brakuje jej wtedy nieco świeżości i wpada w utarte tory. Jednak muszę podkreślić, ze fragment rozgrywający się w ramach Armii Terytorialnej jest znakomicie napisany. Zapewne, mimo wspomnianych rys, sięgnę po kolejną część cyklu Kloosa. Przekonam się wtedy, w którym kierunku podąża autor.

Przez dwie trzecie zapowiadała się fantastycznie, w końcówce jednak obniżyła loty. Recenzja może zdradzać niektóre elementy fabuły.

Ziemia w świecie Marko Kloosa podzielona jest na dwa supermocarstwa – Wspólnotę Północnoamerykańską oraz Związek Chińsko-Rosyjski oraz małe, zależne, buforowe państewka. Jest przeludniona i silnie zanieczyszczona. Większość jej obywateli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii@blogspot.com)

Po obejrzeniu filmu „Nowy Początek” obiecałem sobie, że muszę przeczytać pierwowzór książkowy. Film bardzo mi się podobał, był bardzo kameralny, a historia była „świeża’, właściwie nie znalazłem w niej wtórności, często spotykanej niej w science-fiction. W związku z tym sięgnąłem po zbiór opowiadań „Historia Twojego Życia” Teda Chianga.

Pozycja ta składa się z ośmiu opowiadań. Są one niezwykle różnorodne, a akcja dzieje się w różnych światach i w różnym czasie – od starożytności do niedalekiej przyszłości. Pierwsze opowiadanie jest bardziej w stylu fantasy – dzieje się podczas biblijnej budowy wieży Babel. Inne nawiązuje do nowożytnej Anglii i nieco steampunkowego klimatu, z parowymi maszynami zastąpionymi golemami oraz ewolucją organizmów przebiegającą inaczej niż w naszej rzeczywistości. Trafiamy również do współczesnego miasta, w którym religijne wierzenia są prawdą. Jest to przykład odejścia autora w kierunku urban fantasy.

Najwięcej jest opowiadań z gatunku science-fiction. Nie ma tu jednak statków kosmicznych i podróży międzygwiezdnych. Są to historie dużo bardziej kameralne, zmuszające do myślenia. Autor wykorzystując nawiązania do różnych dziedzin nauki zastanawia się nad aspektami naszego pojmowania. Dostajemy historię o granicach ludzkiego pojmowania i zdobywaniu wiedzy dla niej samej. Opowiadania zwracają uwagę na ludzkie pojmowanie matematyki, fizyki, języka czy innego człowieka oraz stara się ukazać inne spojrzenie na naukę i konsekwencje tego. Przedstawia także możliwe konsekwencje rozwoju superumysłów. Niekonwencjonalnie, bowiem nie zastanawiamy się zwykle nad takim rezultatem rozwoju ludzkości.

Ted Chiang zadaje w tych opowiadaniach pytania dotyczące ludzkości i naszego świata. Pytania „co by było gdyby”… i na szczęście nie odpowiada na nie. Tę przyjemność zostawia każdemu czytelnikowi z osobna.

Wszystkie opowiadania przyjmują różne formy. Najczęściej jest to subiektywne spojrzenie jednej osoby, choć zdarzają się opowiadania, w których widzimy wydarzenia z perspektywy dwóch osób, a jedno jest w formie reportażu. Fabuła biegnie leniwie i często po prostu się kończy zostawiając po sobie pytania. Bez finałów i fajerwerków. Jest to element łączący wszystkie opowiadania i zarazem ich najmocniejszy element.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić do do dużego „ładunku” religijnego w niektórych historiach. Opowiadania te niezbyt mnie przekonywały.

Wracające do wstępu. Do przeczytania twórczości Teda Chianga zachęcił mnie film „Nowy Początek”. Nie było więc możliwości bym nie porównywał obu utworów. Zarówno film jaki i książka opierają się na tym samym założeniu – próbie poznania języka obcej rasy i porozumienia się z nimi. I oba utwory są zupełnie inne, mimo że oparte na tym samym rdzeniu. Jak rodzeństwo, ale nie bliźniacy. I zarówno film jak i książka są bardzo dobre.

W książce, w przeciwieństwie do filmu, jest mniej dramatyzmu i zwrotów akcji. Jest jeszcze bardziej kameralnie. W utworze literackim dowiadujemy się także o wszystkim od początku, tymczasem konstrukcja „Nowego początku” nie wyjaśnia nic i jeszcze bardziej zaskakuje. Nacisk w obu utworach jest położony na inne aspekty – emocje i tajemniczość w filmie oraz budowę języka i odkrywanie w opowiadaniu. Różni się także zakończenie. I najbardziej uderzające we mnie słowa w opowiadaniu: „Pamiętam, jak będziesz...”. Niesamowicie urzekła mnie ta konstrukcja, sprzeczna sama w sobie.

Rzadko się zdarza by film różnił się znacznie od pierwowzoru literackiego i był równie dobry jak książka. Ania lepszy, ani gorszy, tylko inny i równie dobry. Tak jest w tym przypadku.

Podsumowując – książka zmuszająca do myślenia. Bez nagłych, dramatycznych zwrotów akcji, ale rzucająca inną perspektywę na różne aspekty świata. Kameralne, proste i różnorodne historie. Zapewne jeszcze kiedyś wrócę do „Historii Twojego Życia” Teda Changa.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii@blogspot.com)

Po obejrzeniu filmu „Nowy Początek” obiecałem sobie, że muszę przeczytać pierwowzór książkowy. Film bardzo mi się podobał, był bardzo kameralny, a historia była „świeża’, właściwie nie znalazłem w niej wtórności, często spotykanej niej w science-fiction. W związku z tym sięgnąłem po zbiór opowiadań...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieść o Kullervo Verlyn Flieger, J.R.R. Tolkien
Ocena 6,2
Opowieść o Kul... Verlyn Flieger, J.R...

Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com).

Opisu tej książki nie można rozpocząć inaczej niż od ostrzeżenia. Nie będzie to niestety przestroga przed przepadnięciem w otchłani świata Tolkiena. Będzie to ostrzeżenie przed niedopowiedzeniami i sugestywnym opisem znajdującym się na tyle okładki książki. Czytamy tam:

„Odczytana z rękopisu Tolkiena i opublikowana tu wraz z notatkami autora oraz jego szkicami na temat fińskiego eposu Kalevala, który stanowi główne źródło inspiracji pisarza...”

Niby słowa te nie kłamią – owszem otrzymujemy i opowieść, i notatki, i dowody, że epos był inspiracją, ale... No właśnie. Jest ale.
I to duże ALE.
Wraz z listą imion, zdjęciami fragmentów rękopisów i streszczeniem fabuły „Opowieść o Kullervo” liczy 40 stron (sama historia liczy 31 stron). Trochę mało, bowiem cała książka liczy sobie ponad 270 stron. Zawiera ona również tą historię w oryginalnym języku. Jednak to co normalnie byłoby miłym dodatkiem, tu drażni, stanowi bowiem jedynie powód do zwiększenia ilości stron książki.
Dodatkowo otrzymujemy dwa eseje Tolkiena (w obu językach oczywiście), z których jeden jest rękopisem, a drugi jego (podobno) nieco różniącym się maszynopisem. Pozostałą objętość „Opowieści o Kullervo” wypełniają przypisy i objaśnienia współautorki. Niestety, nie są one szczególnie szczególnie dobre – czasem ma się wrażenie, iż czyta się kilka razy tylko ubrane w nieco inne słowa.
Ja swój egzemplarz dostałem w ramach gwiazdkowego prezentu, ale gdybyście wybrali się do księgarni i chcieli zajrzeć do „Opowieści o Kullevro” nie uda się wam. Książka jest zafoliowana. Niby fajnie, bo nie niszczy się w transporcie, ale też powoduje, ze możecie się nabrać na tą pozorną objętość książki.
Po wylaniu tylu żali przyszedł czas na recenzję „mikroelemantu” książki, czyli właściwej „Opowieści o Kullervo”. Historia utrzymana jest w stylu i języku starych legend i mitów przekazywanych ustnie. Zawiera liczne pieśni i ciekawe konstrukcje językowe. Bohater, owszem, jest tragiczny, ale porównywalnie do Edypa czy innych tragicznych postaci z eposów. Świat jest również typowy dla legend oraz jednocześnie zindywidualizowany w stosunku do miejsca pochodzenia – Finlandii/Karelii. Jest przesycony magią i potężnymi postaciami, ale również w samej opowieści dość skąpo opisany. Wiemy, że są rzeki, jeziora, mroczne lasy, wzgórza i magiczne zwierzęta. Ze względu na formę brak jest jednak dokładniejszych opisów.
Czyta się dobrze. Ale krótko.

Struktura tej książki sprawia wrażenie „wyciągacza pieniędzy” od fanów, którzy kupią wszystko co napisał Tolkien. Sama „Opowieść o Kullevro” nie zaskakuje, kojarzy się raczej z legendami i mitami z innych miejsc Europy. Choć ciekawa jest to po prostu inna historia ludowa, zindywidualizowana dla regionu pochodzenia. Tolkien i Flieger próbują nas przekonać, że jest inaczej. Być może chodzi o formę, być może o coś innego.
Cóż, wyjdę na ignoranta, ale nie zauważyłem.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com).

Opisu tej książki nie można rozpocząć inaczej niż od ostrzeżenia. Nie będzie to niestety przestroga przed przepadnięciem w otchłani świata Tolkiena. Będzie to ostrzeżenie przed niedopowiedzeniami i sugestywnym opisem znajdującym się na tyle okładki książki. Czytamy tam:

„Odczytana z rękopisu Tolkiena i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

Tytuł powieści Pawła Majki idealnie pasuje do treści książki. Widząc go po raz pierwszy nie spodziewałem się tak idealnego połączenia z treścią, gdyż tytuły książek najczęściej dość luźno łączą się z ich fabułą. Tu jest inaczej – po przeczytaniu mogę definitywnie stwierdzić, że tytuł i powieść stanowią bardzo dobrze dobraną parę.
Nie na tytule jednak kończy się książka.
Akcja „Niebiańskich Pastwisk” dzieje się w dalekiej przyszłości w świecie pozornie silnie zmienionym w porównaniu do naszego. Ludzkość na swojej drodze spotkała Bogów. Bogowie Ci w ramach kontraktu dali jej innergię, która gwarantowała ludziom zarówno życie wieczne, jak i nowe technologie. Z czasem dowiadujemy się więcej o tym kontrakcie i Bogowie stają się mniej boscy. Okazują się istotami ze sprzężonego wszechświata, co jest ciekawym pomysłem. Okazuje się, że boskie dary mają degradujący wpływ na ludzkość odbierając im chęć do ciągłego rozwoju i wpędzając w stagnację. Świat pozornie jest zupełnie inny niż nasz.

Pozornie. W świecie tym niewiele rzeczy jest niestety nowatorskich i odkrywczych, większość zaś powtarza pewne schematy zmieniając im co najwyżej nazwy.
I w ten sposób otrzymujemy innergię, która tak naprawdę jest niczym innym niż odpowiednikiem energii. Jest stosowana bowiem do tych samych celów co antymateria czy substancja egzotyczna w innych uniwersach. Podróż przez innergetyczny wszechświat do złudzenia przypominają znane skoki w hiperprzestrzeń lub prędkość nadświetlną. Technologie są oparte na innergii, trochę niczym nasza rzeczywistość na elektryczności. Wszystko to jest jednie okraszone dozą tajemniczości sugerującą magiczność innergii.
Ale czy każda zaawansowana technologia nie jest trochę magią?
A może ludzie po prostu wykorzystali dane im dary w sposoby jakie znali?
Na szczęście autor przedstawia z czasem mniej mistyczne, a bardziej naukowe wyjaśnienia zachodzących procesów, choć nie jest to do końca przekonujące.

Pod względem rozwoju społecznego książkowa ludzkość nie tylko zatrzymała się w miejscu, ale wręcz cofnęła. Dominującą rolę pełni religia wraz z systemem politycznym opartym na cesarzu i książętach. Rola kobiet została zredukowana do pań domu i ozdób, a wojny opierają się na działaniach głównie piechoty i kawalerii. Dostajemy średniowieczne społeczeństwo w kosmosie.

W tym wszechświecie trafiamy w na końcówkę wojny domowej. Z kolejnymi stronami poznajemy złożoność tego konfliktu, choć mam wrażenie, ze autor gubi się w wątkach. Kilka postaci jest bardzo ciekawych, choć wszystkie stanowią dla mnie w pewnym momencie tło dla większej historii – co uznaję za jeden z plusów tej pozycji. Martwi trochę niewykorzystanie kilku fajnych wątków, na przykład historii z prologu. Mogło to zostać lepiej rozwinięte.

Rozwiązania zastosowane w powieści, mimo wielu ciekawych pomysłów, niestety są dla mnie trochę zbyt wtórne i nie przekonują mnie całkowicie. Początek nie spodobał mi się, choć powieść z czasem się rozkręciła. Zakończenie zawiodło mnie jednak bardzo. Powieść wyraźnie dążyła w pożądanym przeze mnie kierunku i… nagle się skończyła, w dodatku w nieco naiwny sposób.
Poczułem naprawdę duży niedosyt.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

Tytuł powieści Pawła Majki idealnie pasuje do treści książki. Widząc go po raz pierwszy nie spodziewałem się tak idealnego połączenia z treścią, gdyż tytuły książek najczęściej dość luźno łączą się z ich fabułą. Tu jest inaczej – po przeczytaniu mogę definitywnie stwierdzić, że tytuł i powieść stanowią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* Recenzja pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)

Do sięgnięcia po „Ziarna Ziemi” zachęcił mnie opis. Zaciekawiła mnie książka o kolonii ludzkiej zagubionej w kosmosie. Jednak fabuła poszła w inną stronę niż myślałem i nie do końca spełniła moje oczekiwania.

Prolog zaprezentował się zachęcająco – obserwujemy w nim walkę Ziemian z nieznanym wrogiem atakującym z przestrzeni kosmicznej. Wojna ta jest nierówna i prawdopodobnie skazana na porażkę. Ludzie nie poprzestają na walce. Próbując ratować swój gatunek wysyłają trzy statki kolonizacyjne, których zadaniem jest znalezienie światów nadających się do życia i założenie na nich stałych osad.

Jeden z tych statków- Hyperion – dociera do planety Darien, który zamieszkuje rasa Uvovo. Jest to rasa nieco wzorowana na owadach (kilka stadiów rozwojowych) związana ściśle z przyrodą zamieszkiwanej planety, a w szczególności z tamtejszą puszczą – Segną. Załogę Hyperiona stanowią zaś głównie Szkoci, Skandynawowie i Rosjanie. Kolonizacja planety i opis jej historii jest najmocniejszym punktem „Ziaren Ziemi”. W opowieści bohaterów dostajemy cząstkowe informacje o początkowych konfliktach z tubylcami, antagonizmach między poszczególnymi narodami czy wspomnienie o buncie pokładowej SI. Mają oni swoje odmienne zwyczaje i święta. I marzą o informacjach o losach Ziemi.

Chyba właśnie tego oczekiwałem po tej lekturze. Niestety jest to tylko niewielki fragment całości.

Wszechświat kreowany przez Cobley,a jest bardzo różnorodny. I niestety moim zdaniem jest to jego wada. Jestem zwolennikiem kameralnych opowieści. W „Ziarnach Ziemi” spotykamy mnóstwo różnorodnych ras, choć w rzeczywistości ich bogactwo jest bardzo ograniczona. Spotykamy bowiem i humanoidów, i istoty o gadziej czy owadziej aparycji, i kosmiczne mięczaki. Nie ma w nich jednak nic zaskakującego. Większość jest wzorowana na schemacie „inteligentne zwierzę”. Dodatkowo ilość ras jest tak wielka, że chyba w każdym układzie gwiezdnym spotkalibyśmy zamieszkaną planetę. Wydaje mi się to mało prawdopodobne.

Nie przekonuje mnie również wtórne podejście do sztucznej inteligencji. Jest ona po raz kolejny pokazana jako wróg, chcący przejąć kontrolę nad istotami organicznymi. Nie mają oni snów (w znaczeniu duszy) są więc utożsamiani ze złem. Być może moje podejście do nowoczesnych technologii jest zbyt optymistyczne, ale uważam, że SI nie musi być koniecznie zła nawet jeśli stoimy po przeciwnych stronach barykady. Jeśli ktoś ma wątpliwości odsyłam do „Algorytmu Wojny” M. Cholewy.

Autor w swojej książce nie daje nam również możliwości wyboru strony. Zarówno w wydarzeniach na Darenie jak i w całym wszechświecie Cobley serwuje nam wyraźny dualizm. Po stronie dobra stoją Darieńczycy i Uvovo oraz starożytny Konstrukt, po przeciwnej – Legion Awatarów oraz Sendrukanie wraz ze swoją SI. Nie mamy możliwości samodzielnego wyboru strony konfliktu. To, oraz fabuła ze zbyt wielką liczbą wątków i zwrotów akcji znacznie obniża moją ocenę książki.

Powieść nadrabia braki postaciami głównych bohaterów. Wszystkie główne postacie: Teo, Catriona, Greg, Chel czy Kao Czi szybko zdobyły moją sympatię i pomimo powyższych zastrzeżeń śledziłem z uwagą ich losy do końca. Bohaterowie nie są wyjątkowi i najlepsi w swoich dziedzinach, ale dzięki temu stają się bliżsi czytelnikowi.

Sięgając po niniejszy tytuł spodziewałem się nieco innej opowieści. Plusem „Ziaren Ziemi” są niewątpliwie sympatyczni bohaterowie oraz ciekawy temat kolonizacji obcych światów. Książka ma też jednak minusy – należy do nich zaliczyć przesadnie różnorodny i mało odkrywczy wszechświat, wtórne podejście do SI czy rozdzielenie dobra i zła. Jeśli będzie okazja zapewne sięgnę po kolejną część cyklu „Ogień ludzkości”.

* Recenzja pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)

Do sięgnięcia po „Ziarna Ziemi” zachęcił mnie opis. Zaciekawiła mnie książka o kolonii ludzkiej zagubionej w kosmosie. Jednak fabuła poszła w inną stronę niż myślałem i nie do końca spełniła moje oczekiwania.

Prolog zaprezentował się zachęcająco – obserwujemy w nim walkę Ziemian z nieznanym wrogiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

„Kraniec nadziei” od samego początku wrzuca nas w wir kosmicznej walki. Zaczyna się z rozmachem, od salw torped i sekwencji unikowych. Tego nam w powieści Dębskiego na pewno nie zabraknie.

Autor przenosi nas w środek wojny pomiędzy Cesarstwem, a Republiką wiele lat po rozpoczęciu kolonizacji kosmosu przez Ziemian. Nie zabraknie, więc okrętów kosmicznych, prawdziwie spaceoperowych bitew, przedstawienia relacji między oficerami różnego szczebla i załogą oraz systemu dowodzenia w przestrzeni. Sposób przedstawienia marynarki wojennej kojarzy mi się z powieściami Davida Webera. Tak jak rozwiązania dotyczące floty kosmicznej w cyklu o Honor Harrington wzorowane są na brytyjskiej marynarce morskiej, tak Dębski nawiązuje otwarcie do Wielkiej Armady.

Przedstawiony świat jest wielki, mimo zbadania przez ludzi zaledwie jednego ramienia Galaktyki. Świetnym zagraniem autora była rezygnacja z kolonizacji całej Drogi Mlecznej. Dodaje to wiarygodności całemu światu powieści. Cały czas w fabule przewija się wątek ograniczeń technologicznych i wyzwań naukowych. Technologia wykreowana w powieści jest oparta na antymaterii i ma wiele wad. Ludzie wciąż ją jednak rozwijają, poszukując jednocześnie lepszych rozwiązań. W książce są one utożsamiane ze znalezieniem materii egzotycznej – jej istnienie udowodniono teoretycznie, nie odnaleziono jej jednak fizycznie. Cały opis technologii powieści bardzo mi się podoba przywodząc na myśl współczesne próby udowodnienia istnienia ciemnej materii i energii.

Dużym plusem okazała się dla mnie także postać inkwizytora Sebastiana Lermy. Choć najpierw przedstawiany jest jako człowiek oschły, pozbawiony uczuć i sumienia (pomimo piastowania wysokiego stanowiska kościelnego) z czasem zaczyna się okazywać, że są to jedynie pozory. Przypadła mi do gustu również jego inteligencja i zdolności analityczne.

W całej powieści najmniej podobała mi się postać głównego bohatera – Aidena Samuelsa. Wpisał się on w typ postaci, który ostatnio jest uwielbiany przez twórców. Jest osobą niezdyscyplinowaną, niepokorną i nie czującą respektu przed przełożonymi. Ignoruje obowiązującą w marynarce etykietę co podkreśla różnice między nim, a arystokracją. Do tego należy dodać, że jest prawdopodobnie najlepszym dowódcą we flocie imperium, co kilkakrotnie zostało podkreślone. Ma świetny zmysł taktyczny, genialnych współpracowników oraz podejście do załogi. Nie zapominajmy o wysokiej inteligencji. Przez swój „rycerski” charakter – bronił czci przyjaciółki - jest jednak jedynie dowódcą niszczyciela, bez szans na awans.

Zastanawia mnie, które państwo marginalizowałoby swojego najlepszego dowódcę jedynie z powodu obrazy osoby szlachetnie urodzonej. W czasie wojny przypomnijmy.

Do minusów należy również zaliczyć przedstawienie obu stron konfliktu. Zarówno Cesarstwo, jak i Republika nie ufają nawet swoim oficerom, a jednocześnie sprawiają wrażenie rządzonych przez ludzi mało rozgarniętych. To przynajmniej wynika z rozmów bohaterów.

Powieść jest w pewnym stopniu niestety przewidywalna. Istotne dla fabuły elementy są powtarzane kilkakrotnie, w związku z czym czytelnik domyśla się kolejnych rozwiązań fabularnych. Trochę brakuje zaskoczenia, aczkolwiek „spoilery” podawane są najczęściej w sposób przyjemny dla odbiorcy i stosunkowo subtelny.

„Kraniec nadziei” przyjemna lektura, mimo braku świeżości, lekkiej przewidywalności i stosowania popularnych rozwiązań. Powieść stanowi bardzo dobrą rozrywkę, która powinna się spodobać fanom kosmicznych bitew oraz życia na okrętach wojennych. Nico przypomina mi wcześniej wspomniany cykl o Honor Harrington. Jeśli zdarzy się okazja, nie wykluczam sięgnięcia po część drugą cyklu… zwłaszcza jeśli Aidan zacznie popełniać błędy.

Opinia pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

„Kraniec nadziei” od samego początku wrzuca nas w wir kosmicznej walki. Zaczyna się z rozmachem, od salw torped i sekwencji unikowych. Tego nam w powieści Dębskiego na pewno nie zabraknie.

Autor przenosi nas w środek wojny pomiędzy Cesarstwem, a Republiką wiele lat po rozpoczęciu kolonizacji kosmosu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

* Recenzja pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)

Do powieści Roberta J. Szmidta podchodziłem z dużą nadzieją. Opis wydawnictwa dawał nadzieję na rozbudowany świat i nieco awanturniczą historię. Obiecano mi, że dostanę wciągającą lekturę, wstrzymanie oddechu oraz istotę odmieniającą bieg historii.

"Łatwo być Bogiem" obietnicy nie spełniło.

Powieść pod względem struktury podzielona jest na 3 pozornie autonomiczne części, dlatego pokrótce zrecenzuję każdą z nich.

Pierwsza część powieści - „Nomada” - jest moim zdaniem zdecydowanie najsłabsza. Autor niczym nas nie zaskakuje, a przedstawiona historia wydaje się wtórna. Pierwszy zgrzyt pojawia się, gdy poznajemy głównego bohatera – młodego, zdolnego absolwenta Akademii Wojskowej, który w wyniku osobistej zemsty jednego z ważniejszych oficerów trafia na zesłanie na kosmiczną śmieciarkę, czyli jednostkę Korpusu Utylizacyjnego. Dalej jest jeszcze gorzej – poznajemy załogę okrętu. Spotykamy: nieokrzesanego kapitana rzucającego przekleństwami co chwilę czy kapłana-pijusa. Bohaterowie przez swoją oczywistość są irytujący i dlatego nie poczułem do nich nawet nikłej sympatii.
Pomysł zakończenia części pierwszej jest zainspirowany prawdopodobnie filmem „Gwiezdne Wrota”. Co prawda nie jest to bezpośrednia kalka, ale analogię pewnych rozwiązań widać dość wyraźnie.

Druga część - „Kolonia” - podobała mi się najbardziej, choć moim zdanie była zupełnie niepotrzebna w tak długiej formie. Spotykamy w niej oficera skazanego na najcięższe z istniejących więzień. Nie jest on zdrajcą czy seryjnym mordercą, ale honorowym człowiekiem, który w afekcie popełnił błąd. W więzieniu jego szlachetny charakter również często się przejawia. Kolejny raz otrzymujemy więc postać o charakterystyce bardzo często spotykanej w świecie zarówno literatury, jak i filmu. Na duży plus zaliczam opis więzienia i jego surowy klimat. W tej części otrzymałem namiastkę tego czego oczekiwałem.

Trzecia część - „Stacja” - nie sprostała misji uratowania powieści w moich oczach. Przedstawia dwie równoległe, połączone historie: funkcjonowanie i wydarzenia na ludzkiej badawczej stacji orbitalnej oraz wojnę dwóch ras na pobliskiej planecie, którą ludzie obserwują. Prócz stereotypowych postaci, o których nie będę się już rozpisywał, spotykamy również dwie różne, obce kultury. Autor próbuje przedstawić obie rasy jako zupełnie odmienne od siebie, jak i od ludzi. Udaje mu się jedynie częściowo, bo obie rasy w moim odczuciu są przekombinowane. Na plus jednak można zaliczyć ciekawe zabiegi motywujące brutalność jednej z ras, ludzką politykę nieinterweniowania w rozwój istot mniej rozwiniętych lub pokazanie jak w wyniku niezrozumienia międzyrasowego dochodzi do eksterminacji, przeprowadzonej przez organizmy o naturze pacyfistycznej. Należy zaznaczyć, że przebieg akcji potrafi zaskoczyć, nie rekompensuje to jednak minusów.

Zakończenie „Stacji” łączy wątki wszystkich trzech części powieści. Mam jednak wrażenie, że autor zrobił to w sposób nienaturalny i nieco wymuszony.

Niestety książka ta jest jedynie niepotrzebnym, przydługim wstępem do kolejnych, być może, lepszych części serii. Nie zachęca jednak do sięgnięcia po nie. Nie spotkałem w niej ciekawych, porywających ani wiarygodnych postaci. Nie dostałem także bogatego i nieszablonowego świata, ani awanturniczej opowieści. Po jej przeczytaniu czułem się jak gdyby w przepisie na chleb podano mi opis technologii produkcji mąki.

Z tej mąki chleba nie będzie.

3 części, 3 x Nie.

* Recenzja pochodzi z bloga Rozdział VIII (rozdzialviii.blogspot.com)

Do powieści Roberta J. Szmidta podchodziłem z dużą nadzieją. Opis wydawnictwa dawał nadzieję na rozbudowany świat i nieco awanturniczą historię. Obiecano mi, że dostanę wciągającą lekturę, wstrzymanie oddechu oraz istotę odmieniającą bieg historii.

"Łatwo być Bogiem" obietnicy nie spełniło.

Powieść pod...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

*Wpis pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

God morgen!

Zacząłem po norwesku nieprzypadkowo, bowiem i ksiązka została napisana przez autorkę pochodzącą z dalekiej północy.

Możemy do tej pozycji podejść lekceważąco – ot, pewnie kolejna książka fantasy o elfach, krasnoludach, trollach, mieczu i magii – i już od pierwszej strony zostaniemy za to skarceni. W świecie wykreowanym przez Pettersen nie znajdziemy bowiem nie tylko szlachetnych elfów czy brodatych krewniaków Gimliego, ale również wywodzących się z mitologii nordyckiej trolli. Autorka zrywa z utartą, tolkienowską wizją fantasy wprowadzając świeżość w kreowaniu świata powieści.

Akcja powieści dzieje się w świecie Ym, składającym się z 11 krain zjednoczonych pod przewodnictwem Mannfalli – miasta stołecznego pełniącego również funkcję głównego ośrodka religijnego. Sama kraina nie wyróżnia się niczym szczególnym. Znajdziemy tam i rozległe puszcze, i morskie wyspy, i przecinające kontynent wysokie góry podzielone na kilka pasm, i regiony nie zgadzające się z przewodnictwem stolicy. Świat Ym przesiąknięty jest dodatkowo Evną, będącą generalnie formą magii ziemi.

To jednak nie przyroda Ym wyróżnia go wśród światów fantasy. To jego mieszkańcy.

Kraina jest zamieszkiwana przez Ætlingów, niewątpliwie wzorowanych na nordyckich huldrach – kobietach z krowimi ogonami. Pettersen na podstawie tej mitologicznej istoty tworzy całą rasę, dając jej dodatkowo możliwość czerpania Evny.

Jednak stworzenie własnej rasy (dodatkowo zaczerpniętej z mitologii) nie jest niczym nowatorskim. Autorka idzie o krok dalej. Obraca ona o 180 stopni podania staronordyckie dotyczące huldr (?) i adaptuje je na potrzeby Ætlingów. Teraz to oni (według ich wierzeń) muszą wystrzegać się ludzi, których traktują jako istoty półlegendarne. To dla nich, według podań, człeki są śmiertelnym zagrożeniem, czymś innym, obcym.

I w takim świecie poznajemy Hirkę, ludzkie dziecko, które trafiło do Ym. Autorka po raz kolejny zmusza nas do zmiany sposobu widzenia, w którym główna postać miała zazwyczaj specjalne zdolności lub pochodzenie. Hirka nie jest ani wyrzutkiem, ani mesjaszem, ani nie posiada żadnej tajemniczej mocy. Jest zwykłym człowiekiem. A jednak właśnie przez to jest „inna”. Początkowo nawet sama nie wie o swoim pochodzeniu, bowiem przybrany ojciec by ją chronić upozorował blizny po domniemanym ataku wilków. Hirka zostaje nam przedstawiona na chwilę przed poznaniem przez nią prawdy i Rytuałem, który wymaga czerpania Evny, a następnie śledzimy jej losy w obcym dla niej świecie.

Podczas czytania warto również zwrócić uwagę na nietypowe rozwiązanie przez autorkę kwestii religii Ætlingów, bo z takim podejściem w fantasy się jeszcze nie spotkałem. Tu jednak nie mogę więcej napisać by nie zdradzić treści powieści.

Książkę czyta się bardzo dobrze, mimo że momentami akcja staje się nieco zbyt chaotyczna. Fabuła jest dość prosta, nie można powiedzieć jednak, że przewidywalna, ponieważ nie brakuje zwrotów akcji. Działania bohaterki charakteryzują się niezdecydowaniem i impulsywnością, co dodaje realizmu ze względu na jej młody wiek. Dobrze odebrałem również sposób prowadzenia narracji, poznajemy bowiem świat Ym z perspektywy kilku osób.

Moim zdaniem książka jest warta przeczytania. Sam niewątpliwie sięgnę po kolejną część serii „Krucze Pierścienie”. Polecam ją szczególnie osobą szukającym świeżości i odmiany w fantasy.

*Wpis pochodzi z bloga Rozdział VIII (www.rozdzialviii.blogspot.com)

God morgen!

Zacząłem po norwesku nieprzypadkowo, bowiem i ksiązka została napisana przez autorkę pochodzącą z dalekiej północy.

Możemy do tej pozycji podejść lekceważąco – ot, pewnie kolejna książka fantasy o elfach, krasnoludach, trollach, mieczu i magii – i już od pierwszej strony zostaniemy za to...

więcej Pokaż mimo to