cytaty z książek autora "W.G. Sebald"
Po pracy chronię się w prozie jak na zbawczej wyspie. Przez cały dzień siedzę w zgiełku, ale wieczorem przeprawiam się na wyspę, i kiedy czytam pierwsze zdania, to za każdym razem wydaje mi się, że wypływam łodzią daleko na wodę. Jedynie dzięki tym cowieczornym lekturom jestem jeszcze jako tako przytomny.
To, co widzimy, to tylko odosobnione światełka w otchłani niewiedzy, w spowitej głębokimi cieniami budowli świata. Studiujemy porządek rzeczy, ale co jest w nim założone, tego nie pojmujemy. Dlatego wolno nam pisać naszą filozofię jedynie małymi literami, skrótami i stenogramami przemijalnej natury, na które pada ledwie odblask wieczności.
W.G. Sebald, Pierścienie Saturna
Od pierwszej pochodni po osiemnastowieczne latarnie i od blasku latarni do chłodnej poświaty lamp nad belgijskimi autostradami wszystko jest spalaniem i spalanie jest główną zasadą każdego wytwarzanego przez nas przedmiotu. Sporządzenie haczyka do wędki, wykonanie porcelanowej filiżanki i produkcja programu telewizyjnego opiera się ostatecznie na tym samym procesie spalania. Wymyślone przez nas maszyny mają, tak jak nasze ciała i jak nasza tęsknota, powoli wypalające się serce. Cała cywilizacja ludzka, od samego początku, to nic innego, tylko z godziny na godzinę narastający żar, o którym nikt nie wie, jaką intensywność osiągnie i kiedy pocznie stopniowo gasnąć. Na razie nasze miasta jeszcze świecą, ogień się jeszcze rozszerza.
(Józef Conrad Korzeniowski) ma teraz wrażenie, że stolica Królestwa Belgii z jej coraz bardziej bombastycznymi budowlami wznosi się jak grobowiec nad hekatombą czarnych ciał i wydaje mu się, że wszyscy przechodnie na ulicach kryją w sobie mroczną kongijską tajemnicę. Faktycznie, do dziś jest w Belgii jakaś szczególna brzydota, uformowana przez czasy niepohamowanego wyzysku kolonii, niespotykana gdzie indziej, a manifestująca się w makabrycznej atmosferze niektórych salonów i widomej degeneracji ludności.
A jednak właśnie nasze najśmielsze plany często najdobitniej zdradzają stopień naszego poczucia niepewności.
(...) przede mną roztaczał się jeden wielki obraz zniszczenia.
(...) bo co może być gorszego niż spartaczyć jeszcze i sam koniec nieszczęśliwego życia.
(...) wiem, dlaczego musiałem się odwracać, kiedy ktoś zanadto się do mnie zbliżał, i że zdawało mi się, że ten odwrót jest dla mnie ocaleniem, a zarazem sam siebie uważałem za okropnego człowieka, do którego strach przystąpić.
Lekarz, który widzi, jak w ciałach powstają i szaleją choroby, lepiej pojmuje śmiertelność niż rozkwit życia. Cudem wydaje mu się, że możemy przetrzymać choć jeden dzień. Na opium upływającego czasu, pisze, nie ma lekarstwa. Zimowe słońce pokazuje, jak szybko światło gaśnie w popiele, jak szybko ogarnia nas noc. Godzina po godzinie dopisuje się do rachunku. Nawet sam czas się starzeje.
(...) i kto wie - mówił Austerlitz - może śnią także ćmy albo sałata głowiasta w ogrodzie, gdy nocą spogląda na księżyc.
Z każdym krokiem pustka we mnie i pustka wokół mnie robiła się większa, a cisza głębsza.
Bez tchu, z zaschniętymi ustami i gardłem, wyczołgałem się z zagłębienia, jakie się wokół mnie utworzyło, jedyny ocalały, jak sobie pomyślałem, z karawany zasypanej na pustyni. Dookoła panowała martwa cisza, żadnego powiewu, żadnych głosów ptasich, żadnego szelestu, nic.
Gdy rozmowa na chwilę się urywała,mogliśmy obydwaj zauważyć,jak nieskończenie długo trwa upływ jednej minuty i jak za każdym razem poraża nas,choć przecież się go spodziewaliśmy,ruch podobnej do katowskiego miecza wskazówki,która oddzielała od przyszłości kolejną sześćdziesiątą cząstkę godziny,a potem przez moment jeszcze dygotała groźnie,aż serce niemal zamierało w piersi.
Stosunek przestrzeni i czasu,jak poucza doświadczenie podróży,aż po dziś dzień ma w sobie coś iluzjonistycznego i iluzyjnego,toteż ilekroć skądś wracamy,nigdy nie wiemy na pewno,czy rzeczywiście byliśmy gdzieś indziej.
Austerlitz długo jeszcze mówił o śladach bólu,które,jak utrzymywał,niezliczonymi delikatnymi liniami ciągną się przez historię.
Obserwowałem przez jakiś czas lud roboczy kopalni złota z City,który tu się zwykle gromadzi wczesnym wieczorem na drinka,wszyscy podobni do siebie jak dwie krople wody.
A wśród tych sprawunków był też nowy rodzaj karmelków z malinową,zatopioną w cukrowej masie i faktycznie rozpływającą się w ustach swastyką.
Aż wreszcie,przy akompaniamencie entuzjastycznej wrzawy,pojawiła się kolumna ciężkich mercedesów i przesunęła się w powolnym tempie wąwozem rozdzielającym morze promiennych twarzy i tęsknie wzniesionych ramion.
Nie należy kupować rycin pięknych widoków oglądanych w podróżach. Albowiem rycina niebawem zajmuje całe miejsce wspomnienia, jakie w sobie nosiliśmy, ba, można wręcz powiedzieć, że je niszczy.
Gdy myślę o Niemczech, wydają mi się urojeniem, zrodzonym w mojej własnej głowie. I prawdopodobnie z obawy, że to urojenie mogłoby się potwierdzić, nigdy odtąd nie byłem w Niemczech.
Nawet na cmentarzu takim jak w Pianie istnieje kilka kaplic nagrobnych z frontonami, gdzie lepiej sytuowani znaleźli odpowiednie dla siebie ostatnie schronienie. Niższy szczebel społeczny znamionują z kolei tumby w rodzaju sarkofagów, wedle stanu posiadania tam pochowanych sporządzone z płyt granitowych lub betonowych. U grobów jeszcze pośledniejszych zmarłych kamienne płyty leżą bezpośrednio na ziemi. Ci, którym nawet na takie przykrycie grobu nie wystarcza środków, muszą zadowolić się turkusowym albo różowym żwirkiem ujętym w wąskie obramowanie, a całkiem biedni mają tylko zatknięty w ziemi krzyż, blaszany albo byle jak zespawany z rur studziennych.
Trzydzieści sześć stopni, mówił Alphonso, to poziom, który w naturze zawsze okazywał się najkorzystniejszy, coś w rodzaju magicznego progu, i, niekiedy, jak powiadał, przychodziło mu do głowy, że całe nieszczęście ludzi wiązało się z tym, że kiedyś tam przekroczyli tę normę i odtąd znajdują się stale w stanie lekkiego rozgorączkowania.
[...] groza luster, jak zresztą również groza aktu spółkowania polega na tym, że zwielokrotniają liczbę ludzi.
Trzydzieści sześć stopni, mówił Alphonso, to poziom, który w naturze zawsze okazywał się najkorzystniejszy, coś w rodzaju magicznego progu, i niekiedy, jak powiadał - mówił Austerlitz - przychodziło mu do głowy, że całe nieszczęście ludzi wiąże się z tym, że kiedyś tam przekroczyli tę normę i odtąd stale znajdują się w stanie lekkiego rozgorączkowania.
Dwa lata później będzie chodził po tych samych uliczkach i czuł się tak daleki od żywych jak może te oglądane we Friedlandzie lalki. Najgłębszą tajemnicą świeckiej metafizyki jest to dziwne poczucie nieobecności ciała, wywołane przez, jeśli wolno tak rzec, hipertrofię spojrzenia.
Milcząco zawarty i wszystkich na równi obowiązujący pakt nie zezwalał na opisywanie prawdziwego stanu materialnej i moralnej destrukcji, która ogarnęła cały kraj.
Wydaje mi się wtedy, że wszystkie chwile naszego życia dane są naraz w przestrzeni, jak gdyby przyszłe zdarzenia już istniały i chodzi tylko o to, byśmy wreszcie znaleźli do nich drogę, tak jak na zaproszenie docieramy o określonej godzinie do określonego domu.
Czym byłby wieczny huk wodospadu, gdyby u jego skraju nie stał człowiek, świadomy swego opuszczenia na tym świecie.
Potworność cierpienia, które od przedstawionych postaci przechodziło na całą naturę, aby ze zgaszonych krajobrazów znowu wniknąć w ludzkie figury śmierci, ta potworność wznosiła się teraz i opadła we mnie, jak przypływ i odpływ morza. Stopniowo, patrząc na przebite ciała i przegięte boleścią jak trzciny ciała świadków egzekucji, pojmowałem, że przy określonym natężeniu ból znosi to, co jest jego warunkiem, świadomość, i może znosi sam siebie - bardzo mało o tym wiemy.