Silnik mojego chevroleta capri z osiemdziesiątego dziewiątego roku warczał pod maską, wprawiając cały samochód w drżenie. Siedzieliśmy w cis...
Silnik mojego chevroleta capri z osiemdziesiątego dziewiątego roku warczał pod maską, wprawiając cały samochód w drżenie. Siedzieliśmy w ciszy, stojąc na kolejnym czerwonym świetle, podczas gdy wielki tłumik dosłownie bulgotał. Po raz szósty w przeciągu ostatnich pięciu minut spojrzałem na zegarek i westchnąłem, świadom tego, że moja lewa noga niecierpliwie drży wraz z resztą samochodu. Wcisnąłem gaz na pół sekundy przed zmianą światła na zielone, próbując zmusić babcię w samochodzie przede mną, aby zareagowała nieco szybciej – zatrąbiłem i zacząłem wyzywać, że nie reaguje. Staruszka obudziła się i w końcu zaczęła jechać. Mój zderzak prawie przytarł jej, ale tylko jedno chodziło mi po głowie. Kolory. Czy dzisiaj będzie zielone czy niebieskie? Może białe – moje ulubione. Mroczny głos w głębi duszy nie oferował żadnego koloru jako alternatywę. Zdusiłem ten głos. Dni bez kolorów były zbyt trudne do zniesienia. Dzisiaj potrzebowałem koloru. Morda z tylnego siedzenia jękiem potwierdziła moje obawy. Kiedy dotarliśmy na Finch Road, staruszka zajechała wszystkim drogę. Finch była ulicą odgradzającą życie miejskie od ziemi niczyjej – o której dobrzy ludzie, jak staruszka przede mną, udawali, że nie istnieje i uciekali od niej tak szybko, jak to tylko możliwe, aby nie zostać zassanymi do miejsca, w którym zostaliby zmuszeni do przyznania, iż jednak istnieje. Nie mogłem ich winić – też bym nie chciał, żeby moi bliscy zbliżali się do tej dziury. Ta myśl sprawiła, że mocniej zacisnąłem palce na kierownicy.