cytaty z książek autora "Julie Hockley"
Silnik mojego chevroleta capri z osiemdziesiątego dziewiątego roku warczał pod
maską, wprawiając cały samochód w drżenie. Siedzieliśmy w ciszy, stojąc na kolejnym
czerwonym świetle, podczas gdy wielki tłumik dosłownie bulgotał.
Po raz szósty w przeciągu ostatnich pięciu minut spojrzałem na zegarek i
westchnąłem, świadom tego, że moja lewa noga niecierpliwie drży wraz z resztą
samochodu. Wcisnąłem gaz na pół sekundy przed zmianą światła na zielone, próbując
zmusić babcię w samochodzie przede mną, aby zareagowała nieco szybciej – zatrąbiłem
i zacząłem wyzywać, że nie reaguje. Staruszka obudziła się i w końcu zaczęła jechać.
Mój zderzak prawie przytarł jej, ale tylko jedno chodziło mi po głowie. Kolory.
Czy dzisiaj będzie zielone czy niebieskie? Może białe – moje ulubione. Mroczny głos w
głębi duszy nie oferował żadnego koloru jako alternatywę. Zdusiłem ten głos. Dni bez
kolorów były zbyt trudne do zniesienia. Dzisiaj potrzebowałem koloru. Morda z tylnego
siedzenia jękiem potwierdziła moje obawy.
Kiedy dotarliśmy na Finch Road, staruszka zajechała wszystkim drogę. Finch
była ulicą odgradzającą życie miejskie od ziemi niczyjej – o której dobrzy ludzie, jak
staruszka przede mną, udawali, że nie istnieje i uciekali od niej tak szybko, jak to tylko
możliwe, aby nie zostać zassanymi do miejsca, w którym zostaliby zmuszeni do
przyznania, iż jednak istnieje. Nie mogłem ich winić – też bym nie chciał, żeby moi
bliscy zbliżali się do tej dziury. Ta myśl sprawiła, że mocniej zacisnąłem palce na
kierownicy.
Gdy tylko minąłem granicę Finch, zmieniłem muzykę i dałem głośniej, aż
przyciemniane szyby mojego capri zaczęły wibrować. Definitywnie rzucał się w oczy w
blokowisku. Zdezelowane i podrasowane fury były zaparkowane na ulicy, niektóre
częściowo na popękanym chodniku, niektóre, bez kół, na cegłach. Mężczyźni i chłopcy
zgromadzeni w bramach zmurszałych bloków mieszkalnych obserwowali mój przejazd.
Było to miejsce, którego unikała nawet policja tak samo jak najlepsi inwestorzy. Nie
miałem się czego obawiać, póki pamiętałem, by oddać honor nim zniknę w tłumie.Podjechałem pod ostatni blok na końcu ulicy, gdzie czekała na mnie mała grupka
ulicznych gangsterów – jako przypomnienie, że byłem na ich terenie. Ten ostatni
budynek był ich siedzibą, zapewniając pełen wgląd w interesy i w to, co działo się na
ulicy. Zaparkowałem w niedozwolonym miejscu, zaraz obok hydrantu, założyłem
bejsbolówkę i naciągnąłem kaptur. Ze schowka wyciągnąłem rewolwer i schowałem go z
tyłu jeansów, upewniając się, że wystaje tylko tyle rękojeści, by zauważyli ją ci, którzy
będą jej szukać.
Wtedy wysiadłem z samochodu, Klopsik wyskoczył z tylnego siedzenia i podążył
za mną.
W ruchu, jaki stał się moją drugą naturą, rozejrzałem się i w ciągu tych kilku
krótkich sekund zebrałem nieskończenie wiele informacji; zaciemnione wejścia do
budynków, punkty ewakuacyjne, ilu gangsterów z bronią gapiło się na mnie, jak wielu
unikało patrzenia. Zasadniczo całe życie spędziłem z supłem na żołądku i z zaciśniętymi
zębami jakby zrosły się razem, patrząc na świat przez stalowe pręty mojej celi.
Ale dzisiaj wszystko w blokowisku szło dobrze – jeśli tylko tu mogło coś dobrze
iść.
Przywódca grupy dumnie podszedł do mnie. Rozkazał swoim ludziom, by się od
nas odsunęli, nim powiedział cichym głosem, tak abym usłyszał tylko ja:
- Dobry, sir.
Był znany jako Grill – co było hołdem dla uśmiechu pełnego złotych zębów,
sfinansowanych z jego nielegalnej fortuny. Skinąłem Grillowi. Chociaż był niższy rangą
– o wiele niższy – byłem zmuszony do uznania go przed wejściem na jego podwórko. To
miało zapewnić mi bezpieczeństwo, zapewnić mężczyznę, że moja obecność wcale nie
oznacza chęci przywódców do odsunięcia go.
- Spacerek? – zapytał, a potem odskoczył w tył, gdy podszedł Klopsik.
Pociągnąłem Klopsika w tył i rozejrzałem się... Nie szukałem dzisiaj kłopotów.
Grill w końcu odpuścił i przechylił głowę na bok.
- Dzisiaj znów jest pan sam, sir?
Znów spojrzałem na zegarek. A potem machnąłem ręką i przeszedłem obok.
Oburzenie na jego twarzy podpowiedziało mi, że nie uznawał traktowania w ten sposób i
to przed jego ludźmi. Ale nie miałem czasu na dopieszczanie jego ego.Klopsik przeprowadził nas przez morze ludzi jakie rozłożyło się na wielkim
trawniku, by cieszyć się słonecznym majowym popołudniem. Ciągnął w przód, dzięki
czemu szybko znaleźliśmy się wgłębi. Rozpoznawałem niektóre twarze. Z ich spojrzeń
wnioskowałem, że też mnie rozpoznawali. Nie było w tym miłości – byłem
personifikacją ich problemów; nie potrafiłem ukryć krwi jaką miałem na rękach. Ale też
się nie starałem. Wszystko, czego pragnąłem i potrzebowałem dzisiaj, to kilka sekund
spokoju.
Znaleźliśmy pusty stół piknikowy i ukryliśmy się w tłumie, czekając. Koszulką
zasłoniłem broń.
Minęło kilka minut, Klopsik podniósł się i położył płasko uszy. Oddech mi
przyspieszył, supeł na żołądku poluzował się o pół cala, a mroczny głos w głowie w
końcu umilkł.