Sny umarłych Wojciech Próchniewicz 3,7
ocenił(a) na 49 lata temu Istna beczka śmiechu, czyli grafomania napisana chwilami zaskakująco zręcznie, ale generalnie śmiesząca kuriozalnością poczynań bohaterów i stopniem komplikacji akcji. Bo co my tu mamy? Faceta w luksusowym mercedesie, który przyjeżdża do zapyziałego państewka, w którym rządzi jakaś rozsypująca się dyktatura, by pomóc przyjacielowi z dawnych lat odnaleźć zaginioną żonę. Policja co i rusz go przeszukuje (albo wali po mordzie),przyjaciel zachowuje się jak ostatnia sierota, a po kobiecie nie ma śladu. Wtedy się okazuje, że w państwie, w którym panuje skrajna bieda i skrajny zamordyzm, szykuje się do rewolucji grupa osób uzbrojonych w jakieś monstrualne pistolety maszynowe. Naturalnie i od nich również bohater dostaje po mordzie. Tak jak i później jeszcze od żołnierzy. A do tego dochodzą ożywiane hipnotyzowane trupy, których ugryzienie powoduje śmierć w męczarniach. A tak w ogóle to trwa walka o to, by niepowołane osoby nie dorwały się do jakiejś sekretnej wiedzy, dzięki której mogłyby zyskać nieśmiertelność. I żeby ta wiedza nie dostała się w niepowołane miejsce, to w wydarzenia ingeruje... Pan, czyli coś w rodzaju Boga, tyle że aktywnie wspierającego swojego wysłannika.
Karuzela zdarzeń pędzi chwilami w zawrotnym tempie (bohater dostaje po mordzie, po czym - po odzyskaniu przytomności - ucieka, by zaraz trafić pod czyjąś lufę i ledwo wywinąć się śmierci, a potem znów dostaje po mordzie),sedno opowieści mętnieje w zastraszającym tempie, w finale osiągając apogeum niejasności, wątek żony przyjaciela zmienia się jak w kalejdoskopie, wszyscy wszystkich gonią czy przynajmniej śledzą, a czytelnika śmiech ogarnia.
Nie przeczę, książka jest zła, ale z gatunku tych złych-dobrych - czyta się szybko, dość gładko, i jeśli fabuła nie niesie akurat intencjonalnego dowcipu, to z pewnością pęcznieje od tego nieintencjonalnego. A że śmiech to zdrowie, nie ma znaczenia, skąd się wziął dowcip.