Cityboy. Skandaliczne oblicze londyńskich bankowców Geraint Anderson 6,9
ocenił(a) na 65 lata temu Suplement do „Wilka z Wall Street”. Zdecydowanie mniej efektowny niż prace Jordana Belforta i Martina Scorsese, ale zdecydowanie ważniejszy, przynajmniej tu w Europie. Książka Gerainta Andersona to relacja z oka cyklonu. Ten były analityk banków inwestycyjnych, człowiek, który miał mieć „pogląd i opinię”, a – jak sam przyznaje – był niekompetentnym, za to nadambitnym, idiotą, pokazuje nam świat ludzi oraz instytucji odpowiedzialnych za dwa ostatnie wielkie kryzysy finansowe. Ten świat podwyższonego zaufania – w końcu to te instytucje i ci ludzie mają się opiekować naszymi, powierzonymi im, pieniędzmi – okazuje się w środowiskiem patologicznym. I tu nie chodzi o chciwość i hedonizm, dragi oraz gorzałę. Wszędzie się zdradza partnerów, przesadnie konsumuje czy pije i wciąga. Chodzi o stosunek do reszty świata oraz ludzi. Dla bankierów to frajernia do ogolenia, ćwoki nie rozumiejące mechanizmów rządzących naszą planetą. Oni są nadludźmi. My – niewartą uwagi hołotą. No i ta ich nadzwyczajna gotowość do naginania przepisów oraz, tylko czasami miękkiej, korupcji.
Problemem „Cityboya” jest jakość. Prace Belforda i Scorsese były efektownymi, dynamicznymi rollercoasterami z fantastycznymi, budzącymi relatywne uczucia, bohaterami. „Cityboy” to spowiedź skruszonego. Ten konfesyjny charakter sprawia, że odnosi się wrażenie, iż mamy do czynienia z jednym z elementów terapii autora – odwyku od świata kasakasakasa oraz koksu. On jest nawróconym grzesznikiem opisującym piekło w którym buszował. Za mało tu literatury, za dużo jednoznacznych ocen – być może prawdziwych, ale nie pozostawiających pola naszej wyobraźni. Te jednoznaczne oceny powodują jednocześnie, że książki Andersona nie można potraktować jako obiektywnej, chłodnej analizy londyńskiego City, dzieła naukowego czy po prostu solidnej ekonomicznej publicystyki.
Jako książka „Cityboy” średnio się broni. Jego lektura to niezbyt ekscytujące przeżycie. Jednak jest jedną z niewielu prac, spoza medialno-PR-owej papki jaką jesteśmy karmieni, mówiącą o tych, którzy zajmują się naszymi przyszłymi emeryturami. No i stawia najprostsze pytania o wiarygodność modnych, podobno szanowanych, na pewno świetnie ostrzyżonych i eleganckich analityków, których pełno jest w telewizjach, gazetach czy internecie. W końcu żaden z nich nie przewidział żadnego kryzysu. A było ich w ostatnich latach sporo i ponoć zanosi się na kolejne. Ale nic dziwnego – Geraint Anderson twierdzi, że większość jego znajomych wciąż pracuje w bankach.