Piwonia. Niemowa. Głosy Krzysztof Gedroyć 6,4
ocenił(a) na 69 lata temu Gdy prawie wszystko - począwszy od okładki w stylu starych, polskich komiksów, przez opis, który bardzo dobitnie sugeruje przynależność książki do konkretnego gatunku, aż po całą pierwszą połowę powieści – sugeruje, że książka ta jest kryminałem, a później okazuje się, że w praktyce ledwo ociera się o typowe książki kryminalne, następuje pewna konsternacja. Tak jasne dawanie czytelnikowi do zrozumienia, że ma do czynienia z danym typem opowieści, a później złamanie tej niepisanej obietnicy, często bywa dla niego bardzo niemiłym zaskoczeniem.
Moje spostrzeżenie co do braku ścisłej przynależności tej książki do kryminału wynika z tego, że o ile pierwsza połowa książki była historią o zbrodni w stu procentach, garściami czerpała ze znanych acz przyjemnych rozwiązań i skutecznie trzymała czytelnika w napięciu, o tyle część druga, przy pierwszej, wyglądała trochę jak nieporozumienie. Między nimi zauważalny jest bardzo duży zgrzyt – gdy jako czytelnik nastawiony na poznanie mordercy, w pewnym momencie otrzymuję całkowite zatrzymanie akcji, nie sposób nie poczuć się odrobinę oszukanym. I to ta druga część książki uświadomiła mi, że kryminał jest tylko wymówką, bo całość przypomina dużo bardziej powieść obyczajową, i prawdopodobnie dlatego bardziej niż z książkami Agathy Christie czy sir Arthura Conan Doyle’a, skojarzyła mi się z „Trafnym wyborem” J. K. Rowling, bo mimo że wątek kryminalny jest obecny przez całą powieść, w pewnym momencie na pierwszy plan wybija się przekrój danego społeczeństwa.
Co odrobinę zatrważające – społeczeństwo to wygląda dosyć normalnie. Z jednej strony jest pełne korupcji, nadużywania władzy, zdrad, niesprawiedliwych i powierzchownych ocen, oszustw i kombinacji, z drugiej strony – dokładnie to samo mamy na co dzień. Nie w takim natężeniu, rzecz jasna, ale wokół nas dzieje się wiele różnych rzeczy, i większość z tych obecnych w powieści każdy mógłby znaleźć w gazecie, artykule w Internecie, czy plotce. Uwiarygodnia to tę powieść i przy okazji przeczy bardzo rozpowszechnionej ostatnio opinii, że im coś bardziej brutalne, tym bardziej prawdziwe, jak to było w przypadku „Naszej klasy” Tadeusza Słobodzianka przy której „Piwonia…” nie wygląda mniej prawdziwie.
Wszystko ma jednak wady i konstrukcja tej grupy społecznej również nie jest ich pozbawiona. I nie mówię tu o samych bohaterach, ale ich wykorzystaniu. Otóż w powieści obok wielu różnych charakterów występuje trzech bohaterów, których obecności nie rozumiem. Mowa tu o Anatolu, Zubrzyckim i Marcie. Dwóch panów poznajemy już w pierwszych słowach powieści – są to homoseksualiści, którzy mimo nieprzychylnych spojrzeń po prostu robią co lubią. Problem polega na tym, że ich postacie nie odgrywają w powieści absolutnie żadnej roli, co dziwi po uświadomieniu sobie ile uwagi poświęcił im autor. Pasują do konwencji powieści obyczajowej samą swoją obecnością twierdząc, że „tacy też istnieją i są częścią wszystkiego”, ale na początku drugiej części znikają nie odegrawszy zupełnie żadnej roli w przedstawieniu, udowadniając tylko, że - pomijając kwestię dekoracyjną - dla samej powieści są częścią bezwartościową. Nie, żebym odczuwał awersję do wątków homoseksualnych, na początku, gdy powieść dopiero nabierała tempa, wątek ten skojarzył mi się z książką „Spóźnione wyznania” Johna Boyne’a – w obu był naturalny, bez taniego moralizatorstwa, udowadniania normalności ani narzucania opinii, po prostu istniał i się rozwijał, niestety w przypadku miłości Anatola i Zubrzyckiego okazał się zwyczajnie zbędny. Odrobinę inaczej ma się postać Marty. Nie wchodząc w szczegóły – chyba jedyną rolą tej bohaterki jest ukazanie hipokryzji katolików. Nie uważam ukazywanie ich niekonsekwencji i kłamstw za złe, ale sama postać wydawała mi się wciśnięta trochę na siłę i o ile poprzednia para z ogółem współgrała, o tyle Marta według mnie zdecydowanie odstaje.
Inni bohaterowie tej powieści to już same miłe zaskoczenia. Byli dopracowani w każdym calu co widać zarówno pod względem zróżnicowania charakterów, logicznego umotywowania ich działań a nawet dopracowania dialogów tak, by były naturalne, a jednak charakterystyczne dla danej postaci. Nawet gdybyśmy nie spojrzeli na imiona bohaterów, od razu da się odróżnić formalny i „miejski” język księdza, wymieszany, naturalnie – nienaturalny lekko „udawany” język Hrycuka i Wiery od przykład zupełnie swobodnego języka Anatola i innych bohaterów. Wspaniałości.
Jednak dialogi i konstrukcje bohaterów to część czegoś większego, elementu tej powieści, który dla mnie jest jego największo zaleto – stylu. Sposób w jaki została napisana ta książka, czyli bardzo wierne odwzorowanie swobodnej mowy kojarzonej obecnie jedynie z daleką podlaską wsią, na początku mnie zdziwił, bo, przyznać trzeba, wygląda niebanalnie. Byłem pod wielkim wrażeniem konsekwencji z jaką autor coraz dalej prowadzi czytelnika tym językiem, który tak świetnie współgra z całą resztą powieści. Dzięki niemu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie czytam o Białymstoku lecz o jakiejś przeciętnej wsi sprzed pięćdziesięciu lat i to było fascynujące.
Może to jednak wzbudzić pewne kontrowersje. Skonstruowanie Białegostoku i jego mieszkańców – nawet tych z przeszłości – w sposób tak „wieśniacki”, niektórzy mogą odebrać nawet jako obrazę. Kompleksów nie da się pozbyć od razu, a w moim przekonaniu Białystok z kilkoma się zmaga, i sportretowanie tego dużego, rozwijającego się miasta jako małej wioski z ludźmi mówiącymi adekwatnie do owego miejsca jest, przyznać muszę, odważne, nawet gdy robi się to w tak imponujący sposób.
Po skończeniu książki miałem ambiwalentne odczucia i, przyznam szczerze, nadal je mam. Zakończenie tej powieści tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że daleko jej do kryminału – dla mnie najlepszy kryminał to taki, gdzie morderca stoi czytelnikowi przed nosem a on nie umie go dostrzec, tu tego zabrakło, gdyż odbiorca praktycznie nie ma możliwości domyślić się zakończenia, a powinien móc rozgryźć zagadkę, tylko nie potrafić. Mimo rozbieżności tego, co sugerowało wszystko przed przeczytaniem i tego, co sugerowała moja opinia po przeczytaniu, nie uważam, żebym zmarnował czas przy tej książce – była fascynującym doświadczeniem, i mam nadzieję, że nie będzie moim ostatnim spotkaniem z tym autorem.