-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
„I’d always thought death would be some sort of peaceful homecoming – a sweet, sad lullaby to usher me into whatever waited afterward.”
Jestem zdezorientowana. Znacie te chwile, gdy kończycie naprawdę dobrą serię, która na dobre zagnieździła się w Waszym sercu? Która całkowicie Was omamiła, porwała do swojego świata i staliście się jego częścią? Ta świadomość, że dana historia już na zawsze z Wami pozostanie, bo nic nie będzie w stanie jej wyrwać z Waszego serca i umysłu, bywa dziwaczna. Z jednej strony napawa człowieka takim spokojem i ulgą, a z drugiej zasiewa ogromną niepewność. Niby czujesz, że już jest wszystko dobrze, że pogodziłeś się z zakończeniem, że trzeba ruszyć dalej, a jednak siedzi w Tobie coś, co ci na to nie pozwala. Co trzyma Cię przy tej historii, przy jej finale… Tak. Z pewnością najbliższe kilka dni będzie dla mnie dziwne. Tym bardziej, że na chwilę umarłam. Maas, nienawidzę Cię.
Pod wydarzeniach z ostatniego tomu Feyre powróciła na Dwór Wiosny. Jednak nie dla tego, że Rhysand jej się odwidział i postanowiła wrócić do tego głupiego Tamlina. Stała się prawdziwą księżną Dworu Nocy, a jej pobyt w domu Tamlina służy konkretnym celom. Feyre była w stanie poświęcić się dla swojego ludu, aby zostać szpiegiem i zobaczyć, co knuje Tamlin i król Hybern. Wojna jest rzeczą nieuniknioną, a Feyre i Rhysand będą musieli zdecydować, komu mogą naprawdę zaufać. Nie będzie to łatwe zadanie, bowiem każdy toczy swoją własną grę. Jednak oboje doskonale wiedzą, że bez odpowiednich sprzymierzeńców nie dadzą rady wygrać tej wojny. Z resztą… nawet ze sprzymierzeńcami nie ma ku temu pewności.
„We’re all broken. In our own ways – in places no one might see.”
Mogłabym napisać, że spodziewałam się czegoś więcej. Bo nawet gdzieś tam tak czuję, że trochę inaczej to widziałam. Ale chyba po prostu mam taki dziwny stan, że zaczynam bredzić. Właściwie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać w finale serii tworzonej przez Maas. Bo o ile poznałam jej twórczość na tyle, że wiem, iż potrafi za każdym razem rozerwać moje serce na kawałki, tak ACOWAR to pierwsza książka, która stanowi pewien finał, pewne ostateczne zakończenie, chociaż przyznam szczerze, że nie jestem tego do końca pewna. Początek jest dosyć… spokojny. Chociaż nie. To nie jest odpowiednie słowo. Jest stonowany, ale to tylko przejściowe, bowiem jak się zapewne domyślacie, potem rozpętuje się istna burza. Napisałabym nawet dosadnie, że będzie istny rozpierdziel. Bo będzie. Podczas gdy w pierwszej połowie książki tempo akcji przybiera formę sinusoidy, tak potem mamy istny szał, pełen emocji i napięcia. I tak aż do samego końca. A wiecie dlaczego? Bo Maas jest nieprzewidywalna.
Już nie raz rozprawiałam o tym, jak to jednocześnie kocham i nienawidzę Maas. To się nie zmieniło. Ba! To się na pewno nigdy nie zmieni. Po jej książki mogę sięgać w ciemno, bo wiem, że nigdy mnie nie zawiedzie. Czy ja jestem masochistą? Przecież wiem, ile bólu ta kobieta potrafi zadać! A jednak brnę w tę chorą relację dalej. Jak ćma zbliżam się do ognia, aż w końcu się spalę. Coraz mniej mi brakuje… Maas, nienawidzę Cię za rozdział 76. Nienawidzę Cię za to, że pozwoliłaś mi uwierzyć. Że jesteś na tyle nieprzewidywalna, że ja naprawdę spodziewam się po Tobie wszystkiego. Nawet najgorszego. Pozwoliłaś mi umrzeć kobieto! Ja naprawdę nie płaczę za często podczas czytania. No i masz Ci los. Tym razem się popłakałam, a moje serce nie raz podczas lektury krzyczało „Nie, nie, nie, nie, nieeeeee…”. To okrutne… Dawać czytelnikom radość, a po chwili odbierać ją w tak brutalny sposób. W tej książce miesza cię multum emocji. Wszystkich. Ze skrajności w skrajność, ale mimo wszystko jest to coś pięknego.
„Only you can decide what breaks you, Cursebreaker. Only you.”
Wiele osób uważa, że ta seria jest skierowana głównie na romans. Dobra, nie zaprzeczę temu, że miłość jest tutaj niezwykle istotna, ale uwielbiam sposób, w jaki jest przedstawiana. I nie chodzi mi tylko o Rhysanda i Feyre. Piękne jest również oddanie całek świty względem nich, ta zawziętość, te emocje, które bohaterowie okazują na każdym kroku. Ci doskonale wykreowani bohaterowie, którzy stają się naszymi braćmi i siostrami. Uwielbiam również to, że Maas pozwala się każdemu wykazać. Nie ukrywa nikogo w cieniu, tylko pozwala swoim postaciom działać, podejmować istotne decyzje, czasem nawet poświęcić się dla dobra ogółu. Tutaj każdy ma swoją siłę, którą potrafi odpowiednio wyeksponować. Każdy odgrywa istotną rolę w całej historii. Jednak wracając do tego, że Maas skierowała tę serię głównie na tor romansu… Nie zgadzam się. Nie w przypadku tego tomu. Tutaj jest istna wojna. Od poszukiwania sprzymierzeńców w każdym zakamarku tego świata, po sam finał, który jest niezaprzeczalnie intrygujący. Poznajemy nowych bohaterów, autorka rozwija pewne wątki, dając sobie otwarte pole do popisu, które prawdopodobnie wykorzysta przy tworzeniu nowelek czy opowieści z tego świata. Bowiem główna trylogia się już zakończyła… Ale nie oznacza to, że już nigdy nie powrócimy do Prythianu.
„Remember that you are a wolf. And you cannot be caged.”
Wojna. Czysta wojna. Wymagająca krwi i ofiar. Wymagająca zawarcia niebezpiecznych sojuszy. Wojna, w której nikomu nie można ufać. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Jak daleko posunie się Feyre i Rhsyand w dobijaniu targu? Jak wiele są w stanie poświęcić, aby ratować swój świat? I czy inni władcy poprą ich działanie? I czy w ogóle istnieje jakakolwiek szansa na wygraną? Król Hybern to bezlitosny drań, który ma do dyspozycji armię godną Saurona. Toteż wierzcie mi, że w tym przypadku to wojna jest siłą napędową tej powieści, a wszelkie romanse to tylko dobre uzupełnienie. Maas nie boi się rzucać bohaterom kłód pod nogi. Jest w stanie ich poświęcić ryzykując tym, że czytelnicy ją znienawidzą. Dobre sobie… Może i znienawidzą, a i tak będą czytać dalej.
Uwielbiam złożoność tej historii, jej wielowątkowość i wielowymiarowość. Uwielbiam to, że za każdym razem całkowicie zatracam się w świecie, który Maas stworzyła. Ta seria stała się częścią mnie już na zawsze. Podobnie jak Szklany tron. Te 8 godzin zapewniło mi wszystko, co powinna czytelnikowi zagwarantować dobra książka. Poruszająca, wciągająca, niepowtarzalna, pozostawiająca w duszy i sercu porządne obrażenia. Taka krążąca w żyłach przez cały czas. Maas mnie zabiła w jednym z ostatnich rozdziałów. A ogólne zakończenie całej historii? Czy ta kobieta naprawdę była w stanie zrobić coś takiego? Czy ona naprawdę zamknęła to w taki sposób? Jestem zdezorientowana. Mocno. I nie dowierzam. Wyczuwam spisek. I nie chcę wierzyć, że to już definitywny koniec. A teraz przepraszam, ale idę pozbierać kawałki swojego serca. Może uda mi się je jakoś posklejać.
„I would have waited five hundred more years for you. A thousand years. And if this was all the time we were allowed to have… The wait was worth it.”
A tak w sumie... to serio widziałam inne zakończenie tej historii. Może bardziej dramatyczne, na pewno bardziej dramatyczne. Dwie rzeczy bym zmieniła na takie hard.
„I’d always thought death would be some sort of peaceful homecoming – a sweet, sad lullaby to usher me into whatever waited afterward.”
Jestem zdezorientowana. Znacie te chwile, gdy kończycie naprawdę dobrą serię, która na dobre zagnieździła się w Waszym sercu? Która całkowicie Was omamiła, porwała do swojego świata i staliście się jego częścią? Ta świadomość, że dana...
2017-05-03
„I’d always thought death would be some sort of peaceful homecoming – a sweet, sad lullaby to usher me into whatever waited afterward.”
Jestem zdezorientowana. Znacie te chwile, gdy kończycie naprawdę dobrą serię, która na dobre zagnieździła się w Waszym sercu? Która całkowicie Was omamiła, porwała do swojego świata i staliście się jego częścią? Ta świadomość, że dana historia już na zawsze z Wami pozostanie, bo nic nie będzie w stanie jej wyrwać z Waszego serca i umysłu, bywa dziwaczna. Z jednej strony napawa człowieka takim spokojem i ulgą, a z drugiej zasiewa ogromną niepewność. Niby czujesz, że już jest wszystko dobrze, że pogodziłeś się z zakończeniem, że trzeba ruszyć dalej, a jednak siedzi w Tobie coś, co ci na to nie pozwala. Co trzyma Cię przy tej historii, przy jej finale… Tak. Z pewnością najbliższe kilka dni będzie dla mnie dziwne. Tym bardziej, że na chwilę umarłam. Maas, nienawidzę Cię.
Pod wydarzeniach z ostatniego tomu Feyre powróciła na Dwór Wiosny. Jednak nie dla tego, że Rhysand jej się odwidział i postanowiła wrócić do tego głupiego Tamlina. Stała się prawdziwą księżną Dworu Nocy, a jej pobyt w domu Tamlina służy konkretnym celom. Feyre była w stanie poświęcić się dla swojego ludu, aby zostać szpiegiem i zobaczyć, co knuje Tamlin i król Hybern. Wojna jest rzeczą nieuniknioną, a Feyre i Rhysand będą musieli zdecydować, komu mogą naprawdę zaufać. Nie będzie to łatwe zadanie, bowiem każdy toczy swoją własną grę. Jednak oboje doskonale wiedzą, że bez odpowiednich sprzymierzeńców nie dadzą rady wygrać tej wojny. Z resztą… nawet ze sprzymierzeńcami nie ma ku temu pewności.
„We’re all broken. In our own ways – in places no one might see.”
Mogłabym napisać, że spodziewałam się czegoś więcej. Bo nawet gdzieś tam tak czuję, że trochę inaczej to widziałam. Ale chyba po prostu mam taki dziwny stan, że zaczynam bredzić. Właściwie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać w finale serii tworzonej przez Maas. Bo o ile poznałam jej twórczość na tyle, że wiem, iż potrafi za każdym razem rozerwać moje serce na kawałki, tak ACOWAR to pierwsza książka, która stanowi pewien finał, pewne ostateczne zakończenie, chociaż przyznam szczerze, że nie jestem tego do końca pewna. Początek jest dosyć… spokojny. Chociaż nie. To nie jest odpowiednie słowo. Jest stonowany, ale to tylko przejściowe, bowiem jak się zapewne domyślacie, potem rozpętuje się istna burza. Napisałabym nawet dosadnie, że będzie istny rozpierdziel. Bo będzie. Podczas gdy w pierwszej połowie książki tempo akcji przybiera formę sinusoidy, tak potem mamy istny szał, pełen emocji i napięcia. I tak aż do samego końca. A wiecie dlaczego? Bo Maas jest nieprzewidywalna.
Już nie raz rozprawiałam o tym, jak to jednocześnie kocham i nienawidzę Maas. To się nie zmieniło. Ba! To się na pewno nigdy nie zmieni. Po jej książki mogę sięgać w ciemno, bo wiem, że nigdy mnie nie zawiedzie. Czy ja jestem masochistą? Przecież wiem, ile bólu ta kobieta potrafi zadać! A jednak brnę w tę chorą relację dalej. Jak ćma zbliżam się do ognia, aż w końcu się spalę. Coraz mniej mi brakuje… Maas, nienawidzę Cię za rozdział 76. Nienawidzę Cię za to, że pozwoliłaś mi uwierzyć. Że jesteś na tyle nieprzewidywalna, że ja naprawdę spodziewam się po Tobie wszystkiego. Nawet najgorszego. Pozwoliłaś mi umrzeć kobieto! Ja naprawdę nie płaczę za często podczas czytania. No i masz Ci los. Tym razem się popłakałam, a moje serce nie raz podczas lektury krzyczało „Nie, nie, nie, nie, nieeeeee…”. To okrutne… Dawać czytelnikom radość, a po chwili odbierać ją w tak brutalny sposób. W tej książce miesza cię multum emocji. Wszystkich. Ze skrajności w skrajność, ale mimo wszystko jest to coś pięknego.
„Only you can decide what breaks you, Cursebreaker. Only you.”
Wiele osób uważa, że ta seria jest skierowana głównie na romans. Dobra, nie zaprzeczę temu, że miłość jest tutaj niezwykle istotna, ale uwielbiam sposób, w jaki jest przedstawiana. I nie chodzi mi tylko o Rhysanda i Feyre. Piękne jest również oddanie całek świty względem nich, ta zawziętość, te emocje, które bohaterowie okazują na każdym kroku. Ci doskonale wykreowani bohaterowie, którzy stają się naszymi braćmi i siostrami. Uwielbiam również to, że Maas pozwala się każdemu wykazać. Nie ukrywa nikogo w cieniu, tylko pozwala swoim postaciom działać, podejmować istotne decyzje, czasem nawet poświęcić się dla dobra ogółu. Tutaj każdy ma swoją siłę, którą potrafi odpowiednio wyeksponować. Każdy odgrywa istotną rolę w całej historii. Jednak wracając do tego, że Maas skierowała tę serię głównie na tor romansu… Nie zgadzam się. Nie w przypadku tego tomu. Tutaj jest istna wojna. Od poszukiwania sprzymierzeńców w każdym zakamarku tego świata, po sam finał, który jest niezaprzeczalnie intrygujący. Poznajemy nowych bohaterów, autorka rozwija pewne wątki, dając sobie otwarte pole do popisu, które prawdopodobnie wykorzysta przy tworzeniu nowelek czy opowieści z tego świata. Bowiem główna trylogia się już zakończyła… Ale nie oznacza to, że już nigdy nie powrócimy do Prythianu.
„Remember that you are a wolf. And you cannot be caged.”
Wojna. Czysta wojna. Wymagająca krwi i ofiar. Wymagająca zawarcia niebezpiecznych sojuszy. Wojna, w której nikomu nie można ufać. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Jak daleko posunie się Feyre i Rhsyand w dobijaniu targu? Jak wiele są w stanie poświęcić, aby ratować swój świat? I czy inni władcy poprą ich działanie? I czy w ogóle istnieje jakakolwiek szansa na wygraną? Król Hybern to bezlitosny drań, który ma do dyspozycji armię godną Saurona. Toteż wierzcie mi, że w tym przypadku to wojna jest siłą napędową tej powieści, a wszelkie romanse to tylko dobre uzupełnienie. Maas nie boi się rzucać bohaterom kłód pod nogi. Jest w stanie ich poświęcić ryzykując tym, że czytelnicy ją znienawidzą. Dobre sobie… Może i znienawidzą, a i tak będą czytać dalej.
Uwielbiam złożoność tej historii, jej wielowątkowość i wielowymiarowość. Uwielbiam to, że za każdym razem całkowicie zatracam się w świecie, który Maas stworzyła. Ta seria stała się częścią mnie już na zawsze. Podobnie jak Szklany tron. Te 8 godzin zapewniło mi wszystko, co powinna czytelnikowi zagwarantować dobra książka. Poruszająca, wciągająca, niepowtarzalna, pozostawiająca w duszy i sercu porządne obrażenia. Taka krążąca w żyłach przez cały czas. Maas mnie zabiła w jednym z ostatnich rozdziałów. A ogólne zakończenie całej historii? Czy ta kobieta naprawdę była w stanie zrobić coś takiego? Czy ona naprawdę zamknęła to w taki sposób? Jestem zdezorientowana. Mocno. I nie dowierzam. Wyczuwam spisek. I nie chcę wierzyć, że to już definitywny koniec. A teraz przepraszam, ale idę pozbierać kawałki swojego serca. Może uda mi się je jakoś posklejać.
„I would have waited five hundred more years for you. A thousand years. And if this was all the time we were allowed to have… The wait was worth it.”
„I’d always thought death would be some sort of peaceful homecoming – a sweet, sad lullaby to usher me into whatever waited afterward.”
Jestem zdezorientowana. Znacie te chwile, gdy kończycie naprawdę dobrą serię, która na dobre zagnieździła się w Waszym sercu? Która całkowicie Was omamiła, porwała do swojego świata i staliście się jego częścią? Ta świadomość, że dana...
2017-01-29
To nie pierwsza książka Sary J. Maas, po której nie wiem, co ze sobą zrobić. To już któraś z kolei. Także z góry ostrzegam – ta recenzja to będzie istny chaos! Bo to on właśnie panuje obecnie w mojej głowie. Może nawet nie chaos, ale istna burza myślowo-emocjonalna. Jestem wzruszona, poruszona, rozdarta, smutna, pełna nadziei, pełna smutku, nieogarnięta, zagubiona, szczęśliwa… Wszystko na raz! Sarah J. Maas zawsze mi to robi! Przysięgam, że jak kiedyś tę kobietę spotkam, to jej wszystko wygarnę! Wszystkie żale, wszystkie radości…
Empire of Storms to piąty tom Szklanego tronu, w co aż ciężko mi uwierzyć. Czy naprawdę od tak zwyczajne powieści o Celaenie Sardothien przeszliśmy do istnej Gry o Tron w wykonaniu Maas? Tak! Zdecydowanie tak! Już w trzecim tomie odczułam pewne subtelne zmiany i zauważyłam, w jakim kierunku zmierzamy, ale Maas chyba przechodzi samą siebie. Z każdym tomem rozwija się coraz bardziej, podobnie jak fabuła i jej bohaterowie, nie tylko Aelin. W Królowej Cieni można było zauważyć dosyć mocny podział rozdziałów na różne perspektywy i punkty widzenia. Tutaj nie jest inaczej, jest to nawet bardziej dosadne i jeszcze lepiej uwydatnione. Tak więc z historii Zabójczyni Adarlanu przeszliśmy do pełnowymiarowej historii, która dotyczy nie tylko jej, ale i wielu innych postaci na równym stopniu.
Przydatna może się okazać znajomość nowelek z udziałem Celaeny. Są to historie z jej przeszłości, które teraz zaczynają mieć swoje znaczenie i użytek. Aelin przygotowuje się do walki z wrogiem ostatecznym, Erawanem – Królem Valgów. Doskonale wie, że nie będzie to łatwe zadanie, a nie może też zapominać o drugim, równie okrutnym i bezwzględnym wrogu, Królowej Fae, Maeve. Właśnie z tego powodu odnawia kontakty z dawnymi sojusznikami, choć nie wszystkich można tak nazwać. Władca Piratów raczej nie jest zbyt szczęśliwy, że Celaena ponownie go odwiedziła! Ale to są właśnie te chwile, w których możemy znaleźć pewną dawkę humoru, choć cała sytuacja raczej nie zachęca do śmiechu. Perypetie Aelin i jej przyjaciół stały się czymś więcej niż zwykłą opowiastką. To złożona i konkretna historia, w której pojawia się wiele wątków, wiele motywów i jeszcze więcej niespodzianek.
Niezwykle podoba mi się ten rozwój. Wiedziałam, że ta seria będzie zmierzać w dobrym kierunku, ale nie spodziewałam się, że będzie aż tak genialnie, tak cudownie, tak konkretnie. Wciąż pamiętam Szklany tron, pierwszą powieść Sary Maas, która była bardzo dobra, ale wtedy w życiu bym nie pomyślałam, że dojdziemy do takiego etapu. Porównałam to do Gry o Tron, mogę porównać do Władcy Pierścieni, i wiem, że wiele osób byłoby gotowych mnie za to zniszczyć. Wiadomo, Martin i Tolkien to światowej klasy autorzy, ale kto powiedział, że Maas nie może próbować im dorównać? Wiem, że wielu osobom wydaje się, że ta seria to badziew dla nastolatek, ale nigdy w życiu się z tym nie zgodzę! Autorka rozwinęła się w genialny sposób, pisze w wyrafinowany i dojrzały sposób i zdecydowanie nie jest to banalna opowiastka czy romansidło. To piękna obserwacja tego, w jaki sposób Aelin rozwija swoje moce, w jaki sposób próbuje sobie z nimi radzić, jak zaczyna zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie brakuje tutaj tajemnic, spisków, intryg, bitew, rozlewu krwi, brutalności, honoru i odwagi. Mamy też oczywiście do czynienia z przyjaźnią, sojuszami i chwilami radości, a ostatnio Maas nie stroni nawet od gorących scen! Nie tylko z udziałem mojej ukochanej Aelin i cudnego Rowana.
Historia rozgrywa się na wielu torach, pojawia się kilku nowych bohaterów, jednak powiązanie ich dróg jest oczywiste i nieuniknione. Uwaga, nowy bad boy na horyzoncie! Lorcan jest zdecydowanie godny uwagi, ale również Elide i co ciekawe – Manon. Coraz bardziej lubię tę wiedźmę! Poczynania Aelin nie zawsze są takie oczywiste, jakby się wydawało. Maas potrafi zaskoczyć czytelnika na każdym kroku i to jest piękne! Nagle pojawia się coś, o czym w życiu byśmy nie pomyśleli! Pomijam fakt, że cała historia jest niezwykle logiczna i to piękny ciąg przyczynowo-skutkowy, bowiem jest to dosyć oczywiste, ale sama fabuła naprawdę porywa. Z każdym tomem coraz bardziej, bo wiemy, ze zbliżamy się do wielkiej wojny. No i nie da się ukryć, że Maas to mistrzyni tworzenia dających się we znaki zakończeń. Oczywiście przez całą lekturę z trudnością się od niej odrywałam, ale ostatnie rozdziały to po prostu bomba! Znaczy… taka bomba, która w Was wybuchnie. Rozerwie na strzępy. To tak jakby ktoś machał Wam ciastkiem przed oczami, kusił i wabił, a po chwili brutalnie zjadł je sam! Z jednej strony chcecie go zabić, z drugiej czujecie ogromny smutek i rozczarowanie, ale jednak wciąż unosi się ten smakowity zapach tego ciastka, wciąż siedzi Wam w głowie i będzie Was nawiedzał, dopóki go nie dostaniecie. Jak żyć?!
Nie wiem… Po prostu nie wiem, co mogę jeszcze napisać. Wejście Meave to istna burza. Dalszy rozwój wypadków to masakra. Rozdzierająca serce masakra, ale dająca nadzieję. No absurd! Przecież to się wyklucza… A jednak. Maas jest genialna. Po prostu genialna. Jej twórczość również i serce mi się kraje, jak pomyślę, że muszę tyle czekać na kolejny tom. Uwielbiam Aelin i Rowana, widzę ogromny potencjał w Manon, Dorian mnie zadziwił, Maeve to niezła suka, a Aedion coraz bardziej pokazuje swoją siłę. To cudowny świat, doskonale wykreowany, z pełnokrwistymi bohaterami, który nie daje o sobie zapomnieć. Pełen emocji, chwil napięcia i z zaskakującymi zwrotami akcji. Czego chcieć więcej? Ta powieść zasługuje chyba na miano doskonałej. Właściwie to cała seria, nie tylko ta część. Jestem do granic możliwości zżyta z Aelin, towarzyszę jej na każdym kroku, czuję to, co ona i uwielbiam wszelkie relacje, które panują pomiędzy bohaterami, bo są po prostu namacalne, tak porządnie.
No cóż, muszę się teraz jakoś pozbierać, ale doskonale wiem, że ta historia – cała, od początku do końca (choć koniec jeszcze daleki), pozostanie ze mną na zawsze. Aż się boję, co nam Maas jeszcze zafunduje. To już jest burza, nie tylko emocjonalna, ale pod każdym innym względem. Na jaw wyszły nowe fakty dotyczące Aelin i nie tylko… A znając Maas to z pewnością można liczyć na coś mocnego. Czekam z niecierpliwością, ogromną niecierpliwością!
www.bookeaterreality.blogspot.com
To nie pierwsza książka Sary J. Maas, po której nie wiem, co ze sobą zrobić. To już któraś z kolei. Także z góry ostrzegam – ta recenzja to będzie istny chaos! Bo to on właśnie panuje obecnie w mojej głowie. Może nawet nie chaos, ale istna burza myślowo-emocjonalna. Jestem wzruszona, poruszona, rozdarta, smutna, pełna nadziei, pełna smutku, nieogarnięta, zagubiona,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-04
„Szósta ofiara” była moim pierwszym spotkaniem z Greggiem Olsenem i wiecie co pomyślałam w trakcie czytania tej powieści? Nie, że ten autor jest dobry. Nie, że jego powieść jest świetnie napisana. Nie, że dobrze, że udało mi się ją dorwać. Pojawiło się jedno zadziwiające pytanie: Czy ja jestem psychopatą?
Na zachodnim wybrzeżu Ameryki dochodzi do serii morderstw. Policja znajduje ciało za ciałem, ofiary przed śmiercią były maltretowane i torturowane. Męczarnie, jakie je spotkały były straszliwe i nieludzkie. Jedyne co wiadomo o zabójczy to to, że jest niesamowicie sprytny – z zadziwiająca sprawnością wyszukiwał swoje ofiary, śledził je i torturował, nie pozostawiał po sobie żadnych śladów, które naprowadziłyby policję na jego trop. Gdy ma się do czynienia z człowiekiem tak okrutnym i nieobliczalnym, nigdy nie wiadomo, co jeszcze może się stać. I kto zostanie kolejną ofiarą…
Dlaczego pomyślałam, że jestem psychopatą? Nie będę ukrywać, że lubię mocne kryminały. Lubię, kiedy historia mnie całkowicie porywa i pobudza moją wyobraźnię – nawet tę jej bardziej mroczną i psychopatyczną stronę. Dlatego głównym motorem napędowym do czytania tej powieści stała się ciekawość – co jeszcze zabójca wymyśli dla swoich ofiar? Gregg Olsen nie owija w bawełnę i dokładnie opisuje, w jaki sposób sprawca zabawia się ze swoimi „zabawkami”. Świetnie wykreował postać zabójcy i cieszę się, że wprowadził rozdziały z jego punktu widzenia. Właściwie… dlaczego nie pisze się książek z punktu widzenia mordercy? To by było znakomite!
Ale, ale! Nie tylko ciekawość mnie napędzała. Twórczość pana Olsena po prostu wciąga i świetnie się ją czyta. Dobrze skonstruowana fabuła i intryga, świetnie prowadzone śledztwo, doskonały zabójca z obsesją, brutalność, rozlew krwi i unosząca się w powietrzu atmosfera sprawiły, że ciężko było się oderwać od lektury. Rosnące napięcie sprawiało, że przerzucałam stronę za stroną, z jednej strony chcąc już poznać zakończenie tej historii, ale z drugiej w ogóle nie pragnęłam się z nią rozstawać. Nawet dodanie wątków obyczajowych, takich jak prywatne życie poszczególnych bohaterów, nie sprawiło, że książka straciła cokolwiek w moich oczach. Zazwyczaj nie przepadam, kiedy w kryminałach czy powieściach detektywistycznych mam z czymś takim do czynienia, ale pan Olsen znakomicie to wyważył i dodał do motywu głównego, którym oczywiście są popełniane morderstwa i próba odnalezienia sprawcy.
Ciekawą rzeczą jest też to, że jakoś w połowie książki zdajemy sobie sprawę z tego, kto jest odpowiedzialny za te makabryczne czyny. Właściwie w takich przypadkach również jestem na nie, ale o dziwo w tym przypadku spodobał mi się ten zabieg. Świetne przedstawienie czarnego charakteru i ciemnej strony ludzkiej natury, po części nawet współuzależnienia, które sprawia, że druga osoba jest w stanie posunąć się do rzeczy absurdalnych, czy to w obronie własnej czy też celem uszczęśliwienia kogoś, kogo uważa za swoją drugą połówkę. Akcja toczy się tempem umiarkowanym, ale gwarantuję Wam, że nie będziecie mieli chwili wytchnienia! Autor zadbał o to, żeby na każdej stronie coś się działo, aby czytelnik się nie nudził. Wyszło znakomicie.
„Szósta ofiara” to jedno z lepszych „pierwszych spotkań”, z jakim miałam do czynienia. Panie Olsen, jeżeli wszystkie pana książki są tak urzekające i porywające, to ma pan spore szanse trafić do grona moich ulubionych autorów! Zaufajcie mi, że wszystkie polecające wypowiedzi znajdujące się z tyłu na okładce są całkowicie prawdziwe i trafione! Powieść mroczna, brutalna i zaskakująca. Napisana z niesamowitą lekkością, a jednak niebanalna i porywająca. Wciągająca fabuła, realistyczni bohaterowie, sporo akcji i napięcia, świetny język i niezwykła umiejętność autora do pobudzania wyobraźni czytelnika – czego chcieć więcej? Zdecydowanie polecam i już nie mogę się doczekać chwili, w której sięgnę po inną powieść pana Olsena.
„Szósta ofiara” była moim pierwszym spotkaniem z Greggiem Olsenem i wiecie co pomyślałam w trakcie czytania tej powieści? Nie, że ten autor jest dobry. Nie, że jego powieść jest świetnie napisana. Nie, że dobrze, że udało mi się ją dorwać. Pojawiło się jedno zadziwiające pytanie: Czy ja jestem psychopatą?
Na zachodnim wybrzeżu Ameryki dochodzi do serii morderstw. Policja...
2013-08-16
Nasz mózg to naprawdę zadziwiający twór. Podobno korzystamy tylko z 10 % jego możliwości, a czy zastanawialiście się kiedyś, co się kryje za tymi pozostałymi 90 %? Cały proces przetwarzania informacji, która biegnie przez połączone ze sobą neurony, wydaje się być naprawdę niesamowity. A jeszcze ciekawszym zagadnieniem jest pojęcie pamięci – pamięć generatywna, długotrwała, krótkotrwała… Natomiast zakłócenia w funkcjonowaniu mózgu mogą prowadzić do naprawdę zadziwiających przypadków – również zakłócenia pamięci.
Któregoś dnia 17-letnia Miranda budzi się sama na ławce w parku. Problem polega na tym, że ma amnezję – nie pamięta skąd pochodzi ani w jaki sposób się tam znalazła. Jakby tego było mało, przypadkowo, siłą umysłu wywołuje niesamowitą panikę wśród ludzi odwiedzających centrum handlowe. Jej uwagę przykuwa jednak chłopak, który w ogóle nie odczuwa strachu. Peter – bo tak ma na imię owy osobnik – stara się wytłumaczyć dziewczynie, kim jest. Oboje należą do grupy poddawanej tajnym eksperymentom. Są znakomicie wykwalifikowani w walce, ale jest coś ważniejszego – posiadają przerażające umiejętności, który każdy chciałby wykorzystać jako broń idealną. Czy z tego może wyniknąć coś dobrego?
Nie ukrywajmy – książek o bohaterze, który stracił pamięć jest wiele na rynku. Motyw stał się w pewnym stopniu oklepany, ale wiecie co Wam powiem? Takiej książki, jak „Obca pamięć” to Wy nie znajdziecie! Utrata pamięci przez główną bohaterkę to coś znacznie więcej – to kwestia genetyki. Przyznam, że początkowo faktycznie myślałam, że poza tą całą amnezją, nie będzie tutaj więcej nic szczególnego, ale rozwój fabuły uświadomił mi, że jest zupełnie inaczej. Stopniowo dowiadujemy się coraz więcej o tajnych badaniach i eksperymentach. Ponieważ narracja jest pierwszoosobowa – z punktu widzenia Mirandy – to odczuwamy dokładnie to, co ona. Na początku nic nie wiemy, dopiero wraz z chwilami, w których główna bohaterka otrzymuje coraz więcej informacji, my zaczynamy podobnie jak ona, rozumieć, co się dzieje – przynajmniej w pewnym stopniu.
Rozwój wydarzeń naprawdę bardzo mi się podobał. Przede wszystkim – nie ma tutaj nudy. Akcja pędzi, stale coś się dzieje, a Dan Krokos wcale nie oszczędza swoich bohaterów. Wraz z Mirandą staramy się odkryć prawdę, która staje się coraz bardziej fascynująca i skomplikowana. Okazuje się, że poza Mirandą i jej przyjaciółmi – Peter’em, Olive i Noah – istnieją również inne osoby, które posiadają podobne zdolności. A to jeszcze nie wszystko! Zadziwiający jest ich wygląd i powiązanie wszystkiego ze sobą, ale nie będę Wam zdradzać tej tajemnicy – poznajcie ją sami. Książka powinna się spodobać osobom, które lubią sceny walki wręcz – jest ich tutaj trochę. A jeśli chodzi o język… no cóż, trochę mi ciężko się w tej kwestii wypowiedzieć. To kolejna książka, którą postanowiłam przeczytać w oryginale i muszę przyznać, że chyba najprościej mi się ją czytało ze wszystkich książek po angielsku, które miałam do tej pory okazję przeczytać. Oczywiście nie uważam, żeby był to minus – w sumie tylko początek był napisany dosyć prostym językiem, potem było trochę bardziej skomplikowanie.
Kreacja bohaterów jest całkiem dobra, chociaż myślę, że można było odrobinę ją polepszyć. Jednak widać te najważniejsze cechy poszczególnych osób. Miranda jest dosyć porywcza i impulsywna, ale odważna i momentami rozważna. Zyskuje sympatię czytelnika, podobnie jak jej towarzysze. Tak sobie też myślę… wątek miłosny. To raczej do przewidzenia, że autor postanowił go tutaj wpleść. I teraz pojawia się pytanie – czy wyobrażam sobie tę książkę bez tego? Owszem, wyobrażam. Nie wiem, czy byłoby lepiej, czy gorzej, ale myślę, że mogłoby być nawet nieco ciekawiej. To już kwestia gustu, dobrze chociaż, że ten wątek nie zdominował całej powieści. Poza tym wartka akcja, rozbudzająca nasz umysł ciekawość i cale mnóstwo napięcia – to jest to! To właśnie te trzy rzeczy sprawiają, że książka jest znakomita.
„Obca pamięć” to książka pełna zaskakujących zwrotów akcji i nieprzewidywalności. Wzbudza w czytelniku wiele emocji, w tym poczucie niepewności, co wydarzy się za chwilę. Wraz z Mirandą przeżywamy budzącą krew w żyłach przygodę i staramy się odkryć niesamowitą prawdę o niej, jej zdolnościach i pochodzeniu. Ta książka posiada pewną oryginalność, która wyróżnia ją wśród wielu pozycji, które możemy znaleźć dzisiaj w księgarniach. Jestem bardzo zadowolona z lektury tej pozycji, naprawdę znakomicie spędziłam czas. Wystawiam 8/10.
Nasz mózg to naprawdę zadziwiający twór. Podobno korzystamy tylko z 10 % jego możliwości, a czy zastanawialiście się kiedyś, co się kryje za tymi pozostałymi 90 %? Cały proces przetwarzania informacji, która biegnie przez połączone ze sobą neurony, wydaje się być naprawdę niesamowity. A jeszcze ciekawszym zagadnieniem jest pojęcie pamięci – pamięć generatywna, długotrwała,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-09
Jakiś czas temu dałam się porwać twórczości pani Veronici Rossi i przeżyłam cudowną przygodę czytając „Przez burzę ognia”. Udało mi się ją przeczytać po angielsku, jeszcze zanim pojawiła się w naszym kraju. Ta historia tak mnie urzekła, że nie mogłam się doczekać drugiej części. Niestety, zdobycie jej nie było już takie proste, ale udało się. Trafiła w moje ręce, ale nadal coś mi przeszkadzało – studia, sesja… Ale nadeszły upragnione wakacje i mogłam w końcu oddać się lekturze „Through the Ever Night”, czy też „Przez bezmiar nocy”.
Minęło trochę czasu od ostatnich wydarzeń, które miały miejsce w „Przez burzę ognia”. Aria i Perry w końcu mogą być razem, to coś, na co tak długo czekali… Perry jest teraz nowym Wodzem Krwi swojego plemienia. Stanowi opokę i nadzieję dla swoich ludzi. Jednak Aria nadal jest postrzegana jako Kret. Dlatego właśnie muszą utrzymywać dystans, w obawie, że plemię zbuntuje się, gdy zobaczy ich relacje. Jednak są też poważniejsze problemy… eterowe burze się nasilają i sieją zniszczenie, ludzie nie mają, co jeść, Talon nadal jest przetrzymywany w Reverie. A samo Reverie? Tam też nie dzieje się za dobrze… Czy i tym razem Aria i Perry będą w stanie przetrwać? I czy ich uczucie będzie trwało nadal?
Teoretycznie mogłam poczekać, aż książka pojawi się w polskim wydaniu. Mogłam, ale skoro przeczytałam pierwszą część po angielsku, to stwierdziłam, że tradycji musi stać się zadość. I wiecie co? Ponownie dałam się oczarować! Veronica Rossi stworzyła ponownie coś niesamowitego, co niezwykle przypadło mi do gustu. Niby nic wielkiego – dystopia połączona z romansem i lekką nutką science-fiction. A jednak! Historia Arii i Perry’ego ma w sobie coś wyjątkowego i oryginalnego. Coś czuję, że ta seria właśnie trafiła do moich ulubionych.
W tej części ponownie mamy do czynienia z narracją z punktu widzenia dwóch głównych bohaterów. W sumie po części jest to także wymuszone przez rozwój fabuły, ale nie będę Wam zdradzać dlaczego. Jest to dobry zabieg, ponieważ pozwala nam na dokładne poznanie Arii i Perry’ego, a przede wszystkim ich emocji i myśli, które nimi targają. Nie sposób nie polubić tej dwójki, podobnie jak i wielu innych bohaterów. Roar nadal mnie rozbrajał, jednak wydarzyło się tak wiele przez te 350 stron, że potem było mi go żal… i to bardzo. Niesamowicie współczułam jemu, ale także Arii i Perry’emu. Pojawiają się również nowi bohaterowie – Liv, Kirra, Sable. Są oczywiście postaciami drugoplanowymi, ale odgrywają swoje role – dosyć znaczące.
Bałam się trochę, że skoro już wszystko dzieje się poza Reverie, to autorka o nim zapomni i nie dowiemy się o nim nic więcej. A jednak! Reverie nie zostało zlekceważone. Aria nadal posiada swój Wizjer i utrzymuje kontakt z Hessem, a co więcej – również z Sorenem. Każdy ma w tym swój interes, jednak przebiegłość niektórych osób bywa nieprzewidywalna. Cieszę się, że pozostała ta lekka nutka science-fiction, na którą składa się technologia i poziom rozwoju Reverie. Akcja jednak dzieje się przede wszystkim poza nim – spędzamy więc czas w świecie plemion i eterowych burz, które są coraz silniejsze. Uwielbiam sposób, w jaki autorka przekazuje mi wizję tego świata. Wiecie jak ja się znowu czułam podczas czytania jej książki? Po prostu całkowicie przeniosłam się do tego świata, wszystko rozgrywało się na moich oczach, ale także odczuwałam każde uczucie towarzyszące bohaterom. Żałuję tylko, że w tym przypadku mogłam być tylko biernym obserwatorem…
Akcja jest bardzo płynna, mimo że nie pędzi zastraszającym tempem. Autorka jednak dba o to, aby czytelnik się nie nudził. Sporo się dzieje, rozwój wypadków jest nieprzewidywalny i emocjonujący. Tempo zwiększa się zdecydowanie pod koniec, który stanowi jakby punkt kulminacyjny drugiej części trylogii. Zakończenie z jednej strony daje nam nadzieję, a z drugiej poczucie lekkiej niepewności. Rodzi się coraz więcej pytań w naszej głowie odnośnie przyszłości bohaterów, rozwoju wypadków i tego, czy wszystko aby na pewno skończy się dobrze? Jest jeszcze jeden spory plus tej powieści – wątek miłosny jest wybitnie dobrze zrobiony – nie dominuje, nie jest przesłodzony, nie ma tutaj co chwilę wyznań miłosnych bohaterów, a mimo wszystko głębia ich uczucia jest bardzo wyraźna. Z resztą nie tylko ich… Każde słowo, każdy gest – są przepełnione czymś niesamowitym, co uważny czytelnik na pewno wyłapie.
Jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam ponownie wrócić do tego cudownego, ale też w sporym stopniu okrutnego świata. Uwielbiam styl autorki i wszelkie opisy, które sprawiają, że mogę się całkowicie zatracić. Cudowny pomysł, wciągająca fabuła, znakomite wykonanie i świetni bohaterowie. Zdecydowanie pokochałam tę serię, a przeżywanie wszystkiego wraz z bohaterami stało się wręcz uzależniające. Nie wiem jak ja wytrzymam stycznia, bowiem to dopiero wtedy ukaże się trzecia część – „Into the Still Blue”. A zanim jeszcze do mnie dotrze zza granicy… jeju, nawet nie chcę o tym myśleć! A jak ciężko będzie mi ten świat opuścić, gdy historia się już zakończy… Ehh. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak dać ocenę 10/10, bo nawet żadnego minusa nie zauważyłam…
Jakiś czas temu dałam się porwać twórczości pani Veronici Rossi i przeżyłam cudowną przygodę czytając „Przez burzę ognia”. Udało mi się ją przeczytać po angielsku, jeszcze zanim pojawiła się w naszym kraju. Ta historia tak mnie urzekła, że nie mogłam się doczekać drugiej części. Niestety, zdobycie jej nie było już takie proste, ale udało się. Trafiła w moje ręce, ale nadal...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-12
Jakiś czas temu dałam się porwać twórczości pani Veronici Rossi i przeżyłam cudowną przygodę czytając „Przez burzę ognia”. Udało mi się ją przeczytać po angielsku, jeszcze zanim pojawiła się w naszym kraju. Ta historia tak mnie urzekła, że nie mogłam się doczekać drugiej części. Niestety, zdobycie jej nie było już takie proste, ale udało się. Trafiła w moje ręce, ale nadal coś mi przeszkadzało – studia, sesja… Ale nadeszły upragnione wakacje i mogłam w końcu oddać się lekturze „Through the Ever Night”, czy też „Przez bezmiar nocy”.
Minęło trochę czasu od ostatnich wydarzeń, które miały miejsce w „Przez burzę ognia”. Aria i Perry w końcu mogą być razem, to coś, na co tak długo czekali… Perry jest teraz nowym Wodzem Krwi swojego plemienia. Stanowi opokę i nadzieję dla swoich ludzi. Jednak Aria nadal jest postrzegana jako Kret. Dlatego właśnie muszą utrzymywać dystans, w obawie, że plemię zbuntuje się, gdy zobaczy ich relacje. Jednak są też poważniejsze problemy… eterowe burze się nasilają i sieją zniszczenie, ludzie nie mają, co jeść, Talon nadal jest przetrzymywany w Reverie. A samo Reverie? Tam też nie dzieje się za dobrze… Czy i tym razem Aria i Perry będą w stanie przetrwać? I czy ich uczucie będzie trwało nadal?
Teoretycznie mogłam poczekać, aż książka pojawi się w polskim wydaniu. Mogłam, ale skoro przeczytałam pierwszą część po angielsku, to stwierdziłam, że tradycji musi stać się zadość. I wiecie co? Ponownie dałam się oczarować! Veronica Rossi stworzyła ponownie coś niesamowitego, co niezwykle przypadło mi do gustu. Niby nic wielkiego – dystopia połączona z romansem i lekką nutką science-fiction. A jednak! Historia Arii i Perry’ego ma w sobie coś wyjątkowego i oryginalnego. Coś czuję, że ta seria właśnie trafiła do moich ulubionych.
W tej części ponownie mamy do czynienia z narracją z punktu widzenia dwóch głównych bohaterów. W sumie po części jest to także wymuszone przez rozwój fabuły, ale nie będę Wam zdradzać dlaczego. Jest to dobry zabieg, ponieważ pozwala nam na dokładne poznanie Arii i Perry’ego, a przede wszystkim ich emocji i myśli, które nimi targają. Nie sposób nie polubić tej dwójki, podobnie jak i wielu innych bohaterów. Roar nadal mnie rozbrajał, jednak wydarzyło się tak wiele przez te 350 stron, że potem było mi go żal… i to bardzo. Niesamowicie współczułam jemu, ale także Arii i Perry’emu. Pojawiają się również nowi bohaterowie – Liv, Kirra, Sable. Są oczywiście postaciami drugoplanowymi, ale odgrywają swoje role – dosyć znaczące.
Bałam się trochę, że skoro już wszystko dzieje się poza Reverie, to autorka o nim zapomni i nie dowiemy się o nim nic więcej. A jednak! Reverie nie zostało zlekceważone. Aria nadal posiada swój Wizjer i utrzymuje kontakt z Hessem, a co więcej – również z Sorenem. Każdy ma w tym swój interes, jednak przebiegłość niektórych osób bywa nieprzewidywalna. Cieszę się, że pozostała ta lekka nutka science-fiction, na którą składa się technologia i poziom rozwoju Reverie. Akcja jednak dzieje się przede wszystkim poza nim – spędzamy więc czas w świecie plemion i eterowych burz, które są coraz silniejsze. Uwielbiam sposób, w jaki autorka przekazuje mi wizję tego świata. Wiecie jak ja się znowu czułam podczas czytania jej książki? Po prostu całkowicie przeniosłam się do tego świata, wszystko rozgrywało się na moich oczach, ale także odczuwałam każde uczucie towarzyszące bohaterom. Żałuję tylko, że w tym przypadku mogłam być tylko biernym obserwatorem…
Akcja jest bardzo płynna, mimo że nie pędzi zastraszającym tempem. Autorka jednak dba o to, aby czytelnik się nie nudził. Sporo się dzieje, rozwój wypadków jest nieprzewidywalny i emocjonujący. Tempo zwiększa się zdecydowanie pod koniec, który stanowi jakby punkt kulminacyjny drugiej części trylogii. Zakończenie z jednej strony daje nam nadzieję, a z drugiej poczucie lekkiej niepewności. Rodzi się coraz więcej pytań w naszej głowie odnośnie przyszłości bohaterów, rozwoju wypadków i tego, czy wszystko aby na pewno skończy się dobrze? Jest jeszcze jeden spory plus tej powieści – wątek miłosny jest wybitnie dobrze zrobiony – nie dominuje, nie jest przesłodzony, nie ma tutaj co chwilę wyznań miłosnych bohaterów, a mimo wszystko głębia ich uczucia jest bardzo wyraźna. Z resztą nie tylko ich… Każde słowo, każdy gest – są przepełnione czymś niesamowitym, co uważny czytelnik na pewno wyłapie.
Jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam ponownie wrócić do tego cudownego, ale też w sporym stopniu okrutnego świata. Uwielbiam styl autorki i wszelkie opisy, które sprawiają, że mogę się całkowicie zatracić. Cudowny pomysł, wciągająca fabuła, znakomite wykonanie i świetni bohaterowie. Zdecydowanie pokochałam tę serię, a przeżywanie wszystkiego wraz z bohaterami stało się wręcz uzależniające. Nie wiem jak ja wytrzymam stycznia, bowiem to dopiero wtedy ukaże się trzecia część – „Into the Still Blue”. A zanim jeszcze do mnie dotrze zza granicy… jeju, nawet nie chcę o tym myśleć! A jak ciężko będzie mi ten świat opuścić, gdy historia się już zakończy… Ehh. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak dać ocenę 10/10, bo nawet żadnego minusa nie zauważyłam…
Jakiś czas temu dałam się porwać twórczości pani Veronici Rossi i przeżyłam cudowną przygodę czytając „Przez burzę ognia”. Udało mi się ją przeczytać po angielsku, jeszcze zanim pojawiła się w naszym kraju. Ta historia tak mnie urzekła, że nie mogłam się doczekać drugiej części. Niestety, zdobycie jej nie było już takie proste, ale udało się. Trafiła w moje ręce, ale nadal...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-09-30
2012-08-11
Każdy z nas nie raz czuł potrzebę izolacji. Każdy z nas nie raz czuł się odosobniony. Czasem są takie dni, gdy po prostu potrzebujemy być sami ze sobą. Pragniemy odgrodzić się od świata i na chwilę zapomnieć o wszystkim. Jednak po takiej chwili słabości wracamy do normalnego życia. Wszystko jest takie, jakie było przedtem… a co jeśli nie mamy możliwości takiego powrotu?
Juliette została zamknięta w odosobnieniu 264 dni temu. Tylko ona, 4 ściany i jej notes. Rodzice się jej wyrzekli. Rówieśnicy wyśmiewali. Juliette nie ma nikogo. Tak naprawdę nigdy nikogo nie miała. Ponieważ Juliette myśli, że jest potworem. Potworem, którego dotyk sprawia, iż ludzie umierają. Jednak niektórzy uważają to za dar, potężny dar, który chcą wykorzystać. Chcą zrobić z Juliette broń, ale ona jest temu przeciwna. Dziewczyna nie chce nikogo ranić, nie chce nieść ze sobą śmierci do każdego miejsca, w którym się pojawi. Po 264 dniach odosobnienia zostaje jej przydzielony współlokator, na dodatek chłopak. Jak Juliette poradzi sobie z nowym towarzyszem, a także z planami, jakie mają wobec niej inni? Na pewno nie będzie to łatwe.. nie dla niej.
Do przeczytania tej książki najbardziej zachęcił mnie trailer. Jest po prostu obłędny i wiedziałam odkąd tylko go zobaczyłam, że muszę tę książkę dorwać w swoje ręce. Naprawdę byłam niesamowicie nakręcona na tę historię. Dlaczego? Może dlatego, że wydała mi się bardzo oryginalna. 17letnia dziewczyna całkowicie odrzucona przez społeczeństwo, nie wiadomo czy ze strachu czy z nienawiści… A dodatkowo jej umiejętność – śmiertelność jej dotyku. Brzmiało naprawdę ciekawie i takie też się okazało.
Świat w tej książce jest pełen okrucieństwa, pełen złamanych zasad. Pokazuje jak ciężkie może być życie każdego człowieka, że trzbea dokonywać ciężkich wyborów, które nie raz niosą za sobą poważne konsekwencje. Akcja toczy się w umiarkowanym tempie, raz niesamowicie przyspiesza, aby już za moment zwolnić i uspokoić emocje czytelnika. Tak więc mamy tu sytuacje pełne napięcia, ale także pełne spokoju, które pozwalają nam odetchnąć. Myślę, że zdecydowanie najlepszy jest początek książki, a także zakończenie. Środkowa część momentami może nużyć, ale można to zlekceważyć. Narracja jest pierwszoosobowa, oczywiście z punktu widzenia głównej bohaterki. Umożliwia nam to dokładne poznanie jej uczuć i rozterek. Muszę przyznać, że świetnie jest przedstawione jej zagubienie, niepewność, strach.. każde uczucie, które towarzyszy Juliette, towarzyszy też czytelnikowi. Autorce znakomicie udało się odwzorować zachowanie osoby, która siedziała w zamknięciu długi okres czasu. Same myśli Juliette, jej zachowanie.. naprawdę świetna robota! Nawet późniejsza próba dostosowania się do nowej sytuacji i otoczenia jest stopniowa, widać, że Juliette nie do końca wszystko pojmuje. Także jej późniejsza radość jest opisana w sposób pasujący do osoby, która niedawno wyszła z azylu. Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów to o nich krótko: Adam jest całkiem przyjemnym chłopakiem, opiekuńczym i troskliwym. Z drugiej strony widzimy jego zawziętość i odwagę. Warner – mimo że to czarny charakter tej powieści, to przypadł mi do gustu, a to dlatego, że większość jego kwestii była świetna, taka życiowa. Myślę, że człowiek taki jak on okazałby się ciekawym charakterem, niekoniecznie dobrym, ale na pewno ciekawym i interesującym.
W sumie pomysł na fabułę ostatnimi czasy oklepany – świat po zagładzie, nowy podział społeczeństwa, walka rebeliantów z władzami. Jednak autorka dodała do tego sporo swoich pomysłów, co sprawia, że książka nabiera czegoś świeżego i nowego. Cieszę się, że cukierkowa miłość nie jest głównym wątkiem, tylko schodzi na dalszy plan. Stanowi dopełnienie historii, a nie motyw przewodni. Język jest prosty i naturalny, jednak czytałam to oczywiście w oryginale po angielsku, więc nie wiem jak będzie z polskim tłumaczeniem, ale myślę, że nie powinno być źle. Możemy tutaj znaleźć wiele wątków takich jak chęć władzy, walka z samym sobą, lojalność czy oddanie, a nawet odrzucenie i strach. Są takie momenty podczas czytania, gdy serce podchodzi do gardła i czytamy w dużym napięciu.
Ale znalazły się także rzeczy, które mnie denerwowały. Mianowicie trochę męczące były powtarzające się dialogi i wypowiedzi. Nie mam na myśli, że było słowo w słowo skopiowane, ale sens był ten sam. Naprawdę trochę ciężko mi się czytało po raz kolejny to jak Juliette kłóci się z Warnerem… Na szczęście potem czegoś takiego już nie było. Niektóre rzeczy były też zbyt proste, brakowało mi tu jakiejś większej intrygi, chociaż nie powiem, były chwile zaskoczenia.
Podsumowując, największym plusem tej książki jest zdecydowanie przedstawienie odczuć Juliette. Nie wiem skąd autorka potrafiła tak idealnie opisać zachowanie odizolowanej osoby, ale naprawdę chylę czoła. Historia jest na pewno w pewnym stopniu wciągająca i fascynująca, można się zatracić, albo też nieźle zeschizować, zwłaszcza na początku. Te drobne minusy, które wymieniłam nie wpływają na moją całkowitą ocenę książki, którą uważam za bardzo przyjemną i miłą lekturę.
Każdy z nas nie raz czuł potrzebę izolacji. Każdy z nas nie raz czuł się odosobniony. Czasem są takie dni, gdy po prostu potrzebujemy być sami ze sobą. Pragniemy odgrodzić się od świata i na chwilę zapomnieć o wszystkim. Jednak po takiej chwili słabości wracamy do normalnego życia. Wszystko jest takie, jakie było przedtem… a co jeśli nie mamy możliwości takiego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-02-10
W świecie stworzonym przez autorkę można się zatracić. Czytając, czułam się tak, jakbym sama miała swojego „Smarteye’a” i przeniosła się tam. To było piękne doznanie. Jeśli więc chcecie przeżyć niesamowitą historię, pełną napięcia, emocji i wzruszających momentów, to zdecydowanie powinniście sięgnąć po tą powieść!
Cała recenzja na blogu :)
http://www.sheti-shetani.blogspot.com/2012/02/under-never-sky-veronica-rossi.html
W świecie stworzonym przez autorkę można się zatracić. Czytając, czułam się tak, jakbym sama miała swojego „Smarteye’a” i przeniosła się tam. To było piękne doznanie. Jeśli więc chcecie przeżyć niesamowitą historię, pełną napięcia, emocji i wzruszających momentów, to zdecydowanie powinniście sięgnąć po tą powieść!
Cała recenzja na blogu...
Sarah J. Maas już dawno wpisała się do grona moich ulubionych autorów. Uwielbiam to, w jaki sposób wykreowała świat Szklanego tronu, ale pokochałam także historię zaprezentowaną w Dworach. Piąty tom pierwszej serii całkowicie rozsypał moje serce na kawałki i muszę przyznać, że do tej pory z bólem przeżywam jego zakończenie. Rzadko się zdarza, aby jakaś książka tak długo trzymała mnie w takiej rozterce – wystarczy tylko, że przypomnę sobie tamte wydarzenia, a po prostu mam ochotę wyć i rzucać nożami. W związku z długim oczekiwaniem na finałowy tom, który po angielsku ma się pojawić dopiero pod koniec tego roku, musiałam coś zrobić ze swoim życiem. I tak oto sięgnęłam po Tower of Dawn, choć średnio przekonywała mnie książka w całości poświęcona Chaolowi, którego nie znoszę.
Można by się teraz zastanawiać, czy to moja niechęć do Chaola Westfalla sprawiła, że czytając tę powieść miałam wrażenie, że Maas zaczęła przynudzać. Że stworzyła coś na siłę, coś zupełnie niepotrzebnego. A może faktycznie tak było? Zanim sięgnęłam po tę pozycję, obiło mi się o uszy, że sporo ona wyjaśnia, wnosi coś nowego, więc miałam szczerą nadzieję, że będzie istny ogień. No ale gdzie ogień w przypadku Westfalla… I faktycznie, po przeczytaniu 400 stron byłam po prostu zawiedziona. Ale może zacznijmy od początku…
Chaol i Nesryn wyruszają na Południowy Kontynent, do Antici, aby nawiązać sojusz z tamtejszym władcą. Jego armie są ostatnią nadzieją Erilei. Jednakże mają jeszcze jeden cel – pragną odnaleźć legendarnego uzdrowiciela, który mógłby uleczyć wszystkie obrażenia, jakich Chaol doznał podczas wydarzeń w Rifthold. I choć przybywają tam razem, to wkrótce każde z nich zaczyna poszukiwać tego, na czym najbardziej mu zależy, choć właściwie wciąż łączy ich wspólna sprawa – nawiązanie sojuszu. Chaol pozostaje w stolicy, podczas gdy Nesryn wraz z księciem udaje się w daleką podróż, gdzie dowiaduje się brutalnej i wstrząsającej prawdy o tym, co ma nadejść.
Mimo tego, że Westfall zreflektował się nieco w moich oczach, to i tak nie należy do mojego ulubionego grona bohaterów. Nie było mi go jakoś specjalne żal, dla mnie jest po prostu taką ciepłą kluchą – nigdy nie rozumiałam tego, co Celaena w nim widziała, ale dobrze, że wróciła na dobrą drogę. No ale dobra, Chaol… tak naprawdę ta książka nie jest do końca poświęcona tylko jemu, całe szczęście. O ile rozdziały z jego udziałem są dosyć monotonne i nużące, tak te z perspektywy Nesryn są naprawdę dobre. To właśnie w nich tak wiele się wyjaśnia, to właśnie dzięki nim w trakcie lektury zaczęłam przeklinać z niedowierzenia. Nie przytoczę słów, które padły z moich ust na 530 stronie, bo byłoby to bardzo niekulturalne, a przecież ludzie czytający książki są bardzo kulturalni, ale dzięki tej scenie odzyskałam wiarę w tę książkę. To było WOW! I właśnie dzięki temu odżyłam na nowo, choć powrócił do mnie ten niewypowiedziany lęk, że Maas całkowicie mnie zniszczy za pomocą finałowego tomu tej serii. W sumie… Na to właśnie liczę.
Wiele osób zaczęło niedawno zarzucać Maas, że ma ona tendencję do łączenia wszystkich w pary. Przyznaję Wam teraz rację… Nawet tutaj sobie tego nie odpuściła. Nie przeszkadza mi to jakoś specjalnie, bo w sumie nie zapomina o najważniejszych motywach, które kierują tym uniwersum. Walka, odwaga, nadzieja, przyjaźń, honor. Wciąż są to najważniejsze elementy, a wszelkie romanse czy nawiązywanie nowych relacji jest w sumie takim trochę produktem ubocznym, ale właściwie idealnie wpasowującym się w całość. Dzięki tej książce doceniłam postać Nesryn, ta dziewczyna ma naprawdę poukładane w głowie. Pojawia się też wielu nowych bohaterów, najlepiej poznajemy uzdrowicielkę Yrene Towers – to taka dobra duszyczka, sympatyczna i miła. Nie powiem, że brakuje jej iskry, jest po prostu taką uroczą dziewczyną, choć potrafi pokazać pazur.
Pojawiają się różne opinie dotyczące tego, czy Tower of Dawn to kolejny tom serii, czy jednak coś w rodzaju uzupełnienia. Cóż, zdecydowanie nie możemy tutaj mówić o nowelce, bo książka ma 650 stron, ale nie jest to kolejny tom. Rozgrywające się tutaj wydarzenia biegną równolegle do tych z Imperium burz, co jest widoczne w wielu wypowiedziach bohaterów, gdyż pojawiają się tutaj po prostu informacje z piątej części, dzięki czemu obecni tutaj bohaterowie mają ogólne pojęcie o tym, co wyczynia Aelin. Napiszę nawet więcej, podsycając Waszą atmosferę – pojawia się też króciutki rozdział, w którym pojawia się Ogniste Serce. Bolesny rozdział, który sprawił, że moje oczekiwanie na premierę finału będzie jeszcze większą katorgą.
W ogólnym rozrachunku cieszę się, że przeczytałam tę historię. Chaol pozostaje Chaolem, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Właściwie odnoszę wrażenie, że jego historia nie wnosi nic nowego, ale właściwie ma znaczenie w nawiązywaniu sojuszu, jednak to Nesryn tak naprawdę odkryła coś, co zmienia praktycznie wszystko. Całą perspektywę. Nie brakuje tutaj informacji o Valgach i Kluczach Wyrda, okazuje się, że to, co Nesryn odkryła w trakcie swojej wyprawy jest nie tylko zaskakujące, ale po prostu wbija w fotel. I nic nie zmieni tego, jak bardzo kocham uniwersum wykreowane przez Maas. Kocham jej styl, stosowane przez nią zabiegi, klimat, atmosferę, całą tę historię, która jest tak pełnowymiarowa, tak porywająca, że już na zawsze będzie miała specjalne miejsce w moim sercu.
Sarah J. Maas już dawno wpisała się do grona moich ulubionych autorów. Uwielbiam to, w jaki sposób wykreowała świat Szklanego tronu, ale pokochałam także historię zaprezentowaną w Dworach. Piąty tom pierwszej serii całkowicie rozsypał moje serce na kawałki i muszę przyznać, że do tej pory z bólem przeżywam jego zakończenie. Rzadko się zdarza, aby jakaś książka tak długo...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to