Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Recenzja pochodzi ze stronki www.czytaczek.pl :)

Była to pierwsza zrecenzowana przeze mnie książka (więc proszę o wyrozumiałość :) ) i podkreślam, że do tej pory mam do niej ogromny sentyment! <3 :)

„Czasem odkrycie prawdy może odebrać nadzieję szybciej niż wiara w kłamstwa.”

Hopeless

Hopeless Colleen Hoover to przykład literatury New Adult napisana w formie pamiętnika siedemnastoletniej Sky, której życie zmienia się pod wpływem nieoczekiwanego uczucia. Dziewczyna wychowywana przez przybraną, pełną sprzeczności, tajemniczą matkę, wiodąca względnie spokojne, poukładane życie i podejmująca w większości rozsądne decyzje. Historia z początku zwyczajna, potem z każdym następnym rozdziałem zapierająca dech w piersiach. Cały świat dziewczyny zawala się i rozmazuje, a wszystko dzieje się zupełnie niespodziewanie, kiedy w jej życiu pojawia się fascynujący, a jednocześnie budzący strach chłopak. Dziewczyna mimowolnie wpuszcza go do swojego życia, orientując się, że wie on o niej więcej niż jej się wydaje oraz zaczyna rozumieć, że robi mu dokładnie to, czego sama nienawidzi: wierzy we wszystko, co mówią inni. Wraz z Deanem do jej życia powoli zakrada się coś, co na zawsze odmieni jej świat, rozsypując, a potem odkrywając przed nią nowe karty.

Wzruszająca, momentami gorzka historia ukazująca siłę nadziei i przyjaźni oraz próbę czasu, jaką pokonują. Książka przede wszystkim o miłości, wyborach i losie, który traktuje nas jak białe piórka na wietrze- próbie pogodzenia się z nim, a także zjednoczenia się z przeszłością, aby móc ruszyć dalej. Powieść pokazuje, jak przeszłość, dzieciństwo i otaczający nas ludzie potrafią wpłynąć na to, co będzie potem. Książka opowiada o odzyskiwaniu nadziei i zaufania oraz trudzie, z jakim przychodzi to zranionemu człowiekowi. O łatwości z jaką próbuje uleczyć się poprzez niepamięć. O głębokości skrywanych w sercu ran, a jednocześnie tak niezbędnym wsparciu, jakie można otrzymać tylko od drugiego człowieka- światełku w tunelu. O kwiecie, który potrafi wyrosnąć nawet na najtwardszym kamieniu czy żelazie.

Hopeless to różne odsłony miłości. Nie tylko tej idealnej. Miłości, która może być pusta i nic nieznacząca. Miłości, która może być piękna i pełna emocji, ale okupionej poczuciem winy, samotnością i cierpieniem. O miłości, którą trzeba poczuć. O paskudztwie, które bezpowrotnie krzywdzi i odbija piętno na całym życiu naznaczając je bólem odbierając nadzieję i szanse na normalne życie- które miłość udaje, którego się nienawidzi, a mimo wszystko kocha jego lepszą, dawno zaginioną, straconą stronę. O miłości, która trwa mimo śmierci. O miłości, która wymaga poświęcenia i niejednokrotnie kłamstwa dla dobra drugiego człowieka. Hopeless jest pełne miłości i jej najróżniejszych barw. To kalejdoskop, który rozszczepia ją na tysiące odcieni. Rozbijając najpierw serce i wyobraźnię na kawałeczki podarowuje wiarę w prawdziwą miłość.

Posiadająca najróżniejsze odsłony. Życiowa i prawdziwa, a jednocześnie z humorem. Książka o sile tkwiącej w człowieku i zarazem o jego słabości oraz kruchości. O uczuciach, którym trzeba dać czas i nauczeniu się na nowo, co to znaczy coś poczuć. O krzywdzie, jaka spotyka niewinne dziecko. O wybaczaniu. O życiu, którego nie da się podzielić na rozdziały. Pokazująca różne rodzaje łez. Od tych łaskoczących nasze policzki, przez te wypalające w duszy gorące ślady i oczyszczające serce robiąc miejsce na kolejną porcję, po te, których wcale nie chcemy. Ukazująca wagę słów. Ucząca patrzeć w niebo.

Hopeless to książka, po otwarciu której na następne kilkanaście godzin można zaszyć się w pokoju kompletnie odcinając się od rzeczywistości i stając się najzwyczajniej Sky żyjącą w jej świecie, ocierającą z policzków jej łzy, trzęsącą się ze strachu wraz z nią, starającą się powstrzymać śmiech wydobywający się z jej ust i widzącą wszystko jej oczami. Dzięki świetnemu opisowi uczuć dziewczyny, jaki funduje nam bezlitośnie Colleen Hoover można poczuć się tak, jakby znało się bohaterkę od lat, jakby się nią było, weszło w jej skórę i, co gorsza, nie mogło się stamtąd wydostać. Autorka po prostu zamyka czytelnika w głowie dziewczyny podsuwając miliony sprzecznych impulsów zmuszających, prowokujących wręcz do analizowania wszystkiego wraz ze Sky: każdego uczucia, jego znaczenia i siły. W niektórych momentach jedynie podnosi się twarz w kierunku okna, aby wziąć głębszy wdech i przemyśleć wszystko jeszcze raz, po czym nagle zorientować się (lub nie), że jest już prawie północ, a kartki, słowa, litery kończą się bezlitośnie. Książkę czyta się bardzo dobrze, styl jest ciekawy, powieść połyka się dosłownie na jednym tchu, czując się bogatszym o wszystko, co przeżyło się razem ze Sky.

Hopeless jest jedną z tych książek, do których się z pewnością powraca. Książek takich jak ta po prostu się nie zapomina. One zostają, a kiedy do nich powracamy, na nowo odżywają i na nowo zmuszają nasze serce do przypominania nam o tym, że bije. Książka w której trzeba się zatracić, pogrążyć, zamieszkać w niej, cierpieć przez nią, odzyskiwać nadzieję, uczyć się czegoś na nowo. Trzeba ją po prostu poczuć. Lektura na pewno dla tych, którzy nie chcą żyć pod kloszem. Poruszająca ważne choć niekoniecznie łatwe tematy. Hopeless z pewnością zasługuje na polecenie. To bardzo dobrze napisana książka, która przekazuje wiele mądrych rad czytelnikowi. Między innymi to, że warto być po prostu sobą i nie dać się zmienić otaczającemu nas światu. Warto kogoś zrozumieć, zanim się go osądzi.

Książka jest wypełniona po brzegi uczuciami rozdzierającymi, a nawet rozbijającymi serce każdej wrażliwej osoby na drobny mak. Przyjaźń. Zaufanie. Miłość. Przeszłość i zjednoczenie się z samym sobą. Ktoś, kto pojawia się nagle w ciemnym tunelu otulając Sky i Deana swoimi wątłymi ramionami, czyli Hope, zagubiona i zapomniana, osamotniona i przerażona wśród rozmazanych ludzkich wspomnień. Spotkanie i zderzenie wystraszonej dziewczynki z młodą kobietą w jednym ciele. Próba ratunku. Wspomnienia, które wracają i budzą sprzeczne emocje. Zachwianie poczucia „ja”, wszystkiego, co do tej pory było stałym gruntem pod nogami i potrzeba posiadania u swojego boku kogoś, kto będzie z nami. Siła nieznanego, nieproszonego uczucia. Teraźniejszość, z którą mimowolnie trzeba się zmagać i wreszcie przyszłość, z którą będzie trzeba się zmierzyć. Decyzje, często bardzo trudne i bardzo bolesne. Pogodzenie się z tym, co niesie los. Nadzieja i jej brak. Prawda i plotka. Niedopowiedzenie. Szczerość. Poświęcenie i bezinteresowność. Oto, co wypełnia tę książkę po brzegi. Wszystko to z czasem splata się w jedną, przepiękną i dającą nadzieję opowieść. Autorka sprawia, że trudno jest się oderwać od książki w trakcie czytania, a jeszcze trudniej po. Książkowy kac po Hopeless jest najzwyczajniej w świecie nie do zniesienia.

Kuszący tytuł, jednocześnie tak mocno związany z całą historią, a tak od niej oderwany, pięknie, w symboliczny sposób oddaje jeden z morałów zawartych w książce. Łatwiej nam przecież uwierzyć w coś, co widzimy już na pierwszy rzut oka. Dopiero potem zadajemy pytania. Podczas czytania tytuł zaczyna nabierać sensu, staje się przepięknym symbolem tego, co znajduje się dalej. Tytuł dodaje jeszcze więcej uroku i tajemnicy tej niezwykłej, dobrze przemyślanej przez autorkę historii. Nie sposób również nie zwrócić uwagi na okładkę projektu Elizy Luty, która w swojej opinii o książce pisze „Bo gdy spotyka nas w życiu najgorsze, wtedy zostaje tylko jeden ratunek- mocne ramię drugiego człowieka i bezwarunkowa miłość, która nas w ciemności otuli”. Okładka świetnie nawiązuje do istoty powieści Colleen Hoover. Można stwierdzić, iż jest to sama wisienka na torcie.

Wszystkie te aspekty składają się w ciekawą, wciągającą i wzruszającą, zasługującą na uwagę powieść skierowaną do tych, którzy nie dadzą się zaślepić jedynie historią miłosną, ale także zwrócą uwagę na to, co ją otacza, na czym wyrosła. To, co robi z sercem i wyobraźnią Colleen Hoover w książce Hopeless to jest na pewno otworzenie oczu na nowo. I za to już należą jej się brawa, jest się w stanie nawet wybaczyć gmatwaninę uczuć, w jaką zaplątuje autorka. Bo przecież o to chodzi w czytaniu książek!

Recenzja pochodzi ze stronki www.czytaczek.pl :)

Była to pierwsza zrecenzowana przeze mnie książka (więc proszę o wyrozumiałość :) ) i podkreślam, że do tej pory mam do niej ogromny sentyment! <3 :)

„Czasem odkrycie prawdy może odebrać nadzieję szybciej niż wiara w kłamstwa.”

Hopeless

Hopeless Colleen Hoover to przykład literatury New Adult napisana w formie pamiętnika...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Zostań, jeśli kochasz” to książka, która została przetłumaczona na ponad 30 języków. Na jej podstawie powstał także film. Jest to moje pierwsze spotkanie z Gayle Forman.

Wszystko zaczyna się zwyczajnie. 7.09. Normalna rodzina. Zwykły dom. Żarciki. Rodzinna atmosfera. Za oknem śnieg, a przewrażliwione władze decydują o zamknięciu szkół. I wtedy stało się coś, czego nikt by nie podejrzewał. Bo kto by pomyślał, że coś takiego może spotkać normalnych ludzi? To zdarza się tylko w telewizji.

A jednak.

Życie Mii zamienia się w koszmar. Traci wszystko. Zastanawia się, co się z nią stało. Dziewczyna opuszcza swoje ciało i obserwuje z zewnątrz to, co się dzieje. W dodatku nie ma pojęcia, jak wrócić do swojego ciała. Nie wie nawet, czy tego chce. Co zrobić, kiedy straci się wszystko? Czy warto żyć, a jeśli tak, to dlaczego? Mia wspomina swoje życie. Historia powoli składa się w całość. Czy można się poddać, raniąc wszystkich wokół? A może zbyt trudne jest obudzenie się w samotności? Czy to oznacza koniec? Wybrać życie, czy śmierć? Co będzie gorsze? Czy poddanie się to wstyd? Czy warto walczyć, gdy wszystko wokół się wali?

Co, jeżeli zostanę?!

„Zostań, jeśli kochasz”, a tak naprawdę „If I stay” to nie jest kolejna opowieść o tragicznej miłości. Choć w pewnym sensie tak. Książka mówi o tym, że warto mieć coś, dla czego chce się walczyć. Warto mieć przyjaciół, bo oni, choć nie spokrewnieni z nami więzami krwi, mają podobne do nas dusze i są naszą rodziną. Jest to także historia o tym, że dla kogoś trzeba się umieć wyrzec. Wyrzec własnej wygody. Bo jest to także opowieść o dorastaniu i odpowiedzialności.

„If I stay” to ciekawa wizja na temat człowieka będącego w śpiączce. Gayle Forman przedstawiła swoje wyobrażenie na ten temat. Wiele się słyszy, że ludzie będący w śpiączce czują i słyszą. Ale tu pojawia się coś jeszcze, co czyni tę wizję ciekawszą…

Mia zastanawia się, czy warto stanąć twarzą w twarz z tym, co czeka ją, jeśli się obudzi: samotnością. Dodatkowo boi się reakcji rodziny na jej decyzję. To ciekawe, co czują ludzie w takim stanie. Co im przeszkadza się obudzić? Ten problem pogłębia w swojej książce Gayle Forman w bardzo wzruszający sposób. Rodzina próbuje przekonać Mię, by została. Ale dla niej najlepszą rzeczą jest pozwolenie na samotny wybór. Chce dokonać go sama…

Wraz z poznawaniem życia dziewczyny, poznajemy jej życiową pasję: wiolonczelę, w którą Mia wlewa swoje uczucia. Jest przedłużeniem jej ręki. Razem z nią Mia poznaje, że nie jest to tak samotny instrument, jak by się mogło zdawać. Może zagrać w towarzystwie gitar i brzmi bardzo dobrze. To być może pomaga jej zrozumieć, że ona też nie zostanie sama, pośród ludzi, którzy jej pozostali, jako odmieniec. My, ludzie umiemy się przystosowywać. Oczywiście, że każda strata powoduje pustkę. Jest nie do zniesienia, odbiera nadzieję. Rozbija serce na tysiące kawałeczków, których nie da się do końca posklejać. Ale to czyni człowieka silniejszym. To czyni nas wyjątkowymi. Że mimo tak wielu ran, potrafimy wstać i znajdujemy siłę, by iść dalej.

Człowiek to stworzenie najkruchsze i jednocześnie najtwardsze. Najmądrzejsze i jednocześnie tak głupie. Bo Ktoś obdarzył nas, Ziemskie stworzenia, zdolnością kochania. I to miłość trzyma nas przy życiu, które nie jest sprawiedliwe. Miłość i samotność, która tę miłość w nas budzi. Nasza siła tkwi w tym, że to, co mamy oraz to, co tracimy, wkładamy do plecaka i idziemy, potykając się, dalej. By później wrzucić do plecaka to, co przyniesie nam życie. Warto żyć, choćby dlatego, że czeka nas wielka tajemnica, niewiadoma. Warto żyć dla tego, co jeszcze będzie, co może się zdarzyć. Trzeba zebrać siły, pogodzić się z nieuleczalną raną i iść, choć nie ma nic trudniejszego.

Muzyka pełni w tej książce bardzo ważną rolę. Łączy ludzi, choć jest tak różna. To jest ważne. Mimo różnic, jakie są między nami, nie jesteśmy sobie obcy. Nikt nie jest samotną wyspą.

Jest to opowieść o wyborach i o tym, że kochamy kogoś takiego, jakim jest i nie chcemy go zmieniać. Trzeba kochać ludzi za to, kim są…

Czasem to nie my dokonujemy wyborów życiowych. Wybór tworzy człowieka, jego życie, osobowość. Taki jest nasz los. Czasem nie o wszystkim wolno nam decydować. Nie każdy dostaje taką szansę, jak Mia, by wybrać. Wybór to przywilej, ale i największa kara, jaką zostaliśmy obarczeni.

Książka wzruszająca i życiowa, dobra dla tych, którzy szukają, dla tych, którzy nie wierzą w miłość oraz dla tych, którzy nie widzą powodu by zostać, lub nie wiedzą, czy chcą.

I wreszcie kolejna rzecz, której nauczyła mnie ta książka. By doceniać to, co się ma. Czerpać z każdego dnia tyle, ile można. Bo możemy to utracić. I utracimy. Dziś, jutro, nie ważne. „Żyj dla miłości”- nawołuje napis na okładce. Bo miłość to na pewno powód, dla którego warto żyć. Więc zostań, jeśli kochasz. Znajduj zawsze nowy powód. Bo warto żyć. O tym jest ta książka.

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Zostań, jeśli kochasz” to książka, która została przetłumaczona na ponad 30 języków. Na jej podstawie powstał także film. Jest to moje pierwsze spotkanie z Gayle Forman.

Wszystko zaczyna się zwyczajnie. 7.09. Normalna rodzina. Zwykły dom. Żarciki. Rodzinna atmosfera. Za oknem śnieg, a przewrażliwione władze decydują o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Pięć osób, które spotykamy w niebie” to książka autorstwa Mitch’a Alboma, pisarza amerykańskiego oraz znanego felietonisty, dziennikarza i prezentera. To, co jako pierwsze rzuciło mi się w oczy, to oczywiście intrygujący tytuł. Postanowiłam więc również posłuchać, co takiego ta, stosunkowo niewielka książka ma mi do powiedzenia.

Powieść zaczyna się dość ciekawie, bo… od końca- którym jest śmierć głównego bohatera. Książka przedstawia wzruszającą historię zwykłego człowieka o imieniu Eddie „NADZÓR TECHNICZNY”. Poznajemy go w dość smutnych okolicznościach, bo w ostatniej godzinie ziemskiego życia. Jego większą część spędził w Rubylandzie- wesołym miasteczku, które dla Eddiego wcale nie było aż takie wesołe. Wiele razy chciał stamtąd uciec, w czym przeszkodziła mu wojna i jego marzenia nigdy się nie spełniły. W dniu śmierci „karuzelnik z Rubylandu” miał osiemdziesiąte trzecie urodziny i dokuczało mu już wiele dolegliwości nabytych w ciągu długiego życia. Eddie zginął w tragicznym wypadku, próbując uratować małą dziewczynkę, na którą spadał urwany wagonik kolejki.

Po śmierci mężczyzna znajduje się w niebie, a otaczają go tylko kolory. Wszystko, co było, nagle staje się dla niego bardzo odległe. Wyobraża sobie to z dystansu, mając wrażenie, że było to wiele lat temu. Czuje tylko spokój, a wszelkie ziemskie emocje i uczucia oddalają się wraz z jego wspomnieniami. Eddie zaczyna z czasem rozumieć, że niebo jest po to, żeby odkryć sens życia na Ziemi oraz, żeby je zrozumieć.

Myślę, że podróż, jakiej doświadczył po śmierci Eddie można porównać do wiecznej tułaczki każdej ludzkiej duszy, ale nie tylko tej zmarłej. Ludzkie życie, istnienie przepełnione jest poszukiwaniem swojej drogi, przeznaczenia. Często zdaje nam się, że marnujemy swój czas i życie oraz, że wszystko jest bez sensu. Często myślimy, że jesteśmy nikomu niepotrzebni i że nasze życie idzie na marne do niczego się nie przyczyniając. Książka „Pięć osób, które spotykamy w niebie” zupełnie obala taki sposób myślenia. Najpiękniejsza w tej powieści jest właśnie prostota, z jaką autor przedstawia nam Eddiego „NADZÓR TECHNICZNY”, który jest zwyczajnym, można by powiedzieć- szarym człowiekiem, który tak jak wielu innych, uważa swoje życie za mało ważne. Autor traktuje tą postać z lekkim pobłażaniem, uświadamiając nam, jak naiwni jesteśmy, czując się niepotrzebni, niekochani. Mimo, że postać Eddiego zupełnie nie jest do mnie podobna pod właściwie żadnym względem, zadziwiło mnie, jak łatwo się z nią utożsamiłam i jak szybko skradła ona kawałeczek mojego serca. Może stało się tak dlatego, że Eddie nie jest człowiekiem wyidealizowanym- ale normalnym, który, jak każdy z nas ma swoje zalety i wady, a jednocześnie tak samo w tym wszystkim bezradnym i naiwnym.

Powieść o Eddiem jest niezwykłą i pozytywnie zaskakującą wizją nieba, w której na człowieka wcale nie czeka rajski ogród, ale jest to jakby kolejny etap, w którym mamy po prostu spotkać pięć osób. Oczywiście, nie są to osoby przypadkowe, ale takie, z którymi w mniejszym lub większym stopniu skrzyżowały się nasze drogi. Spotkane osoby dają Eddiemu lekcje przytaczając fragmenty z życia i pomagając mu zrozumieć, dlaczego żył właśnie w taki, a nie inny sposób. Równolegle poznajemy również, za pomocą retrospekcji do urodzin Eddiego na różnych etapach życia, jego historię i możemy lepiej zrozumieć to, co się dzieje. Widzimy też urywki zdarzeń rozgrywających się na ziemi.

Magia tej książki opiera się nie tylko na poruszającym obrazie nieba, jaki maluje nam pisarz, ale również na tej prostocie, o której już wspominałam i dzięki której ta opowieść jest bardzo ciepła i przyjemna do czytania, a jednocześnie porusza bardzo ważne dla każdego człowieka tematy. „Każdy ma swoją własną wizję nieba”- mówi autor już na początku książki, do czego z resztą nawiązuje w swojej powieści. Ale najważniejsze jest to, że te nasze odrębne nieba przenikają się wzajemnie tworząc drabinę do poznania własnego życia, po której czytając książkę, wspinamy się razem z Eddiem.

Kompozycja i konstrukcja powieści sprawia, że czyta się ją trochę jak przypowieść lub też przepiękną powiastkę. Czytając, czułam się tak, jakbym siedziała przy kominku i babcia opowiadała mi tajemnicze historie o duszach lub zaświatach. Myślę, że jest to spowodowane faktem, iż opowieść ta i w ogóle zagadnienie nieba czy ludzkiej duszy są od najdawniejszych czasów owiane pewnego rodzaju ludowością. Podczas lektury, z pewnością udzielił mi się ten niezwykły nastrój. Opowieści o duchach i tułaczce dusz są w końcu poruszane przez największe, zarówno polskie, jak i światowe dzieła literatury oraz przekazywane, czy to w formie ustnej, czy też pisemnej, z pokolenia na pokolenie. Ów ludowy akcent czyni powieść niepowtarzalną, a zarazem jakby naszą wspólną i sprawia, że czyta się ją na zapartym tchu.

Zakończenie książki jest nie tylko bardzo wzruszające, ale również genialnie pokazuje kolej ludzkich zdarzeń. Powieść ukazuje też, że to, co najpiękniejsze i najważniejsze w naszym życiu jest często niedostrzegalne lub na pierwszy rzut oka niepotrzebne…

Uważam, że pomysł pisarza na wizję nieba jest niezwykle piękny, ponieważ według niego każdy z nas poznaje swoje pięć osób, a następnie dostaje swoje własne niebo i stając się jego częścią, staje się również następcą tej niezwykłej tajemnicy. Kończąc własną tułaczkę, człowiek ma szanse pomóc innym w ich podróży. Książka tworzy więc bardzo rozbudowaną pajęczynę, pokazując, że tak naprawdę my, ludzie jesteśmy sobie tak naprawdę bardzo bliscy.

„Żadna historia nie jest oderwana od innych. Czasami historie splatają się ze sobą, a czasem pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie”. Myślę, że ten krótki cytat bardzo dobrze oddaje sens tej, niezwykle pięknej dla mnie powieści. Otóż, wszyscy ludzie są ze sobą w pewien sposób powiązani. Żyjemy w jednej rzece i zderzamy się ze sobą niczym bezwładne kamienie kierowane przez silny i nieśmiertelny prąd bezlitosnego losu. Czasami wpadamy na siebie, a niekiedy tylko ocieramy, nic nie zauważając. Ale nasze historie łączą się ze sobą właśnie przez te zwykłe, niedostrzegalne na co dzień spotkania. A wszystko to zlewa się w końcu w dalece niezmierzony ocean pełen przedziwnych ludzkich historii…

Myślę, że książka „ Pięć osób, które spotykamy w niebie” jest naprawdę godna polecenia i jest jedną z nielicznych książek, po które na pewno chętnie sięgnę w przyszłości po raz drugi, bo to jedna z tych historii, które trzeba przeczytać dwa razy, by odkryć i zrozumieć je dokładniej. Podróż, na jaką zabrał mnie Eddie była z pewnością otwarciem oczu na nowo, a nawet otwarciem ich po raz pierwszy, ponieważ pomogła mi zwrócić uwagę na to, co na pozór niedostrzegalne.

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Pięć osób, które spotykamy w niebie” to książka autorstwa Mitch’a Alboma, pisarza amerykańskiego oraz znanego felietonisty, dziennikarza i prezentera. To, co jako pierwsze rzuciło mi się w oczy, to oczywiście intrygujący tytuł. Postanowiłam więc również posłuchać, co takiego ta, stosunkowo niewielka książka ma mi do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

Moja przygoda z „Charlotte Street” rozpoczęła się… właściwie dokładnie rok temu, kiedy otrzymałam ją razem ze świadectwem. Coś jednak sprawiło, że nie sięgnęłam po nią wtedy i wylądowała na półce tzw. „do przeczytania…kiedyś tam”. A że książka jest moja i nie czułam presji czasu, a jako pracoholiczka bulimiczna czasem potrzebuję presji czasu, żeby działać, położyłam ją na półce i, bo ja wiem? Zapomniałam. W każdym razie, z nieznajomych mi powodów, coś sprawiło, że przywitałam ją po raz kolejny i najbliższe kilka dni spędziłam na, jak się pewnie domyśliliście, Charlotte Street, w Londynie, z facetem, który nazywa się jak znany aktor, choć wcale nim nie jest, mieszkającym koło miejsca, które wszyscy biorą za miejsce, którym ono nie jest. I może nawet lepiej, że trafiłam na tę powieść dopiero teraz… (O nie! Tylko nie myślcie, że jest w niej coś niestosownego! Później Wam wyjaśnię, co mam na myśli)

Powieść ta jest autorstwa Danny’ego Wallace’ a, brytyjskiego pisarza mającego na koncie 9 książek, a zarazem producenta filmowego, komika, aktora i prezentera związanego z wieloma prestiżowymi magazynami, jak np. „The Times”. Było to moje pierwsze spotkanie z pisarzem.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, że codziennie na ulicy mijamy setki, tysiące ludzi, zupełnie obcych? Nie znamy ich imion, ba, nie wiemy o nich nic poza tym, że idą właśnie tą ulicą i ten jeden fakt sprawia, że są nam w jakiś sposób bliscy. Prawdopodobnie też nigdy więcej ich nie spotkamy, chyba, że łut szczęścia sprawi, że wsiądziemy do jednego tramwaju, albo codziennie chodzimy tą samą drogą na zakupy… Mijamy się, może nawet kilka razy w tygodniu, a nie wiemy o sobie… no właśnie… nic.

Ja się zastanawiałam.

Czasem wymieniamy spojrzenia, zamienimy krótkie słowo, jak „przepraszam”, albo przynajmniej „sorry” i idziemy dalej. Ale czasami zdarza się, że dwoje ludzi przechodzi obok siebie i ich spojrzenie trwa o ułamek sekundy za długo, a mijają się jakby nigdy nic, do końca życia siedząc z kotem w za ciasnym fotelu, zastanawiając się, co takiego przegapili. Czy któraś kartka w ich życiu się skleiła z inną i ominęli ją nieświadomie gubiąc swoje szczęście? A z drugiej strony, co zrobić z tym uczuciem? Że ta osoba, która właśnie nas minęła może jest jakąś zagubioną cząstką nas samych? Kimś, kto mógłby odegrać jakąś rolę w naszym życiu, gdyby tylko… no właśnie. Gdyby tylko co?

Charlotte Street to historia mężczyzny, który miał prawie wszystko i stracił prawie wszystko, od dziewczyny, poprzez znajomych, aż do własnych marzeń. Jason Priestley jest od początku na straconej pozycji. Odkąd zepsuł swój związek, a wraz z nim posypało się wszystko, jego życie przypomina baśń w wydaniu smutnym: o łabędziu, który stał się brzydkim kaczątkiem. Mężczyzna zrezygnował z pracy nauczyciela, jest dziennikarzem w rozdawanym za darmo, w metrze czasopiśmie. Przeszłość cały czas się na nim mści i znosi ją właściwie tylko dzięki przyjacielowi , z którym mieszka i imprezuje. Ludzie postrzegają go w dodatku jako lekkoducha, wyprutego z ambicji i mającego problem z alkoholem. I pewnie zakończenie byłoby równie smutne jak początek, gdyby nie jedna ulotna chwilka, ta, którą większość z nas wzięłaby za „jedną z wielu chwilek”. Otóż, pewnego dnia Jason spotyka na ulicy Dziewczynę, na moment świat wokół staje w miejscu, a potem zostaje zupełnie sam pośrodku tłumu ludzi na Charlotte Street, zupełnie jak przedtem, tylko że z małą różnicą: w ręku mając małe plastikowe pudełeczko z jednorazowym aparatem, w sercu rozklekotany alarm, a w głowie dylemat „wywołać, albo nie”. Czy można, od tak, wkroczyć z buciorami w czyjeś życie?

Powieść ma w sobie coś intrygującego. Oczywiście, jest tu męski punkt widzenia- no bo jaki mógłby mieć Jason Priestley. Ale to, co przyciąga, czyni tę książkę taką tajemniczą- to zagadka. Zagadka wzięta z życia każdego człowieka, a właściwie… z ulicy! Może to wydawać się śmieszne, ale przecież to tu wszystko się zaczyna. Ulica. Ludzie. Czas. Ktoś kiedyś powiedział, że wszystko musi się dziać gdzieś i kiedyś, no i z jakiegoś powodu. Przeznaczenie? No bo jak inaczej nazwać można to, że Jason znalazł się właśnie w tym miejscu, właśnie w tym czasie na Charlotte Street, jeśli nie kapryśnym zrządzeniem losu? Najbardziej inspirujące dla mnie w pomyśle autora jest to, z jaką lekkością wykorzystał zwykłą sytuację. Taką, która spotyka każdego z nas, codziennie, na ulicy, by zbudować piękną historię o poszukiwaniu, już nie tyle Tej Osoby- nieznajomego Kogoś, kto zdaje się nam być bardziej bliski, niż byśmy oczekiwali. O poszukiwaniu samego siebie, swojego szczęścia, tułaczce, którą mimowolnie przeżywa każdy z nas.

Sięgając po Charlotte Street, nie dajcie się zgubić złudzeniu, że jest to romansidło (nie żebym miała coś do romansideł)! Z mojego punktu widzenia jest to bardzo dobrze napisana powieść o ciekawej konstrukcji i ,oczywiście, jej szkielet stanowi rozwiązanie zagadki, do czego autor konsekwentnie dąży. Ale myślę również, że jest to książka, która porusza inne ciekawe tematy. Choćby to, jak ważni są ludzie wokół nas i jak dużą rolę odgrywają w kształtowaniu siebie jako człowieka. Jason przeżywa podczas swojej przygody ogromną metamorfozę. Powoli zaczyna rozumieć swoje błędy i stara się „chwycić byka za rogi”… Naprawia to, co zepsuł i pragnie zacząć od nowa. Zmienić swój zestaw DNA cech, które wszystkim pokazuje. Jego historia na pewno pomoże tym, którzy w jakiś sposób czują się zagubieni w tym chaosie życia codziennego i szukają inspiracji. Poza tym, jeśli już mowa o inspiracjach, autor ciekawie przedstawił Londyn ( szczególnie pod względem różnych ulic, ciekawostek no i… pubów!) Nie wiem, jak odnosi się to do realiów, ale może kiedyś, z przyjemnością odwiedzę Londyn i Charlotte Street, z pewnością pamiętając o losach niejakiego Jasona Priestleya. Bo marzenia się spełniają. Nawet, jeśli tylko na papierze!

Książka opowiada też o tym, jak poszczególne decyzje wpływają na nasze życie. Co, jeśli dzisiaj nie poszłabym tu tylko tam? Co, jeśli Jason nie zrobiłby tego, co zrobił? Jak wyglądałby świat, gdyby historię zmienił jakiś jeden mały przypadek, błahostka, a jednak ważna błahostka? Na tyle ważna, że nie było by Ciebie i mnie, tej książki, tego słowa? Jeśli zamiast tego słowa napisałabym inne, a Ty byś je przeczytał? Może nie byłoby nas właśnie tu, gdzie jesteśmy? Może sęk w tym, że trzeba przestać tak zawzięcie o tym myśleć i wykorzystywać chwile, żeby później nie żałować?

Książka napisana jest z dziennikarskim zacięciem. A, że, podobnie jak autor, tak i jego postać jest dziennikarzem, powieść jest wzbogacona stylem i dobrym, czasem bardzo dobrym dowcipem. Opowieść o Jasonie to również opowieść o jego życiu zawodowym, o tym w jaki sposób pasja ma odnosić się do życia oraz może lepiej: prawdziwe życie do pasji. Do czego jesteśmy przeznaczeni? Jak to odkryć? Do gustu przypadło mi, że Danny Wallace wyciągnął ze swoich postaci to, co najlepsze i stworzył ciekawy portret różnych ludzi, z których każdy ma jeden cel: ułożyć sobie życie. A każdy robi to po swojemu.

Poza tym książka mówi o podążaniu za marzeniami. Autor często konfrontuje nasze wyobrażenia z szarą codziennością. Właściwie już w pierwszym akapicie, a później jeszcze wiele razy. I o zderzeniu z często ponurą rzeczywistością, z którą musimy się zmierzyć, by dojrzeć wreszcie do tego, że trzeba gonić za marzeniami, z jakimkolwiek skutkiem. Bo bez takiego lampionu pośród szarości i czerni nie można wygrać.

Ucieszyło mnie, że autor namalował Jasona, nie jako zrozpaczonego i nadmuchanego, zniesmaczonego życiem i ludźmi filozofa podającego nam na tacy smętne, pouczające cytaty- bo to do tej postaci nie pasuje. A mimo to możemy się poczuć, jak byśmy byli w głowie bohatera i jego przemyślenia, analiza codziennych zdarzeń niekiedy bawi i uczy jednocześnie. I nie mam na myśli, że jest to książka dziecinna, czy niepoważna (chyba wychodzi na jedno), ale raczej to, że pisarz nie upchnął do niej niepotrzebnie nie wiadomo czego, nie ubrał powietrza w złotko, a raczej przekazał czekoladkę bez zbędnych opakowań, a z dobrym nadzieniem. Wzbogacił wszystko w poczucie humoru i dodał do tej mieszanki dziennikarskiego zapału, dobrego pomysłu i dobrej kreacji postaci coś jeszcze, a mianowicie szczyptę magii.

Teraz pora, by do tej recenzji również dodać szczyptę magii, co Wy na to? Napisałam na początku, tu zacytuję: „I może nawet lepiej, że trafiłam na tę powieść dopiero teraz…”

Tak, rzeczywiście cieszę się, że tak się stało, nie tylko dlatego, że zbliżają się wakacje, a to jest dobra książka na wakacje, ale dlatego, że trafiłam na nią zaraz po przeczytaniu książki „Pięć osób, które spotykamy w niebie”. Pewnie zapytacie „a co ma piernik do wiatraka?”. Według mnie… ma!

Jest to kolejna książka, w której autor porusza motyw tułaczki, podróży. I choć ciężko porównywać obydwa przypadki, to jednak można znaleźć między nimi jeden wspólny mianownik. A mianowicie: historie. Ludzkie historie posplatane ze sobą jak warkoczyki, jedna z drugą, druga z trzecią, trzecia z czwartą, tworzące jeden wielki dobierany warkocz składający się na jedną fryzurę… Obydwie książki poruszają bowiem temat „Czym właściwie jest moje życie? Dokąd zmierzam? Co zrobić, żeby nie zmarnować szansy?” W przypadku Eddiego była to podróż, która miała mu wyjaśnić sens życia na Ziemi. Jason wciąż żyje i jego tułaczka to tak naprawdę nic innego: poszukiwanie zrozumienia, dla siebie, dla innych. Dlatego spodobały mi się wprowadzone do fabuły momenty refleksji w Postman Parku, przy tabliczkach z bohaterami „szarej codzienności”, które odgrywają w książce dużą rolę.

Autor unaocznia, jak ludzkie historie potrafią się ze sobą posplatać, o czym mówi choćby cytat, myśl Jasona po jednym z najtrudniejszych momentów jego życia (jak już mówiłam, nie uważam, że autor pozbawił książkę pięknych myśli. On po prostu ubrał te myśli w osobowość Jasona Priestleya po to, jak mi się wydaje, by stały się bliższe każdemu z nas) :


„Ludzie wokół nas w pewnym sensie są nami. Są częścią naszej historii. Mogą ją nawet z nami pisać. I kiedy kogoś takiego tracimy, w jakikolwiek sposób, nie ma wątpliwości, że tracimy też jakąś część siebie.”

Jest to mój ulubiony cytat z tej książki.

Na koniec, wspomnę jeszcze, że jest to piękna opowieść nie tylko o zyskiwaniu, ale również o traceniu. Przemijaniu. I tym, co się z tym nierozłącznie wiąże: wybaczeniu, godzeniu się z tymi utratami, jakie niesie nam los, po to, by móc ruszyć gdzieś przed siebie.

Dla mnie „Charlotte Street” jest książką, o której mogłabym gadać godzinami. Jest też dla mnie na pewno otworzeniem oczu na nowo, na nowe sprawy i przede wszystkim na to, co jest wokół, tak ulotne, a skłaniające do podjęcia ryzyka, by zawsze uparcie gonić na marzeniami.

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

Moja przygoda z „Charlotte Street” rozpoczęła się… właściwie dokładnie rok temu, kiedy otrzymałam ją razem ze świadectwem. Coś jednak sprawiło, że nie sięgnęłam po nią wtedy i wylądowała na półce tzw. „do przeczytania…kiedyś tam”. A że książka jest moja i nie czułam presji czasu, a jako pracoholiczka bulimiczna czasem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

Wcześniej miałam okazję obejrzeć film pt. „Pamiętnik” na podstawie powieści Nicholasa Sparksa, który słynie ze swoich mistrzowskich romansów. Uznałam, że „Ostatnia Piosenka” to dobry pomysł na początek wakacji. Pierwszy raz czytałam powieść Sparksa i na pewno nie po raz ostatni.

„Ostatnia Piosenka” to opowieść o Ronnie- nieco zbuntowanej siedemnastolatce, która wyrwana z Nowojorskiego, klubowego życia ma spędzić całe wakacje w spokojnym, nadmorskim miasteczku w Karolinie Północnej u Ojca, który 3 lata wcześniej porzucił Nowy Jork. Za pomocą retrospekcji w trakcie rozmowy z mamą poznajemy historię dziewczyny. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że będzie to najtrudniejsze i najgorsze lato w jej życiu. Czeka ją spotkanie z tatą- miłośnikiem fortepianu, który pragnie odbudować spalony w pożarze kościół, którego znienawidziła i ludźmi, którzy wplączą ją w spore kłopoty. Pozna też przystojnego chłopaka, Willa- siatkarza, mechanika i ochotnika w oceanarium, który okaże się zupełnie inny, niż na pierwszy rzut oka…

Będzie to lato pełne romantyzmu, ale też gwałtownych przemian. Okaże się, że Ronnie w tak wielu sprawach się pomyliła. Dziewczyna przejdzie metamorfozę i zrozumie, że ludzie wokół niej są często inni, niż myślała oraz mają sekrety, których ujawnienie zmieni jej podejście do życia. Później już nic nie będzie takie samo, jak wcześniej. Okaże się, że miasteczko, które było jej zupełnie obce, stało się jej domem, a ludzie, których poznała- częścią jej życia. Teraz, kiedy zacznie doceniać dane jej życie i korzystać z niego, kiedy wszystko wreszcie zaczęło się układać- będzie zmuszona zmierzyć się z utratą. Pogodzić z losem, wybaczyć innym i sobie, by zaakceptować popełnione błędny i móc ruszyć dalej. Czeka ją wstrząsający wyścig z czasem, w którym dziewczyna musi zrobić tak wiele, zanim straci jeszcze więcej…

„Ostatnia Piosenka” jest opowieścią o tym, jaka jest miłość. Uczy, że trzeba coś naprawdę pokochać, żeby to znienawidzić. Historia ukazana z różnych perspektyw pokazuje, ile trzeba mieć szczęścia, żeby zrozumieć drugiego człowieka. Niholas Sparks stworzył uniwersalny bestseller, który porusza tematy ważne i trudne jak dorastanie i poświęcenie. Myślę, że wyjątkowość książki tkwi w tym, że do końca trzymała mnie w napięciu. Poza wątkiem romansu dostrzegalne są również przynajmniej 4 wyraziste akcenty: relacja rodzinna między Ronnie i jej ojcem, wątek jej nowych znajomości i kłopotów, wątek witrażu i pastora Harrisa, ale coś jeszcze. Spoiwo, które uczyniło tę historię bardziej żywą, a mianowicie pasja do muzyki i to, jak wpływa ona na różne aspekty życia. A między nutami- poświęcenie Ojca dla córki i jego miłość do pianina- melodii, z której jest gotów zrezygnować dla Ronnie, choć wypełnia ciszę jego życia- pustkę, która wkrada się do jego serca.

Książka uczy, że kluczem do dobrych relacji jest zaufanie. Kiedy Ronnie orientuje się, co odebrała ojcu przez własną nienawiść- całkiem zmienia się jej stosunek do niego. Fortepian jest w pewnym sensie spoiwem tej powieści. Ostatecznie to on skleja z sobą wszystkie wątki i rozkleja serce czytelnika.

Co do tytułowej „Ostatniej Piosenki”, powiem tylko tyle, że czytając książkę przyłapałam się na czymś. Czekałam na piosenkę, którą naprawdę chciałam usłyszeć. Kiedy wreszcie się zaczęła, nie mogłam uwierzyć, że nie poznam melodii- takiej, jak wyobraził ją sobie pisarz. Że zobaczę tylko opisujące ją słowa. Dopiero potem doszło do mnie, że tak właśnie miało być i na tym polega tajemnica tej powieści.


„Życie, uświadomił sobie, bardzo przypomina piosenkę. Na początku jest tajemnica, na końcu- potwierdzenie, ale to w środku kryją się wszystkie emocje, dla których cała sprawa staje się warta zachodu.”~ Nicholas Sparks „Ostatnia Piosenka”

Każdy człowiek usłyszy własną „Ostatnią Piosenkę”. Sto identycznych oczu i uszu usłyszy każdą melodię inaczej. Choćby miała nawet sto identycznych nut. Tak samo jest z Bogiem, którego dostrzegają wszyscy w tym samym czasie- co odkrył Steve. I miłością, której w tej książce każdy odnajdzie zupełnie inny odcień- o czym przekonałam się ja.

Życie każdego człowieka jest inne, choć z punktu widzenia medycyny jesteśmy pod pewnymi względami identyczni. Gdyż w żyjących istotach tkwi coś jeszcze: ta melodia, która gra w nich od zawsze, a oni bezsilni i głusi nie mogą jej usłyszeć. Życie każdego człowieka przypomina więc Ostatnią Piosenkę. Piosenkę, która staje się wyjątkowa nie dzięki nutom, lecz ukrytym w niej emocjom- to dla nich warto żyć.

Książka opowiada również o tym, czym jest utrata i wyrzeczenie się czegoś z miłości. Utrata postępuje samoistnie, ale wyrzeczenie to świadoma decyzja. To historia o poświęceniu człowieka, który wyrzekł się tego, co kocha tylko po to, by tego nie utracić.

Książka o odchodzeniu, pożegnaniach, ale też o tym, że nie wszystko musi się skończyć, choć ostatecznie wszystko jest skazane na koniec.

Pełna doznań i emocji książka o różnych twarzach, które łączą się tworząc kolaż ludzkiego życia. Pełna refleksji opowieść, która zawiera w sobie coś nieuchwytnego- chwilę, która może trwać wiecznie. Była dla mnie jak mrugnięcie i otworzenie oczu na nowo- mimo ilości stron.

Na podstawie powieści powstał również film, który miałam okazję obejrzeć chwilę po zakończeniu czytania. Oczywiście, nie zapewnił tyle doznań, co książka: autor wiele wątków skrócił lub zmodyfikował, na innych skupił się bardziej, a jeszcze inne spłycił. Mimo to, aktorzy dobrze uchwycili to, co najważniejsze, a niektóre zmiany zadziałały nawet na korzyść. To po raz kolejny pokazuje, że każdy patrzy na wszystko innymi oczami. Spodobała mi się melodia ułożona do Piosenki i dzięki temu ożywiła historię, bo mogłam na nowo przeżyć tę niezwykłą, pełną magii chwilę.

Zarówno film, jak i książka są godne uwagi. „Ostatnia Piosenka” zajmuje miejsce na półce NZWMM. Kto przeczyta, dowie się, co mam na myśli…

P.S. na zawsze w moich myślach 😉

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

Wcześniej miałam okazję obejrzeć film pt. „Pamiętnik” na podstawie powieści Nicholasa Sparksa, który słynie ze swoich mistrzowskich romansów. Uznałam, że „Ostatnia Piosenka” to dobry pomysł na początek wakacji. Pierwszy raz czytałam powieść Sparksa i na pewno nie po raz ostatni.

„Ostatnia Piosenka” to opowieść o Ronnie-...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Doskonała miłość usuwa lęk” Święty Jan

Są książki, po których przeczytaniu człowiek ma ochotę zaszyć się pod kołdrą i ryczeć przez kolejny tydzień. Istnieją też takie, po których czuje się niczym po wypiciu mocnej kawy albo energetyka, gotów biegać na bosaka po zaśnieżonej ulicy w temperaturze minus dwadzieścia. Pojawiają się książki, po których człowiek ma ochotę dźgnąć autora w oko zakładką, albo uścisnąć go i biec do księgarni po jego kolejną powieść. Można się natknąć na jeszcze jeden, rzadszy, aczkolwiek niebezpieczny typ. Kiedy po przeczytaniu doskwierają Ci wszystkie powyższe objawy i nie jesteś zdolny myśleć o niczym prócz tego, jak bardzo tęsknisz za właśnie skończoną książką. Do tej kategorii zaliczyłabym „Dziewczynę o kruchym sercu”.

Jest to książka autorstwa Elżbiety Rodzeń wydana w 2016 roku. Spędziłam w jej towarzystwie tydzień robiąc krótkie przerwy na szkołę i podstawowe funkcje życiowe. Z każdą dłużącą się minutą lekcji, myślałam coraz bardziej o powrocie do domu, odbębnieniu zadań i ponownym zanurzeniu się w jej świat.

Obszerna powieść została napisana z punktu widzenia Janka, chłopaka w klasie maturalnej, a zarazem zdolnego ucznia, mającego wielu kumpli i przy okazji wianuszek otaczających go dziewczyn. Tym, co odróżnia go od większości rówieśników, jest wolontariat. Chłopak aktywnie działa w nim od szesnastego roku życia. Marzy, by powierzono mu trudniejsze zadanie, niż opieka nad starszymi ludźmi. Chłopak zdaje się być chodzącym ideałem. Mądry, ambitny, wygadany, z poczuciem humoru, a jednocześnie zdolny do pomocy i poświęcania czasu słabszym.

Jak na życzenie, w jego życiu pojawia się Ulka- jego pierwszy poważny projekt, a zarazem awans na najwyższy stopień. Tyle, że ona wcale nie szuka opiekunów, a nawet skutecznie potrafi się ich pozbyć. Poprzednika Janka podała na policję.

Podopieczna okazuje się być jego zupełnym przeciwieństwem. Chłopak kojarzy, że nim Ulka przestała pojawiać się w szkole, była raczej niezauważalna. Po jej powrocie zorientuje się, że to nie jedyne, co wyróżnia Borowską spośród innych dziewczyn. Jest opryskliwa i nie ma zamiaru pozwolić komukolwiek się do siebie zbliżyć. Janek początkowo obserwuje trudną do rozgryzienia nastolatkę. Później zgłasza się na ochotnika, by pomóc jej nadrobić zaległości z matematyki. Mimo jawnej niechęci złośnicy, Janek wkracza w jej życie myśląc o wypełnieniu swojej misji…

Stopniowo umysł ścisły zaczyna kojarzyć fakty i rozumieć, dlaczego zamknięta w sobie, pokręcona dziewczyna jest, jaka jest. Zaczyna mu na niej zależeć i nie kieruje się już tylko chęcią spełnienia zadania. Odkrywa, że pod skorupą twardzielki kryje się wrażliwa, krucha istota, dusząca w sobie ogromny ból i smutek. Im bardziej próbuje się do niej zbliżyć, tym bardziej spektakularnie ta krucha istota go od siebie odtrąca. Wkrótce oboje zaczynają rozumieć, jak ogromnie wzajemnie wpływają na swoje życie. Janek, rozdarty między wykonaniem zadania, a sprzeciwieniem się swojej misji, nie może znieść myśli, że traci Ulkę z każdym dniem. Bohaterowie stają przed trudnymi wyborami i próbują bezsilnie walczyć o namiastkę normalnego życia wśród rozgrywającego się bez ich wpływu koszmaru. Czy chłopak zniesie próbę, na jaką się wystawił?

Polubienie dziewczyny o kruchym sercu nie było specjalnym wysiłkiem. Już po pierwszym spotkaniu z jej dość opryskliwym, wyrazistym charakterem uznałam, że zajmie miejsce wśród moich ulubionych bohaterek książkowych. Może dlatego, że znalazłam w sobie wiele podobieństw do tej dziewczyny i bardzo łatwo się z nią utożsamiłam. Ulka mimo swoich przypadłości i losu, który ją spotkał, chce być jak normalna nastolatka. Ma swoje humory, bywa zadziorna i kłóci się z mamą. Nie chce nikogo słuchać i nade wszystko pragnie móc już o sobie decydować. Jej celem jest maksymalnie wykorzystać swoje życie. Rozwija pasje i odkrywa ludziom wokół swoje talenty. Mimo oschłego i wrednego sposobu bycia, ma swoją jasną stronę i daje się polubić. W głębi serca jest niezwykle ciepłą, a zarazem troskliwą osobą. Wobec Janka zachowuje się jak normalna dziewczyna, której chłopak namieszał w głowie. Jest nieśmiała i skryta. Jej zachowanie jest przykrywką dla wrażliwej i odważnej dziewczyny, która kryje się w środku. Może jest to jedyny sposób, by nie zwariować. Dziewczyna wychodzi z założenia, że jeśli ktoś ma ją stracić, lepiej niech straci coś, za czym nie będzie tęsknić…

Autorka poruszyła w książce wiele ważnych, życiowych tematów. Udowodniła, że życie to sztuka wyboru, ale tak naprawdę wszyscy jesteśmy częścią jakiegoś wielkiego, niezrozumiałego planu. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy elementem jednej układanki. Wszyscy mamy też jakieś zadania i nasze życie nie jest bezcelowe. Coś, co człowiekowi wydaje się być złe, może ostatecznie wprowadzić wiele dobra do otaczającego nas świata.

Pisarka na przykładzie stworzonych postaci uczy, że nie należy walczyć za wszelką cenę o chwilę czasu. Przez to można ściągnąć na siebie jeszcze więcej cierpienia. Trzeba natomiast czerpać garściami z każdej sekundy życia, które przemija tak szybko. Dało się to odczuć również czytając książkę. Mimo, że sami bohaterowie niektóre momenty chcieliby wydłużyć do wieczności, dni bezpowrotnie mijają, a rozdziały są oznaczone dziennymi datami.

Bohaterowie książki nie są letni. Silnie odczuwają, okazują emocje, mają swoje przekonania, w które wierzą i jeśli kochają, to aż do bólu. Pisarka poruszyła problem bycia sobą, akceptacji cudzych wad i zalet. Pokazała, że nie można nikogo zmuszać do obrania danej ścieżki życiowej. W życiu powinno się kierować tym, co się kocha, a nie robić coś w obawie przed brakiem akceptacji ze strony bliskich. Ukazała rozdarcie młodego człowieka między oczekiwaniami innych wobec niego a własnymi potrzebami. Zderzyła młodych ludzi z trudnymi, przełomowymi wyborami. Nakreśliła też nie przebierając w słowa wizerunek złożonych relacji rodzinnych między bohaterami, które niekiedy wywołują strach, niekiedy uśmiech, ale na pewno emanują autentycznością. Postawiła postaci wobec prób, które czasami okazywały się dla nich zbyt trudne… Nie zdziwiło mnie, że pisarka jest pedagogiem i terapeutą.

Bardzo spodobał mi się motyw pasji w życiu Uli i Janka. Dzięki niemu historia jest jeszcze bardziej żywa i nabiera koloru. Książka jest dowodem, że jeśli się coś naprawdę lubi, nic nie jest w stanie tego zniszczyć. Pasja potrafi umilić życie nawet, kiedy wydaje się być nie do zniesienia. Czasem działa jak termometr, informując innych o naszym nastroju i samopoczuciu. To ona zawsze nam towarzyszy, dzięki czemu nasze życie nie jest aż tak samotne.

Czytając książkę, szczerze kibicowałam Ulce i Jankowi i byłam ciekawa, jak ostatecznie potoczą się ich losy. Ich historia okazała się być bardziej wzruszająca, niż myślałam. Bałam się, że autorka zrezygnuje ze smutnej prawdy i napisze szczęśliwe zakończenie. Cieszę się, że tak się nie stało, ponieważ w przeciwnym wypadku powieść straciłaby swój urok. Tymczasem zakończenie okazało się być tak samo smutne, co szczęśliwe, ale przede wszystkim dające nadzieję, którą wcześniej łatwo było stracić.

Dziewczyna o kruchym sercu to lektura pełna wzlotów i upadków. Trzymała mnie w napięciu do samego końca. W efekcie, choć podświadomie wiedziałam, jak się skończy, i tak mnie zaskoczyła. Narracja była prowadzona w taki sposób, że czytając, przeżywałam wszystko po kolei z bohaterami. Najbardziej zdruzgotana czułam się widząc bezradność ludzi wobec okrutnego losu. Książka udowadnia jednak, że nawet w obliczu bariery, jaką bywa ciało, człowiek jest w stanie kochać i cieszyć się życiem.

Autorka nakreśliła obraz nastolatki, z którą łatwo się utożsamić. Jej wizerunek nie tylko uwiarygadnia przekaz książki jako powieści młodzieżowej. Pisarka dała do zrozumienia, że nieszczęście mogło spotkać równie dobrze każdego z nas.

Wchodząc w skórę Uli, łatwiej zrozumieć jej zachowanie. Nagle wraz z Jankiem stajesz w progu tej dziewczyny i czujesz jej lęk, strach i ból. Jednocześnie pragniesz normalnie żyć i masz o to pretensje do losu, ponieważ to Ci się w pewien sposób, jako nastolatce należy. Chcesz robić wszystko, co robią ludzie w twoim wieku, a nie zawsze możesz dotrzymać im kroku. W dodatku wyrzekając się normalnego funkcjonowanie, nie masz gwarancji, że ta chwila cierpienia odwdzięczy Ci się kiedyś czymkolwiek poza jeszcze większym cierpieniem. Jesteś gotowa zrobić wszystko, byle móc skosztować choć trochę normalnego życia. Czy naprawdę warto walczyć? A może starty będą zbyt duże?

Myślę, że książka zawiera ciekawe spojrzenie na to, jak obraz choroby różni się w oczach Uli, która doświadcza jej na własnej skórze od obrazu w oczach jej rodziny i ludzi, którzy ją otaczali. Oni są gotowi ratować ją za wszelką cenę. Chodzić po lekarzach i przez byle katar zostawiać w szpitalu na trzy tygodnie. Ona szuka kogoś, kto wreszcie pozwoli jej nie myśleć o walce z chorobą i pozwoli skosztować uroków życia. Da jej namiastkę młodości po całym życiu spędzonym w szpitalu, albo w domu przypominającym szpital. Po wielokrotnych upokorzeniach, kiedy czuła się jak królik doświadczalny lekarzy, dziewczyna chce poznać życie od przyjemniejszej strony. Wrócić do szkoły i normalnych czynności. Nie ma zamiaru walczyć za wszelką cenę i zezwalać na wszystko, byle przytrzymywano ją przy życiu. Lepiej od lekarzy wie, co to znaczy ból po rozcięciu mostka i nie ma ochoty słuchać wyrzutów egoistycznych obserwatorów. Niestety, mimo, że chcą jej szczęścia, myślą oni tylko o własnym cierpieniu wiążącym się z jej śmiercią. Ulka choć miała pełne prawo do egoizmu, myślała przede wszystkim o tym, by nie sprawić bólu ludziom, których kochała. Była gotowa poświęcić się, by jej rodzina miała pewność, że robiła wszystko, co w jej mocy, żeby ją ratować.

Myślę, że tytuł książki „Dziewczyna o kruchym sercu” w pełni oddaje jej zawartość. W sensie dosłownym i przenośnym. Jest to magiczna historia o kruchym sercu, o które trzeba walczyć i które trzeba wydobyć. Dlatego tak ważne jest, by mieć wokół siebie kochających ludzi, gotowych być na dobre i na złe. Człowiek potrafi być równie kruchy i delikatny w środku, co chropowaty i twardy na zewnątrz. Książka jest otwarciem oczu na nowo na to, jak miłość wkracza w życie i je przewartościowuje. Choć człowiek jest nietrwały, a jego życie ulotne, miłość ma ogromną siłę.


„To, co prawdziwe i najwartościowsze, zawsze ma krótki termin do spożycia”.

Autorka uświadamia, że nie da się wniknąć w umysł człowieka, by poznać naprawdę towarzyszący mu lęk. Można tylko pilnować by to kruche serce się nie rozbiło. Asekurować je i dbać aby było piękne jak najdłużej, jak tylko to możliwe.

Kiedy kruche serce jest na granicy wytrzymałości, jedyną deską ratunku staje się miłość…

Z przykrością muszę stwierdzić, że książkowy kac po „Dziewczynie o kruchym sercu” jest nie do zniesienia. Jeszcze długo będę tęsknić za tą wyciskającą łzy, ale jakże piękną opowieścią. Gorąco polecam!

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Doskonała miłość usuwa lęk” Święty Jan

Są książki, po których przeczytaniu człowiek ma ochotę zaszyć się pod kołdrą i ryczeć przez kolejny tydzień. Istnieją też takie, po których czuje się niczym po wypiciu mocnej kawy albo energetyka, gotów biegać na bosaka po zaśnieżonej ulicy w temperaturze minus dwadzieścia. Pojawiają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Pułapka uczuć” to pierwsza część trylogii Colleen Hoover, autorki kilku bestsellerowych powieści z listy „New York Timesa”. Miałam okazję zrecenzować jedną z jej powieści pt. „Hopeless” niecałe dwa lata temu i wciąż uwielbiam wracać do niej w wolnych chwilach.

Nie ukrywam, że ostatnio szukałam książek na wakacje, które pozwoliłyby mi oderwać się od rzeczywistości i odpocząć. Teraz, po niecałych dwóch dniach czytania stwierdzam, że udało mi się zrealizować tylko pierwszą z opcji, ale i tak jestem bardzo zadowolona. Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam na okładce nazwisko autorki, jednak po przeczytaniu wielu bardzo dobrych młodzieżowych powieści nie sądziłam, że coś zdoła mnie jeszcze zaskoczyć. A jednak jak zwykle się myliłam.

Niektórzy twierdzą, że wszystkie książki młodzieżowe są niemal identyczne. Zawsze jest miłość i dwoje pokrzywdzonych przez los młodych ludzi. Po części mają rację. Istnieje pewien schemat, który w „New Adult” często się przewija. Myślę jednak, że uważny czytelnik potrafi z takiej książki wysnuć wiele prawd. Powieści te, choć mogą wydawać się banalne i dziecinne, dla dorastających ludzi są próbą generalną przed przedstawieniem, którego przebiegu nie można przewidzieć. Opowiadają w końcu o życiu, jego mniej i bardziej kolorowych odcieniach. O tym, co chcemy usłyszeć, a o co boimy się zapytać. Jako nastolatka, a może po prostu dziewczyna ciekawa świata, nie ukrywam mojej sympatii do książek młodzieżowych. Uwielbiam je za ich wyrazistość, różnorodność uczuć, emocje, których dostarcza mi czytanie. Za to jak łatwo zatracić mi się w ich świecie, utożsamić z bohaterami, śmiać się z nimi i płakać, a później jak trudno jest godzinami dochodzić do siebie po wstrząsach, które mi fundują. „Pułapkę uczuć” pochłonęłam na jednym tchu, a najlepsze książki są przecież wtedy, kiedy nie patrzy się na liczbę stron, która jeszcze została.

Książka została napisana z perspektywy osiemnastoletniej Layken. Po nagłej utracie taty, dziewczyna jest zmuszona wraz z mamą i młodszym bratem opuścić rodzinne miasto. Jedyny dom i ostoję, gdzie mieli przyjaciół, siebie nawzajem i wiedli dotychczas szczęśliwe, uporządkowane życie. Teraz jedyne ślady szczęścia, którego zaznali zamykają w kartonach. Przeprowadzka do oddalonego od Teksasu Michigan oznacza kolejną porcję obaw, niepewności, zmartwień i dotkliwej samotności. Niezadowolona z przeprowadzki Lake zdaje sobie sprawę, że jej nowe życie będzie zupełnie inne, a na pewno trudniejsze od tego, które wiodła do tej pory. Jednak pakując życiowe bagaże i pamiątki, rodzina Cohenów nie wie jeszcze, jak wielki wpływ na jej życie będą mieć sąsiedzi z naprzeciwka. Nieświadomi nadchodzących zmian, wyruszają do nowego miejsca zamieszkania, które trudno nazwać domem.

Tuż po przyjeździe rozpoczyna się prawdziwa i zaskakująca wichura emocji. Losy Cohenów i Cooperów łączą się ze sobą tworząc wybuchową mieszaninę miłości i gniewu, radości i smutku, codziennych problemów i słodkich przyjemności życia pokazując, że nasze istnienie to niekiedy niezrozumiała plątanina uśmiechów i łez. Kiedy Lake poznaje przystojnego Willa i zaczyna wierzyć, że dzięki temu łatwiej zaakceptuje nową sytuację, nic nie wskazuje na to, jak los obróci się przeciwko ich szczęściu…

„Pułapka uczuć” to książka, której przeczytanie pozwala całkowicie oderwać się od świata. Można przy niej nie spać, nie jeść, nie odrywać wzroku od słów i dać się jej pochłonąć. Jest nieprzewidywalna, ale niesamowita. Wstrząsająca, ale wciągająca. O ile ta jedna kwestia nie pozostawia wątpliwości, o tyle nie mogę stwierdzić, że czytając zaznałam psychicznego odpoczynku. Autorka poruszała wiele trudnych tematów, budząc w ten sposób we mnie silne emocje. Już na początku ogarnął mnie wzruszający, sentymentalny nastrój towarzyszący przeprowadzce z rodzinnego, pełnego wspomnień domu. Po kilkunastu przeczytanych stronach byłam pewna, że czeka mnie „lekkie” romansidło. Pokochałam tę część książki na tyle, żeby uczucie po kolejnych ciosach zadanych przez pisarkę stało się bolesne i powaliło na kolana.

Książka do ostatnich stron trzymała mnie w napięciu i stawała się coraz bardziej emocjonująca. Niekiedy z wykorzystaniem gry słów doprowadzała mnie do wściekłości, a chwilę później śmiechu. Byłam zdumiona, jak łatwo utożsamiłam się z główną bohaterką. Lake obserwuje świat oraz ludzi, stara się pojąć ich cele, ale bardzo trudno jej pogodzić się ze wszystkim, co niesie los. Nie jest specjalnie dojrzała, ani też dziecinna. Jej waleczna, zmienna, a niekiedy wybuchowa natura, ironiczne poczucie humoru i emocjonalne podejście do świata wydawały mi się zrozumiałe i bardzo bliskie.

Muszę przyznać, że autorka ma wyjątkowy dar rozdzierania ludzi na pół przez drzemiące w ich wnętrzach emocje i konflikty. Nie tylko te, które rodzą się czytelniku jej powieści, ale też władające bohaterami. Niezwykle interesujący był dla mnie rozwój sytuacji głównych bohaterów, którzy stawiani w różnych rolach, usiłowali im podołać, niejednokrotnie poświęcając temu samych siebie lub zapominając o własnych potrzebach. Spodobało mi się to, jak pisarka prawdziwie nakreśliła obraz człowieka krążącego pomiędzy uczuciami ukochanych osób, swoimi marzeniami, w konfrontacji z tym, czego wymagała rzeczywistość. Rozdarcie wewnętrzne powodowało ciągłe zwroty akcji, chwile szczęścia i nienawiści, rodziło poczucie niesprawiedliwości, zmuszało do ciągłych prób uwolnienia się z pułapki uczuć.

Colleen Hoover pokazała słabość ludzi wobec nieprzezwyciężonego życia, które niejednokrotnie podkłada nam nogę (lub krasnala =) i szyderczo się naśmiewa. Składa się z nieustannych wyborów, walki, zmusza do zastanawiania się nad słusznością naszych decyzji i działań, ciągłego kwestionowania, ustalania własnych priorytetów. Wymaga to wiele odwagi i umiejętności poznania samego siebie, stawiania czoła problemowi i znalezienia równowagi między sercem a rozumem.

Jest to opowieść o ucieczce od problemów, próbie zapomnienia, zostawienia za sobą przeszłości i chęci życia tym, co dzieje się tu i teraz. Niestety nie zawsze okazuje się to najlepszym rozwiązaniem. Zło, od którego uciekamy, może nas w końcu doścignąć. Wtedy pułapka, w której się znajdziemy będzie jeszcze bardziej bolesna, gdyż uczucia ludzkie są jak ocean, który wzbiera i może w każdej chwili wylać. Każda zła chwila niesie za sobą kolejne doświadczenia i przeżycia. Autorka dobrze analizuje swoje postaci pod kątem psychologicznym. Tworzy autentyczny wizerunek poczucia pustki, utraty, żałoby. Pisarka pokazuje jednak, że każde ludzkie działanie, wszystkie zdarzenia i aspekty życia mają swoje następstwa. Etapy, które trzeba przejść i zaakceptować. Człowiek stale reaguje ze światem, nie jest w stanie odgrodzić się od niego grubą ścianą. Jesteśmy zmuszeni zadawać sobie pytania i analizować to, co nas spotyka.

W „Pułapce uczuć” miłość przypiera różne, kontrastowe barwy. Zamiast balsamem dla duszy staje się okrutną pułapką bez możliwości ucieczki. Myli, zaślepia, obezwładnia bohaterów, zmusza ich do ciągłej walki i stawania twarzą w twarz z problemami, od których nie można nigdzie uciec. Miłość staje się fascynująca, ale niebezpieczna. Stawia pod znakiem zapytania losy dwóch doświadczonych przez życie rodzin. Jest niczym zakazany owoc, którego zerwanie grozi wyproszeniem z raju, odrzuceniem i utratą wszystkiego. Jednocześnie jest niezwyciężona, piękna i wprowadza światełko radości nawet do najciemniejszego scenariusza domagając się, by stawiać ją zawsze na pierwszym miejscu. Autorka ukazuje też miłość, która zmusza nas do rezygnacji z czegoś dla drugiego człowieka, wiąże się z poświęceniem i samotnością. Człowiek kierujący się miłością jest stale narażony na dylematy. Myśląc, że działa słusznie, kłamiąc dla czyjegoś dobra, chroniąc go, może nieświadomie wyrządzić mu krzywdę.

Najbardziej zauroczyło mnie wplatanie między rozdziałami fragmentów piosenek, których słuchanie podczas czytania sprawiało mi wielką radość i pomagało rozumieć uczucia bohaterów, na chwilę wniknąć w ich duszę. Świetnym pomysłem było włączenie w powieść motywu twórczości i poezji, która wypływając z ust bohaterów, otwierała nową drogę do ich wnętrza. Urozmaicała tekst i uwydatniała kluczowe fragmenty. Po raz pierwszy usłyszałam o czymś tak niezwykłym, jak slam i od razu się w tym zakochałam. Wzruszała mnie autentyczność, prostota i bolesna szczerość, z jaką postaci wypowiadały się na scenie. Zbudowany wokół tego nastrój wywołał u mnie wiele emocji.

Autorka nie pozostawiła bez komentarza również problemu samej twórczości, jej sensu i wartości. Tego, co może ona wnosić do życia innych ludzi. Pokazała, że nie zawsze liczą się jedynie cyferki. W sztuce są one tak naprawdę niczym. Nigdy nie wiadomo, co i w jakiej chwili przemówi do drugiego człowieka. Być może łączy nas więcej, niż nam się wydaje. Ludzkie uczucia i wrażliwość bywają złożonymi pułapkami. Labiryntami, z których nie tylko łatwo wyjść, ale również dużym wyzwaniem jest dostanie się do środka. W poezji i innych dziedzinach sztuki, a nawet w miłości tym, co zazwyczaj tworzy nić pokrewieństwa między autorem i odbiorcą, między ludźmi, jest szczerość i prawdziwość, otwarcie oraz próba zrozumienia.

Podoba mi się otwartość na ludzi i świat, która pojawiła się w znanych mi książkach autorki. Czasami można kogoś skrzywdzić swoimi uprzedzeniami i oceną. Choć to wydaje się być trudne, warto najpierw poznawać, a potem osądzać. Odwrotna kolejność przypominałaby pisanie recenzji książki, której się nie czytało. A przecież każdy z nas przeżywa własną historię, ma własny bagaż życiowych doświadczeń, jest inną książką, która zasługuje, by dać jej szansę.

Niezwykły był jednocześnie wizerunek rodzącej się przyjaźni jako bezwarunkowej, szczerej relacji spokrewnionych ze sobą dusz. Potrafią one dla siebie zaryzykować, służyć pomocą w każdej potrzebie i dać sobie siłę, by przetrwać najtrudniejsze chwile. Polubiłam postać Eddie, która wprowadzała do książki pozytywną energię i jako jedyna od początku naprawdę rozumiała, co to znaczy doceniać życie, nawet jeżeli daje w kość, szanować wszystko, czego mamy szansę doświadczyć, a przede wszystkim postrzegać kogoś tak samo, jak siebie: człowieka z własną, niepowtarzalną historią.

Postać Eddie nauczyła mnie, że każde bolesne doświadczenie odciska piętno w ludzkiej duszy. Szczególnie jeśli dotyka nas ono z ręki człowieka, którego chcemy kochać. Odnoszę wrażenie, że autorka stara się jednak pokazać, iż czas leczy rany i nie należy w nieskończoność ich rozdrapywać. Ludzie mogą mieć wpływ na to, jacy jesteśmy, kiedy nas krzywdzą. Ale nikt nie ma wpływu na to, kim się staniemy. Od nas zależy jak pokierujemy swoim życiem. Naszą zaletą jest to, że jeśli widzimy zło i niesprawiedliwość ludzkiego postępowania, nie musimy go naśladować. Możemy dowolnie kształtować swoją osobowość, odnajdywać i pielęgnować w sobie to, co najlepsze. Jeżeli ktoś próbuje nam pokazać, że jesteśmy bezwartościowi, świadczy to jedynie o nim, a nie o nas. Na życie i ludzi warto patrzeć czasem z dystansem. Każdy z nas jest kowalem własnego losu.


„Zdecyduj, kim chcesz być, i tą osobą bądź” The Avett Brothers

„Pułapka uczuć” była dla mnie otwarciem oczu na nowo. To już kolejna książka Colleen Hoover, od której nie mogłam się oderwać i zostawiła mi w głowie mętlik gwałtownych emocji. Jak zwykle, pisarka wciągnęła mnie do świata pełnego skomplikowanych relacji, skłoniła do refleksji i wielu ciekawych wniosków. Jestem bardzo ciekawa, jak dalej pokieruje losami bohaterów. To kolejna, może nawet lepsza od „Hopeless” pozycja warta uwagi. Autorka bezlitośnie zamknęła mnie w pułapce, z której nie ma innego wyjścia, jak przeczytanie z pewnością pełnego jeszcze wielu niespodzianek drugiego tomu pt. „Nieprzekraczalna granica”. Książkowy kac po „Pułapce uczuć” gwarantowany!

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Pułapka uczuć” to pierwsza część trylogii Colleen Hoover, autorki kilku bestsellerowych powieści z listy „New York Timesa”. Miałam okazję zrecenzować jedną z jej powieści pt. „Hopeless” niecałe dwa lata temu i wciąż uwielbiam wracać do niej w wolnych chwilach.

Nie ukrywam, że ostatnio szukałam książek na wakacje, które...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Morze spokoju” to obszerna książka Katji Millay wydana w 2014 roku. Sięgnęłam po nią z kilku powodów. Po pierwsze, szukałam książki na wakacje. Po drugie, jedna z moich ulubionych pisarek, Colleen Hoover, napisała jej pozytywną recenzję. Po trzecie, nienawidzę książek, które nic nie mówią, a czułam, że ta ma coś do przekazania i nie myliłam się. Teraz za to brak mi słów.

Jest to opowieść o dziewczynie, która od dawna nie wypowiedziała przy ludziach ani słowa. Nastya ubiera się w wyzywające czarne sukienki i jej życiowym priorytetem jest odnalezienie chłopaka, który, jak sama to określa, jest jej mordercą. Znajduje jednak pewien, dziwnie znajomy garaż…

Gdy zaczynałam czytać, jej zachowanie nie było dla mnie do końca zrozumiałe. Czułam, że skrywa w sobie jakąś mroczną zagadkę, ale na pierwszy rzut oka przypominała raczej mściwą buntowniczkę. Ubiera się, a raczej chodzi półnaga licząc, że w ten sposób pozostanie niewidoczna. Ucieka i odcina się od ludzi, którzy ją kochają. Milczy.

Dopiero później zrozumiałam, że czarne ubrania to kryjówka. Ucieczka to desperacka próba ratunku. Milczenie to nieme błaganie o pomoc i efekt uboczny przeżycia własnej śmierci. A za fasadą niepasujących do siebie elementów kryje się zupełnie inna, wrażliwa i niesprawiedliwie pokrzywdzona przez los nastolatka, której życie zamieniło się w krwawy koszmar i zamroziło wszystkie marzenia. Zatrzymało czas i postawiło uroczą, małą, kochaną przez wszystkich pianistkę w ciele młodej kobiety, która teraz już nie wie, kim jest i nie ma nikogo, kto by ją rozumiał. Utraciła tożsamość. Odkryła, że nie można wrócić do tego, co było. Nawet, gdy się pamięta.

Josh to chłopak, który przyzwyczaił się, że wszyscy, których kocha, odchodzą. On sam kryje się w polu siłowym, którym otoczyli go zakłopotani przyjaciele. Nikt nie chce przebywać z kimś, kto kojarzy się ze śmiercią. Nikt z wyjątkiem tajemniczej dziewczyny, której nie odstrasza ludzka nienawiść ani cierpienie, a śmierć zdaje się być jej przyjaciółką. Dziewczyny, która bezczelnie wkracza do jego samotnego życia, owija go sobie wokół palca i znajduje miejsce, w którym jest bezpieczna. I nie zamierza odejść. A wszystko przez jedno jedyne zdanie, które kompletnie zmieniło jego życie.

Nastya powoli zaprzyjaźnia się i otwiera. Uczy się mówić i czuć od początku. Jednocześnie musi zmierzyć się z dręczącymi ją koszmarami, które zabiły w niej osobę, którą była wcześniej. Musi odbudować wiarę w siebie i pozbyć się nienawiści, by spróbować odbudować własne życie i relacje z bliskimi. Uwierzyć w ludzi, ich intencje oraz chęć pomocy. Pozwolić odrodzić się zmiażdżonej cząstce własnej duszy. Odszukać sens swojego życia. Uwierzyć, że nikt nie może odebrać jej tożsamości.

„Morze spokoju” to książka doskonale skonstruowana pod względem psychologicznym. Jest historią o dziewczynie, która utraciła poczucie bezpieczeństwa i godności. Poczuła się zamordowana w sensie fizycznym i psychicznym, bo straciła to, co kochała robić. Życie nauczyło ją, że musi być silna, bo brutalny świat ją pożre. Nastya musi jednak nauczyć się wyrażać na głos to, co czuje i szukać dla siebie drugiej szansy po to, by odzyskać spokój. A staje się to dzięki miłości, która „w świecie bez magii i cudów” jednak potrafi uzdrawiać.

To, co najbardziej mną wstrząsnęło, to fakt, że Nastya była normalną dziewczyną, która jednego popołudnia utraciła wszystko. Nie była winna niczemu, co ją spotkało. To czyni jej los jeszcze okrutniejszym. Żyła swoją miłością do pianina i kochała rodzinę. Kochała żyć. Znalazła się jednak w nieodpowiednim miejscu i czasie padając ofiarą ludzkiej nienawiści, którą została zarażona. Nienawiścią, która rozprzestrzenia się jak wirus. Bez uzasadnienia. I od tamtej pory żyła zarażona tą nienawiścią, nie wiedząc, że jej mordercy udało się dawno uleczyć. Scena ich spotkania była niesamowita. Nie spodziewałam się takiego obrotu wydarzeń, bo sama razem z nią żyłam w nienawiści do tego człowieka i nie mogłam uwierzyć, że ona wygasa kiedy wreszcie nadeszła pora rozliczenia. Ta książka uczy, że nic nie jest czarne albo białe. Nie ma dobrych i złych ludzi. Są ludzie skrzywdzeni bardziej i mniej, panujący nad sobą bardziej lub mniej i wrażliwi bardziej lub mniej. Nie można niczego rozstrzygnąć będąc pewnym swej racji ani też ukarać kogoś dostatecznie do tego, co zrobił. Nie można przełożyć uczuć na faktyczne straty, a psychicznych uszczerbków na materialne odszkodowania. Nie można dostosować winy do kary. To okropne, ale można tylko żyć dalej.

Najbardziej wzruszające było dla mnie zakończenie, choć cała książka opływała łzami. Oczywiście były też momenty uśmiechu, szczególnie za sprawą postaci Drew, o którym nie sposób nie wspomnieć i który również mnie zaskoczył. W zasadzie wszystkie postaci w tej powieści mnie zaskoczyły. To jedna z tych książek, po których nie wiem, co pisać. Brak mi słów, nie potrafię ich zebrać. Rzadko zdarza się, że po przeczytaniu książki mam tak długo kaca i nie wiem, co powiedzieć. Niewiele brakowało, bym w ogóle nie napisała tej recenzji, ponieważ czasami czuję, że słowa nie wystarczają, ale o historiach takich jak historia Nastyi, nawet wymyślonych, trzeba pisać i mówić. Bo są jakimś wycinkiem życia, przestrzegają i uczą. Leczą uczucia.

A co do zakończenia… było piękne i pełne nadziei oraz spokoju. Lepszego nie można było wymyślić. „Morze spokoju” było dla mnie otworzeniem oczu na nowo. Na to, że trzeba doceniać życie, bo jest kruche i dostrzegać jego magię w małych, pozornie nieistotnych szczegółach, a ratunku szukać w miłości.

Gorąco polecam!!!

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Morze spokoju” to obszerna książka Katji Millay wydana w 2014 roku. Sięgnęłam po nią z kilku powodów. Po pierwsze, szukałam książki na wakacje. Po drugie, jedna z moich ulubionych pisarek, Colleen Hoover, napisała jej pozytywną recenzję. Po trzecie, nienawidzę książek, które nic nie mówią, a czułam, że ta ma coś do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Światło między oceanami” przeczytałam jakiś czas temu, podczas roku szkolnego, kiedy nie miałam zbyt wiele czasu na pisanie. Często jednak wracam myślami do tej powieści, a niedawno obejrzałam również film, który ponownie wciągnął mnie do tego świata. Moim zdaniem to historia warta napisania recenzji. Muszę ją napisać, bo inaczej ta książka nie da mi ze spokojnym sumieniem czytać innych.

Są książki, których autorzy pragną zawrzeć w nich wszystko, choć to niemożliwe, a więc powierzają nam gorsze lub lepsze nic. Są też i takie, których autorzy chcąc zawrzeć w nich jedynie malutki fragment ludzkiego istnienia, podarowują powieści swoje małe wszystko i niemożliwe czynią możliwym. Myślę, że to tej grupy należy „Światło między oceanami” M.L. Stedman.

Debiut literacki, który przyciągnął uwagę wydawców z 41 krajów i przetłumaczony został na 40 języków, sprzedał się w ponad 2,3 milionach egzemplarzy, stając się wcześniej przedmiotem wyścigu kilku wydawców w samej Wielkiej Brytanii. Skomentuję to tak: nie dziwię się.

Miłość i tragizm wyboru, tematy podkradane życiu przez artystów od najdawniejszych czasów, pojawiają się w tej powieści ponownie… lecz wyjątkowo. Książka wprawiła mnie w magiczny, pełen niepewności nastrój już od pierwszego rozdziału. Przypominając baśniowy, odcięty od rzeczywistości świat rządzący się innymi prawami latarni oraz fal oceanu, wkrótce powaliła swą prawdziwością. Historia, choć wydaje się być mało prawdopodobna i typowo „filmowa”, w tej książce zaskoczyła mnie autentycznością. Myślę, że było to spowodowane bogactwem nakreślonych emocji oraz uczuć. Powieść porusza głównie tematy takie jak miłość, poczucie bezpieczeństwa, pragnienie bliskości i niemoc, ale również strach, nienawiść, rozdarcie wewnętrzne, wybór, zbrodnia, wina, wybaczenie i akceptacja, odwieczne pytanie: „kierować się sercem, czy rozumem?”, tragedia ludzkiego losu, a więc to, co przede wszystkim interesuje mnie, jako czytelniczkę i przypuszczam, że trafia do serca każdego człowieka.

Tom Sherbourne wciąż zmaga się ze wspomnieniami po Wielkiej Wojnie. Próbując odzyskać wewnętrzny spokój decyduje się zamieszkać na oddalonej od świata bezludnej wysepce Janus Rock. Tam oddając się codziennym obowiązkom i dbając o światło latarni walczy z mrokami przeszłości, mając nadzieję, że wreszcie czyni coś dobrego dla ludzi. Wkrótce na wyspie i w jego życiu znajduje miejsce młoda, pełna życia Isabel gotowa dzielić z nim pracę i samotność. Ich życie wydaje się być idealne, do momentu, kiedy para zaczyna starać się o dziecko. Dla dziewczyny każda nieudana próba kończy się tragedią, a Tom bezradnie patrzy na cierpienie żony. Izzy tymczasem przeżywa koszmar tracąc dwójkę dzieci i wydając na świat martwego chłopczyka.

Wkrótce wydarzy się jednak coś, co już na zawsze zmieni koleje losu wielu ludzi, skłaniając ich do podjęcia niełatwej decyzji, gdyż każdy wybór ma dobre i złe strony. Pośród łez i goryczy, po tym, jak Isabel dowiedziała się, że już nigdy nie zazna szczęścia bycia matką, otrzymuje coś, co bezsprzecznie uważa za dar od Boga. Do brzegu wyspy przybija łódka, na której małżonkowie znajdują zmarłego mężczyznę oraz płaczące zawiniątko. Załamana kobieta wreszcie odnajduje szczęście, nie wyobraża sobie porzucić kruchą istotę na pastwę losu. Jest pewna, że miejsce dziecka jest przy nich i wybór jest dla niej oczywisty. Tom, ulegając żonie i własnemu sercu, postanawia zatrzymać dziewczynkę na Janus Rock, tłumiąc swoje wątpliwości dla dobra żony stojącej u progu szaleństwa. Jednocześnie łamie zasady moralne, omija swój obowiązek i pomaga kobiecie wszystko zataić. Mimo szarpiącego nim poczucia winy, które rośnie z dnia na dzień, przeplatanego chwilami szczęścia, o którym tak długo marzył, Tom nieodwracalnie zmienia los wielu ludzi. Decyzje zapadają i nikt nie może odwrócić ich konsekwencji. Teraz pozostaje już tylko pytanie, czy Isabel zdoła utrzymać swą tajemnicę z daleka od świata? Czy wszystko jest tak, jak myślała, a może jest ktoś, kogo istnienia by sobie nie życzyła, kto desperacko szuka zaginionego dziecka? Czy Tom wytrzyma narastającą presję psychiczną? Czy nawet na odludziu człowiek może ukryć się przed samym sobą i przed moralnością? Jak potoczą się losy niewinnego dziecka oraz otaczających go ludzi, rozerwanych między miłością, a nienawiścią oraz niemożnością cofnięcia czasu…


„Kiedy w grę wchodzą dzieci, rodzicami zaczynają kierować instynkt i nadzieja. I lęk. Prawa i zasady przestają mieć znaczenie.”

Czasami czytając książkę wiemy, co jest złe, a co dobre. Trzymamy stronę bohatera, który w jakiś sposób nam imponuje swym pięknem wewnętrznym. Postać, która czyni zło, a więc działa w odwrotnym celu, jest przez nas znienawidzona od samego początku, a nawet jeśli nie, to niedługo ujawnia prawdziwe oblicze. Wszystko jest jasne i łatwe. My, ludzie, lubimy czyste sytuacje. Wtedy nasze wybory są wiele prostsze. Odwaga pisania zaczyna się jednak wtedy, gdy nakreślona rzeczywistość przestaje mienić się czarno białymi barwami i zaczyna prowokować do poszukiwania różnicy między szarościami. Złe postaci, czyli łamiące jakieś prawo, są jednocześnie dobre, a każde dobro zaczyna mieć w sobie namiastkę zła. Kiedy nic już nie jest pewne, jedyną miarą staje się indywidualna wrażliwość czytelnika. Jedynym usprawiedliwieniem może być miłość, choć, jak się okazuje, nawet ona nie łagodzi niektórych występków w świetle prawa. Niestety, nie zawsze wybór jest jasny: serce, albo rozum, prawo, albo moralność.


„Dobro i zło są jak cholerne węże, splatają się ze sobą tak ciasno, że człowiek nie potrafi ich rozróżnić, dopóki obu nie zastrzeli. Tyle że wtedy jest już za późno.”

Uwielbiam tę książkę za różnorodność postaci, które są trudne do rozgryzienia. Za ich bogactwo przeżyć, pełne radości, wzruszeń, a nawet traum życiorysy. Uwielbiam ją za to, że autorka uchwyciła mały wycinek życia grupki ludzi i uczyniła powieść wielką. Uwielbiam ją za to, że byłam zdruzgotana i nie mogłam oderwać od niej myśli. Za to, że mnie przerastała. Bo pierwszy raz nie mogłam jasno osądzić, co jest dobre, a co złe. Każdą z tych postaci za coś kocham i jednocześnie nienawidzę. Isabel współczułam tragedii, których doświadczyła, kochałam za jej oddanie dla dziecka, a nienawidziłam za to, że zlekceważyła zasady, unieszczęśliwiając w ten sposób córkę, Toma i Hannah oraz wszystkich z otoczenia tego dziecka. Toma kocham za jego ciepło, którym emanował, spokój, odwagę i nieskończoną miłość, którą darzył rodzinę, będąc gotowym na poświęcenie własnego sumienia, sprawiedliwość, prawość i działanie wedle rozumu, ale nienawidziłam go za brak konsekwencji, pewnego rodzaju zdradę wobec Izzy i jednocześnie zniszczenie życia niewinnej istocie. Hannah bardzo współczułam, uwielbiałam za jej dążenie do celu, miłość do dziecka i męża, za to, że dowodziła, iż miłość nie zna żadnych barier, nawet w tak trudnych czasach i swą wartością przewyższa wszystko oraz za to, że była gotowa dla szczęścia córki poświęcić własne. Umiała wybaczać. Nienawidziłam natomiast jej zatwardziałości, początkowej nieczułości wobec córki, braku zrozumienia dla niewinnego dziecka, narzucania swojego zdania tylko po to, by wszystko było tak, jak dawniej. Chyba jedyną ramą dla tych wszystkich postaci była mała dziewczynka, która w jakiś sposób odmieniła na lepsze każde z nich, choć i ją kochałam i nienawidziłam jednocześnie. Szczególnie rozdarta byłam podczas sceny z zabawą lalkami w dom, która mnie urzekła, ale i wzruszyła… były druzgocząca. Lubiłam to, że była tak słodka i dobra, że nie zapomniała o ludziach, którzy ją wychowali, że broniła swojej tożsamości i była bardzo uparta oraz żywiołowa. Byłam na nią odrobinę zła, ale też poczułam ulgę, gdy stało się wreszcie to, co było przecież nieuniknione.

Moją ulubioną postacią był jednak mąż Hannah. To z jego ust padł cytat, który najbardziej zapamiętałam i myślę, że najlepiej oddaje zawartość książki, która uczy wybaczać, choć to wydaje się być mozolną pracą nad sobą:


„Wybaczasz tylko raz a urazę żywisz każdego dnia, a do tego musisz pamiętać wszystkie te straszne rzeczy.”

Była to jedna z poważniejszych książek, które czytałam, ale też dosyć trudna. Sama historia wydaje się być banalna na pierwszy rzut oka, ale to tylko pułapka, w którą łatwo wpaść. Historia jest niby tak prosta: rodzice, którzy nie mogą mieć dziecka + dziecko -> od tego już tylko krok do złamania prawa + inni rodzice + policja= dwie historie. A jednak ta książka jest nieprzeciętna, mimo, że problem bardzo życiowy. Raz na czas słyszymy gdzieś o podobnych historiach, które jednak się od siebie różnią, a każda zadziwia. Szczególnie, jeśli jej głównym bohaterem jest dziecko. Ludzi zawsze interesuje to, co niewinne pośród tego, co złe i szalone. A mnie interesują różne punkty widzenia na sprawę i w tej książce je znalazłam, gdyż była pisana z perspektyw kilku, kluczowych bohaterów.

Dzięki niej otworzyłam oczy na nowo na wiele spraw, a czasami musiałam je zamknąć, kiedy już nie mogłam wytrzymać z nadmiaru emocji lub oczy mnie bolały z czytania kilka dni pod rząd. Bardzo miło wspominam tę książkę i za każdym razem gorąco polecam. Ta książka udowadnia, że poprzez coś pozornie mało prawdopodobnego (ale jednak), coś, co nie mieści mi się w głowie, można ukazać niewiarygodną, zadziwiającą prawdziwością historię, która jest pełna sprzecznych, ale silnych emocji. Doceniam pomysł autorki, to, jak rozwinęła i zakończyła wszystkie wątki i niezwykły spryt, dzięki któremu sprawiła, że czytelnik po przeczytaniu wie, że nic nie wie :) .

Film w reżyserii Dereka Cianfrance’a również bardzo pozytywnie oceniam. Polecam go szczególnie osobom, które już przeczytały książkę. Dość wiarygodnie oddał zawartość książki, choć oczywiście ominięto wiele szczegółów, niezbędnych do pełnego odbioru, mimo, że był długi. Szczególnie podobały mi się piękne widoki na Janus Rock. Aktorzy świetnie się spisali, szczególnie przypadła mi do gustu gra Alicii Vikander, która wcieliła się w Isabel. Z resztą uważam, że pisarka wykreowała tak barwne, wyraziste postaci (a do nich należała Izzy), że jest to prawdopodobnie marzenie każdej aktorki, która to przeczyta. Ja, gdybym tylko miała możliwość, chętnie bym się w nią wcieliła, ponieważ uwielbiam taką gamę emocji do przekazania! Ale jeśli miałabym do wyboru przeczytać książkę, albo obejrzeć film, biorę w ciemno książkę. Zawsze większą frajdę sprawia mi samodzielne wyobrażanie sobie akcji i postaci. Film potraktowałam raczej jako przypomnienie fabuły, uzupełnienie, a raczej porównanie książkowego świata dokładnie opisanych emocji ze światem ekranowym, gdzie wszystko już jest podane na tacy. Byłam też ciekawa, co reżyser wychwycił i bardziej wyeksponował, na co zwrócił uwagę w zetknięciu z tym, co mnie najbardziej poruszyło. Warto jednak obejrzeć sobie film, by mieć porównanie, jeśli jest taka możliwość.

Jeszcze raz bardzo, ale to bardzo polecam książkę! Skoro to był debiut, już boję się (w tym pozytywnym sensie), co będzie dalej :)

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl :)

„Światło między oceanami” przeczytałam jakiś czas temu, podczas roku szkolnego, kiedy nie miałam zbyt wiele czasu na pisanie. Często jednak wracam myślami do tej powieści, a niedawno obejrzałam również film, który ponownie wciągnął mnie do tego świata. Moim zdaniem to historia warta napisania recenzji. Muszę ją napisać, bo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl

Ta niegruba książka Bronki Nowickiej została wydana w 2016 roku przez Biuro Literackie. Był to książkowy debiut reżyserki i scenarzystki, za który otrzymała Nagrodę Literacką Nike.

Rzadko zdarza się książka, która intryguje już od pierwszego zdania. Kiedy zaczynałam czytać „Nakarmić kamień”, od pierwszego słowa była wyczuwalna jej niezwykła aura. Wystarczyło kilka pierwszych zdań, by zrozumieć, że ten nieduży plik kartek uwięzionych w nietuzinkowej okładce jest czymś wiele większym i ważniejszym niż książka. To słowa przez duże „S” domagające się uwolnienia z wszelkich ram. Słowa, po których przeczytaniu nic nie jest takie, jak wcześniej.


„Smutek mnie uczy, że służę do życia.”

W „spisie rzeczy” znajdziemy rajtuzy, grzebień, łyżeczkę, kłębek, czy poszewkę. Wokół każdego z tych przedmiotów ukrywa się jakaś historia. Ułożone zostały w sposób chronologiczny, ale każda może stanowić odrębną całość. Nowicka nie osadziła ich w konkretnym miejscu ani czasie, choć są ściśle z nimi powiązane. Stanowią opowieść o dziecku, które obserwuje, analizuje i bada. Na naszych oczach kształtuje się osobowość małego człowieka. Przedmioty nie są jeszcze obarczone znaczeniem ani funkcją. Dziecko, niewinne i nieświadome, wkracza w świat i odkrywa w nim siebie. Dziecięce, a więc szczere, niekiedy przerażające spojrzenie na świat sprawia wrażenie, jakby dziecko było bardziej doświadczone w życiu, niż dorośli. Mała istota oddziela kształty i postaci. Jej poznaniu towarzyszy jednak smutek i ból. Rozczarowanie okrucieństwem i potrzeba miłości. Strach przed tym, że nigdy nie pozna wszystkiego…


„Jak zobaczyć wszystko, jeśli wokół widać tylko rzeczy i każda chce być poznana?”

„Dziecko lubi ich słuchać – uczy się o życiu. Już wie: wojna jest wtedy, gdy przedmioty tracą rozum. Boi się jeść widelcem. Trzyma go z daleka od włosów.”

„Umierać więcej trzeba mieć dla kogo.”

„Nakarmić kamień” to zbiór próz poetyckich. Nowicka dowodzi, że każde słowo odgrywa ważną rolę. Niektóre historie są za pierwszym razem niezrozumiałe, jednak z każdym kolejnym rozdziałem autorka uczy nas patrzeć oczami dziecka. Jej język jest prosty, ale dobitny. Jego cel to uwypuklenie przekazu. Odbiór potęgują niezwykłe, a szokujące swą prostotą zestawienia słów oraz oksymoroniczne zestawienia. Nie są one napompowane sztucznym patosem, lecz inspirowane życiem.


„Babka przewija swoją matkę. Rzepy pieluchy trzeszczą na biodrach.

– Umrę, jak mi dobrze zapłacisz – mówi stare niemowlę.”

Autorka łączy słowo i obraz, jakby miała to, co pisze we krwi. Wykazuje się ogromną wyobraźnią przestrzenną i słowną. Jej utwory „same się wyobrażają”. Istnieją jak światy, bez naszej woli czy pomocy. Możemy je tylko odkrywać i podglądać wychylając się zza kurtyny w teatrze. Widać, że Nowicka jest świadoma słowa. Operuje nim jak doświadczony lekarz skalpelem, zawsze precyzyjnie dotykając istoty problemu, mimo, że to dopiero jej debiut.


„Bo widzisz, chodzi o to, że włosy rosną bez twojej pomocy, samo się oddycha i samo śpi, oczy wiedzą, co zrobić, żeby się zamknąć. W zasadzie jesteś sobie potrzebna prawie do niczego.”

Oczywiście, niektóre utwory były dla mnie ciekawsze i bardziej zrozumiałe, niż inne. Niezmiennie jednak, ich piękno tkwi w tym, że choć stanowią całość, każdy z nich mógłby istnieć osobno i wtedy też by wciągał, wstrząsał, zadziwiał.

Zastanawiałam się, co najlepiej określa dzieło Nowickiej. Jako, że jest niestandardowe, trudno było je nazwać. Uczuć nie zawsze da się określić słowem, a nazwa nie zawsze je oddaje. Czasem swoim rozmiarem i siłą przekazu przypominają mi japońskie haiku, okruchy. Myślę, że trafnym określeniem byłyby też okruchokadry , bo są to małe, lecz wyraziste, sensowne i smaczne ujęcia życia. Teraz, kiedy piszę, przychodzi mi na myśl, że są to kamienie. Ostre czy zaokrąglone. Mocne i silne. Mogą ranić. Ukrywają niewidoczne, ale pełne wnętrze i trzeba nie tylko siły, ale i rozumu, by je rozłupać czy kształtować, a nawet udźwignąć. Są pierwotnym tworzywem.


„Pisało patykiem na ciele: „czereśnie”, „czarodzieje”, „poranki”. Ze znikających ze skóry słów można było powyjmować mniejsze. Tym samym patykiem wydłubać śnienie z czereśni.”

Niezależnie od tego, jak nazwiemy to, co napisała Nowicka, jest to coś wyjątkowego. We własnym stylu. Książka pełna jest wartościowych sentencji i przemyśleń. Autorka wykreowała tak wiarygodny i szczery do bólu obraz życia, że czułam się, jakby odkrywała przede mną coś, co we mnie od dawna tkwiło. Książka jest uniwersalna. Początkująca pisarka pokazuje świat bez uprzedzeń, w jego naturalnym kształcie, gdyż dziecko dopiero się w nim oswaja. Odkrywa jednak rzeczy, które przemówią także do dorosłego.


„Ssąc słone kolano, dziecko wie: jedyną rzeczą, która oddziela człowieka od świata, jest skóra. Dzięki niej nie wsiąka się w bezmiar rzeczy.”

„To pewnie jest czas – tło, po którym rzeczy przebiegają z jednej strony na drugą.”

Nastrój książki nie jest pogodny. Poznaniu świata towarzyszy smutek, ból, samotność, strach, tęsknota i nienawiść. Ukryte, podświadome potrzeby. Odnoszę wrażenie, że każdy z przedmiotów ze „spisu rzeczy” jest kryjówką dla jakiegoś uczucia, emocji. Jego uosobieniem i uzupełnieniem. Książka posiada unikatowy, swojski klimat. Jest przyjazna i dobrze się ją czyta, mimo, że nastrój bywa przygnębiający. Każde słowo skłania do refleksji na różne tematy: miłości, przemijania, życia, czy relacji rodzinnych. Nowicka uczy, że trzeba starać się pojąć to, co daje los i na swój sposób to kochać.


„ – Teraz nauczę cię, jak się płacze. Jeśli tego nie pojmiesz, możesz utopić się w sobie.”

W każdym z tych krótkich utworów zawarta jest głęboka prawda ukryta pod niepozorną na pierwszy rzut oka, a tak naprawdę niebanalną metaforą. Przytaczanie ich wszystkich mogłoby zająć kilka stron, ale nie mogę odbierać Wam całej przyjemności czytania. Powiem tylko, że książka była dla mnie spojrzeniem na świat oczami dziecka. Wracanie do niej to odkrywanie po raz kolejny czegoś nowego. Jest godna uwagi i warta polecenia. Zachwyca prostotą słów i złożonością przekazu. Jakby została napisana w myśl zasady minimum słów – maksimum emocji. Gorąco polecam!

Recenzja pochodzi ze strony www.czytaczek.pl

Ta niegruba książka Bronki Nowickiej została wydana w 2016 roku przez Biuro Literackie. Był to książkowy debiut reżyserki i scenarzystki, za który otrzymała Nagrodę Literacką Nike.

Rzadko zdarza się książka, która intryguje już od pierwszego zdania. Kiedy zaczynałam czytać „Nakarmić kamień”, od pierwszego słowa była wyczuwalna...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to