Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Gilead”, druga powieść Marilynne Robinson, opublikowana prawie ćwierć wieku po debiutanckim „Domu nad jeziorem smutku”, nagrodzona Nagrodą Pulitzera w 2005.

Głównym bohaterem powieści jest John Ames, prawie osiemdziesięcioletni pastor mieszkający z młodą żoną i kilkuletnim synkiem w tytułowym Gilead. Ames choruje na serce, codzienne obowiązki sprawiają mu coraz więcej trudności. Świadomy zbliżającej się śmierci postanawia napisać list to synka – który ten miałby przeczytać, kiedy dorośnie. Powieść jest zapisem tej właśnie korespondencji – obszernym, osobistym świadectwem, w którym pastor stara się przekazać chłopcu to, czego sam nauczył się w trakcie swojego życia. Ames dzieli się z synem rozmyślaniami o istocie wiary, prawdami życiowymi, dobrymi radami, ale pozwala sobie również na wyprawy w głąb swojej pamięci. Wspomina dzieciństwo spędzone z ojcem i dziadkiem – również pastorami, pierwsze małżeństwo, wiele smutnych, samotnie spędzonych lat, które nastąpiły po śmierci żony, wreszcie spotkanie z matką swojego syna, szczęśliwie spędzone lata starości. Pastor zdaje się podsumowywać swoje życie, przygotować się na nieuchronną śmierć. Niezwykłe to przygotowania; oprócz żalu za ulatniającym się z niego powoli życiem, w słowach Amesa odnaleźć można także jego potężną afirmację. Pastor, który odnalazł u jego schyłku życia miłość, spokój, i spełnienie, nie chce żegnać się ze światem. Nie buntuje się jednak przeciwko śmierci, przyjmuje ją z pokorą. Zanim nadejdzie, Ames próbuje jeszcze zmierzyć się ze swoimi słabościami. List pisany do syna pomaga mu przejść przez trudne chwile – ostanie w jego życiu.

„Gilead” to powieść subtelna, wyciszona; opowiedziana pięknie prostym, wytwornym językiem. Podobnie jak w przypadku „Domu nad jeziorem smutku” fabuła jest w niej drugorzędna – choć Marilynne Robinson udało się wprowadzić i do ostatnich stron zachować element napięcia (to za sprawą Jacka, syna przyjaciela Amesa o wątpliwej przeszłości, który niespodziewanie pojawia się w Gilead i powoli zjednuje sobie sympatię żony i syna pastora). Proza Robinson jest klasyczna, można by zaryzykować stwierdzenie, że wręcz niedzisiejsza – wolna od sensacji, efektownych zabiegów językowych, usilnych starań przypodobania się czytelnikowi. Robinson w najprostszej fabule, najprostszych słowach potrafi zawrzeć rzeczy mądre – i najważniejsze.

Zakończenie „Gilead” stanowią ostatnie słowa zapisane przez pastora. Lubię jednak zastanawiać się nad losem jego syna. Czy przeczytał list, jaki napisał do niego ojciec? Czy stał się człowiekiem, na jakiego pragnął wychować go John Ames? Oto kolejny wyznacznik świetnej prozy – książka Robinson nie daje o sobie zapomnieć, pozwala dalej snuć rozpoczętą historię.

„Gilead”, druga powieść Marilynne Robinson, opublikowana prawie ćwierć wieku po debiutanckim „Domu nad jeziorem smutku”, nagrodzona Nagrodą Pulitzera w 2005.

Głównym bohaterem powieści jest John Ames, prawie osiemdziesięcioletni pastor mieszkający z młodą żoną i kilkuletnim synkiem w tytułowym Gilead. Ames choruje na serce, codzienne obowiązki sprawiają mu coraz więcej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeprowadźcie krótki eksperyment – zapytajcie kilka przypadkowych osób o ich zainteresowania. Jestem pewna, że co najmniej raz usłyszycie magiczne słowo: podróże. Takie nastały nam czasy – od wakacji w słonecznych krainach dzieli kilka kliknięć myszką i kilka godzin lotu, fejsbukowe ściany wytapetowane są fotkami z rajskich plaż (znajomi nie mają nawet przyzwoitości, żeby opublikować zdjęcia po powrocie z wakacji), w środku zimy zawsze znajdzie się ktoś, kto błyszczy czekoladową opalenizną, w mieszkaniach piętrzą się stosy pamiątek z każdego zakątka świata (i to nic, że większość z nich wytworzyły małe chińskie łapki). Sieć połączeń – powietrznych, wodnych i lądowych robi się coraz gęstsza, wyszukiwarki lotów wypluwają absurdalnie tanie bilety, celebryci wydają książki o ulubionych miejscach na ziemi – można odnieść wrażenie, że kto nie podróżuje, ten nie żyje. Szkoda, że ta wszechobecna moda i przechwalanie się w-ilu-to-ja-krajach-nie-byłem powoli przeistaczają podróżowanie w rozrywkę dla mas, w niezły obciach.

Ryzykownym więc jest wydawanie książki o szeroko pojętych podróżach – a w ten nurt, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wpisują się „Bieguni” Olgi Tokarczuk. Wystarczy jednak kilkanaście stron by przekonać się, że dzieło Tokarczuk to coś zupełnie wyjątkowego. Autorka, owszem, pisze o odwiedzonych miejscach, spotkanych po drodze ludziach, osobliwościach, jakich doświadczyła w różnych zakątkach kuli ziemskiej; „Bieguni” to jednak przede wszystkim książka o doświadczaniu świata, poszukiwaniu sensu istnienia poprzez ciągły ruch, to pochwała ruchu w sensie czysto fizycznym – zgłębianie fenomenu przemieszczania się, zmiany położenia geograficznego; ale także, a może przede wszystkim: w sensie duchowym. Ruch, według Tokarczuk, warunkuje życie, stanowi jego pełnię (choć autorka odnosi się ze zrozumieniem do osadników, którzy rzadko wychylają nos poza swoje miejsce zamieszkania). Podróże łączą się z poznaniem świata, ale i samego siebie – banalne stwierdzenie „podróże kształcą” nabiera u Tokarczuk nowego wymiaru. Ruch daje także możliwość spotkania z innymi podróżnikami. I nawet jeśli są to spotkania przelotne, krótkie – bo każdy idzie w końcu w swoją stronę – uczą, uwrażliwiają, ubogacają.

„Bieguni” nie są jednolitą powieścią, to zbiór zapisków z drogi, przemyśleń – tych ważnych, o istocie czasu, i trywialnych, o kształtach lotnisk i kosmetykach podróżnych. Wplecione w nie znajdują się także opowiadania zainspirowane miejscami i towarzyszami podróży (w tym doskonała „Uczta popielcowa”, w której autorka odnosi się do „Moby’ego Dicka”). Tokarczuk wprowadza pojęcie „psychologii podróżnej” – z humorem oddaje charakter podróżników, opisuje typowe dla nich zachowania, analizuje potrzebę wędrówki, ekscytację podróżą, niepewność, jaką czują, gdy zmierzają do celu. Udowadnia, że życie w ruchu to fenomen, jakiemu należy przyjrzeć się z bliska, usystematyzować, spróbować zrozumieć – stanowi bowiem sens istnienia licznych „pielgrzymów”.

Łatwo byłoby w dzisiejszych czasach, kiedy tak wielu ludzi – i tak na wyrost! – określa się mianem „podróżników” napisać książkę banalną, z którą mogłyby identyfikować się masy jeżdżące na wycieczki all-inclusive. Zamiast tego Tokarczuk dała nam dzieło niezwykłe – mądre, przemyślane, ale i kompleksowe, w którym, bez najmniejszego zgrzytu, zestawia ze sobą duchowe i filozoficzne, ale też czysto praktyczne aspekty podróży. Nie wszystkim, nawet tym, którzy zjeździli kulę ziemską wzdłuż i wszerz, dane jest w taki sposób odczytywać świat. Pozostaje tylko być wdzięcznym Oldze Tokarczuk, że podzieliła się z nami swoim doświadczeniem.

Przeprowadźcie krótki eksperyment – zapytajcie kilka przypadkowych osób o ich zainteresowania. Jestem pewna, że co najmniej raz usłyszycie magiczne słowo: podróże. Takie nastały nam czasy – od wakacji w słonecznych krainach dzieli kilka kliknięć myszką i kilka godzin lotu, fejsbukowe ściany wytapetowane są fotkami z rajskich plaż (znajomi nie mają nawet przyzwoitości, żeby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję” – grzmią słowa wstępu do „Angoli” Ewy Winnickiej. W 1066 roku Wyspy Brytyjskie zalali Normanowie, ponad dziewięćset lat później Anglicy muszą stawić czoła imigrantom z Polski. Jak radzą sobie – tubylcy z najeźdźcami, najeźdźcy z tubylcami?

„Angole” to ponad trzydzieści spotkań z Polakami, którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich. Są wśród nich ludzie sukcesu – pracownicy City, międzynarodowych korporacji, są szeregowi pracownicy, drobni biznesmeni, ale i tacy, dla których przeprowadzka na Wyspy okazała się koszmarem. Historie są krótkie, bardzo sprecyzowane. Każdy z najeźdźców przedstawia swoją wizję imigracji – jedni z rozbawieniem obserwują angielskie zwyczaje, inni narzekają na zamkniętych, podzielonych na klasy tubylców; jedni zachwycają się organizacją państwa, inni nie są w stanie poradzić sobie z dala od domu, w obcym społeczeństwie; jedni są zasymilowani z Anglikami, wchodzą z nimi w związki, przyjmują ich zwyczaje, inni oskarżają ich o wyzysk. Gdzie leży prawda? „Angole” doskonale pokazują, że opinii o Anglikach, o ich kraju, o imigracji jest tak wiele, jak samych przyjezdnych. W zależności od doświadczenia i tego, co udało im się osiągnąć, Polacy postrzegają Anglików jako przyjaciół lub dziwaków, Anglię – jako oazę lub wygnanie, raj lub piekło, dom lub jedynie przystanek w drodze.

Wydaje się jednak, że książka Ewy Winnickiej nie wnosi wiele nowego do dyskusji o polskiej imigracji – mówiło się już przecież zarówno o obozach pracy dla Polaków, jak i ludziach sukcesu, którzy rozwijają kariery w Londynie, o ambitnych biznesmenach i o tych, którzy po dziesięciu latach pobytu na Wyspach wciąż nie mówią po angielsku. Wielu z nas zna na pewno przedstawicieli którejś z tych grup, słyszało historie rodem z „Angoli” przy okazji rodzinnych czy przyjacielskich spotkań. Czas, kiedy ukazała się książka – ponad dziesięć lat po aneksji Polski do Unii Europejskiej – wskazuje zresztą na to, że „Angole” to swoiste podsumowanie pierwszej fali emigracji zarobkowej. Historie bohaterów już nie dziwią, nie szokują, ale i nie dają odpowiedzi na to, jak dalej potoczą się losy Polonii na Wyspach. Dosyć niespodziewanie: w książce, która mówi nieco o stosunku Anglików do Polaków, więcej o stosunkach Polaków do Anglików, ale i Polaków-emigrantów do siebie nawzajem, najciekawsze stają się fragmenty, które tłumaczą strukturę społeczeństwa angielskiego, a zwłaszcza zawiłe zwyczaje klasy wyższej. Sztywne zasady, pragmatyzm aż do bólu, wystudiowana uprzejmość, fakt, iż pewnych rzeczy nie mówi się wprost – „Angole” pozwalają zrozumieć mieszkańców deszczowych wysp. Poleciłabym tę książkę zwłaszcza tym, którzy zastanawiają się nad emigracją – jednych uchroni przed popełnieniem błędu, bo Anglia nie dla wszystkich okazuje się ziemią obiecaną; innych, wręcz przeciwnie, utwierdzi w przekonaniu, że Wyspy Brytyjskie to miejsce dla nich i, być może, pomoże napisać kolejną historię polskiego imigranta na Wyspach.

„Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję” – grzmią słowa wstępu do „Angoli” Ewy Winnickiej. W 1066 roku Wyspy Brytyjskie zalali Normanowie, ponad dziewięćset lat później Anglicy muszą stawić czoła imigrantom z Polski. Jak radzą sobie – tubylcy z najeźdźcami, najeźdźcy z tubylcami?

„Angole” to ponad trzydzieści spotkań z Polakami, którzy mieszkają na Wyspach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Thriller moralny” – przeczytałam o „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk. I od razu zadałam sobie pytanie: co to właściwie jest?

Janina Duszejko, czy też pani Duszejko (bohaterka podkreśla, że nie lubi swojego imienia) mieszka w maleńkiej kolonii w Kotlinie Kłodzkiej. Dogląda tu opuszczanych na sezon zimowy domków letniskowych, uczy dzieci angielskiego. Niegdyś była panią inżynier, budowała mosty za granicą, potem mieszkała we Wrocławiu. Na pustkowie przyjechała z własnej woli. Tu prowadzi spokojny żywot, oddaje się swojej pasji – astrologii, a przede wszystkim jest blisko natury. Duszejko to bowiem miłośniczka zwierząt – szanuje je, rozumie, dba, nawet o te dzikie. Nie może pogodzić się z faktem, że lokalni prominenci – ksiądz, biznesmen, komendant – to kłusownicy, a reszta społeczności obojętnie przygląda się krzywdzie zwierząt. Kobieta grozi, pisze donosy, agituje – jej akcje wywołują jednak kpinę, ugruntowują jej opinię nieszkodliwej wariatki. Pewnego dnia planety przybierają jednak dla Duszejko wyjątkowo korzystny układ. Oto bowiem jeden po drugim zaczynają ginąć kłusownicy, a okoliczności ich śmierci są wyjątkowo brutalne. Czyżby spotkała ich zasłużona kara?

Chciałabym napisać o „Prowadź swój pług...” same dobre rzeczy – bo tematyka zacna, bo walka o prawa zwierząt i próby uwrażliwienia ludzi na ich krzywdę zasługują na uznanie i szacunek – ale książka Tokarczuk ani trochę mnie nie przekonuje. Być może z powodu głównej bohaterki – postać Duszejko, mimo bliskich moim poglądów, nie wykracza jednak poza stereotypowy obraz nawiedzonych ekologów. Jej działań nie podpierają argumenty, a palące emocje, interwencje, jakie podejmuje na rzecz ochrony zwierząt są o tyle spektakularne, co rozpaczliwe. „Mordercy” – oskarża Duszejko zwolenników polowań. „Macie jeszcze jakieś serca?” – pyta. Ale czy takie hasła mogą przyczynić się do dyskusji, wzruszyć zamkniętą, odciętą od ekologicznych nurtów małomiasteczkową społeczność, będącą tak samo przekonaną o wyższości człowieka nad zwierzęciem, jak Duszejko przekonana jest o równości wszelkich gatunków żyjących na ziemi? Duszejko, jedyna sprawiedliwa, skazana jest więc na porażkę. Sympatii nie przysparza jej także jej obsesyjna (i moim zdaniem, niczym nieuzasadniona) fascynacja astrologią. Duszejko tworzy własne astrologiczne teorie, zasypuje nimi przypadkowych ludzi, nagminnie wypytuje o datę (i godzinę!) ich urodzin – nuży tym i irytuje nie tylko ich samych, ale i czytelnika. Z kobietą trudno jest więc sympatyzować, równie ciężko jest jej jednak współczuć. Mimo osobliwych poglądów nie jest bowiem uciemiężona, wyklęta przez sąsiadów. Ma „bratnie dusze”, z którymi tworzy bliskie relacje – i ten krąg przyjaciół głównej bohaterki jest najjaśniejszym punktem powieści. Przyjemnie śledzi się ich ciepłe stosunki, oddanie, wzajemną troskę, która wyraża się w drobnych gestach, ulubionej potrawie przyjaciela przyrządzonej z okazji jego odwiedzin, między słowami.

„Prowadź swój pług przez kości umarłych” miał być thrillerem, spodziewałam się więc grozy, napięcia, intryg, zagadek. Cóż, największą grozę wzbudził we mnie tytuł, będący zresztą cytatem z Williama Blake’a. Akcja powieści toczy się bowiem spokojnie, dość sennie; nie osnuwa jej aura tajemniczości, nie wywołuje w czytelniku niepokoju. Morderstwa, owszem, liczne i makabryczne, nie wzbudzają trwogi, nie prowadzą do punktu kulminacyjnego – ot, dzieją się, w czasie kiedy narratorka, Janina Duszejko, stawia kolejny horoskop.

A co z moralnością? Dostajemy tu dwie wizje świata. Pierwsza, wyznawana przez kłusowników i ich sympatyków (lub tych, którzy po prostu tolerują zabijanie zwierząt), zakłada zgodę na przemoc, niszczenie naturalnego porządku świata; druga, wizja Duszejko – pochwałę harmonii człowieka z naturą, szacunek dla istot ludzkich i nieludzkich. Tokarczuk nie pozostawia wątpliwości, która z nich jest tą „słuszną”, gdzie leży granica między dobrem a złem. Posuwa się jednak o krok dalej. „...zdałam sobie sprawę, jak dobra może być śmierć, jak sprawiedliwa, niczym środek odkażający, niczym odkurzacz.” – mówi Duszejko po śmierci pierwszego z kłusowników. Nasuwa się więc pytanie – czy warto opłakiwać śmierć złych ludzi, ludzi, którzy sami, bezwzględnie, bez mrugnięcia okiem, zadają śmierć? Czy należy przerywać falę zbrodni, jeśli dotyka ona ludzi o wątpliwej moralności? Bo czy świat, oczyszczony z moralnej zgnilizny, gangreny, nie będzie lepszym miejscem – dla wszystkich zamieszkujących go stworzeń?

Niedawno w mediach ukazała się informacja, że Agnieszka Holland pracuje nad filmem opartym na „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Jestem mimo wszystko wielce ciekawa, co z tego wyniknie.

„Thriller moralny” – przeczytałam o „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk. I od razu zadałam sobie pytanie: co to właściwie jest?

Janina Duszejko, czy też pani Duszejko (bohaterka podkreśla, że nie lubi swojego imienia) mieszka w maleńkiej kolonii w Kotlinie Kłodzkiej. Dogląda tu opuszczanych na sezon zimowy domków letniskowych, uczy dzieci angielskiego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko czytam po reportaże, jako wielbicielka północy musiałam jednak sięgnąć po „Białe” Ilony Wiśniewskiej.

Spitsbergen – zimna wyspa. Kraina lodu i śniegu; naturalne środowisko reniferów, lisów, niedźwiedzi polarnych. Miejsce, gdzie przez długie miesiące panuje noc, by przez kolejnych wiele tygodni słońce nie zaszło ani na chwilę. Koniec świata – dalej nie ma już nic, a do bieguna północnego można dolecieć w zaledwie dwie i pół godziny. Tam, na Spitsbergenie, znajduje się najdalej na północ wysunięta osada ludzka. W Longyerbyen, największej miejscowości na wyspie, mieszka młoda Polka – i to o tym, skutym lodem świecie, opowiada w „Białym”.

A może jest to tylko replika świata? Życie na Spitsbergenie nie toczy się od pokoleń, cywilizacja, jaka powstała na wyspie, przybyła na nią wraz z osadnikami. A że nie ma tam ani porodówki, ani cmentarza, życie nie będzie toczyć się dalej. „... mało kto się tu do siebie naprawdę przywiązuje.” – pisze Wiśniewska. „Tutaj przyjaźnie zaczynają się tak szybko, jak kończą, bo prędzej czy później i tak wszyscy wyjadą.” Spitsbergen to tylko przystanek. Ci, którzy się tam znaleźli – czy to z własnej woli, czy zmuszeni przez los, stwarzają jednak pozory „prawdziwego” życia. W Longyerbyen uprawia się więc aqua-aerobik, je egzotyczne owoce, uczestniczy w corocznym festiwalu jazzowym, ba, świętuje się tajskie święto Loy Krathong. Konflikty etniczne trwają w najlepsze. Na nudę narzekać nie można – życie toczy się jednak w swoistej, syntetycznej „bańce”. Wszędzie widuje się te same twarze.

Kim są śmiałkowie, którzy przybywają na wyspę? Sporo jest Tajów, Rosjan, dla których praca na Spitsbergenie to szansa na pieniądze, lepsze życie. Są i tacy, którzy ciągną na północ za głosem serca (sama Wiśniewska jest związana z Norwegiem mieszkającym na Spitsbergenie). Autorka powiada o swoich przyjaciołach, sąsiadach – niektóre historie są tak smutne, że rozrywają serce. Przybliża wydarzenia z życia wyspy, te niedawne, i takie, które rozegrały się wiele lat temu, ale wciąż ciążą nad białą, monotonną krainą. Oprowadza nas po miejscach – meandrach wyspy, wyludnionych miasteczkach, ale i po Globalnym Banku Nasion (to on, w razie katastrofy, zagwarantuje ludzkości przetrwanie!). Dorzuca garść statystyk – śledzimy, jak Spitsbergen rozwijał się na przestrzeni lat. Po przeczytaniu „Białego” ma się naprawdę solidną wiedzę na temat tego kawałka świata.

Ja zakończyłam lekturę z jeszcze jednym wrażeniem – fascynacją srogą, nieubłaganą naturą. To ona wyznacza rytm życia na Spitsbergenie. Od niej zależą dostawy poczty i świeżej żywności (samoloty nie zawsze mogą przedostać się na wyspę). Wpływa na samopoczucie mieszkańców (szeroki jak na tamte warunki wybór aktywności sportowych ma pomóc im w utrzymaniu energii podczas długich nocy polarnych). Przyroda wprawia w zachwyt, kiedy roztacza na niebie zielone smugi zorzy polarnej, która tańczy jak szalona, żeby niespodziewanie zniknąć; kiedy, u schyłku nocy polarnej, rozjaśnia się niebo, aż w końcu dostrzega się pierwszy, długo wyczekiwany promień słońca. Z uśmiechem czyta się o tym, jak mieszkańcy Longyerbyen próbują wejść do domu stojącego na pokrytym lodem wzniesieniu, i o tym, ile warstw ubrania trzeba na siebie włożyć, żeby przetrwać zimę. Ale natura Spitsbergenu to także niebezpieczeństwo – dzikie zwierzęta, nieobłaskawione morze wydają się czyhać na ludzkie życie. Człowiek jest wobec nich bezbronny. Przyroda zimnej wyspy uczy pokory.

Sama przez pewien czas mieszkałam w Skandynawii. Pamiętam odblaskowe słupki, wystawiane, kiedy śnieg zasypał ziemię – choć w centrum miasta mogły służyć tylko temu, by przechodzeń nie zboczył z przykrytego warstwą puchu chodnika na przykryty warstwą puchu trawnik. Widziałam ludzi wylegających na trawniki, wygrzewających się jak żółwie w pierwszych, nieśmiałych promieniach słońca – desperacko, bo temperatury bliższe były zimowym, niż wiosennym. Przeżyłam majowe noce tak jasne, że nie dało się zmrużyć oka – do dziś nie wiem skąd, mimo zasłoniętych szczelnie okien, organizm wiedział, że na zewnątrz jest jeszcze jasno. Myślałam, że poznałam tę srogą, północną krainę. Po lekturze „Białego” wiem, że nie wiem o niej nic.

Rzadko czytam po reportaże, jako wielbicielka północy musiałam jednak sięgnąć po „Białe” Ilony Wiśniewskiej.

Spitsbergen – zimna wyspa. Kraina lodu i śniegu; naturalne środowisko reniferów, lisów, niedźwiedzi polarnych. Miejsce, gdzie przez długie miesiące panuje noc, by przez kolejnych wiele tygodni słońce nie zaszło ani na chwilę. Koniec świata – dalej nie ma już nic, a...

więcej Pokaż mimo to