milimar

Profil użytkownika: milimar

Warszawa Kobieta
Status Czytelniczka
Aktywność 8 lata temu
5
Przeczytanych
książek
5
Książek
w biblioteczce
5
Opinii
15
Polubień
opinii
Warszawa Kobieta
Dodane| Nie dodano
Ta użytkowniczka nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach:

„Gilead”, druga powieść Marilynne Robinson, opublikowana prawie ćwierć wieku po debiutanckim „Domu nad jeziorem smutku”, nagrodzona Nagrodą Pulitzera w 2005.

Głównym bohaterem powieści jest John Ames, prawie osiemdziesięcioletni pastor mieszkający z młodą żoną i kilkuletnim synkiem w tytułowym Gilead. Ames choruje na serce, codzienne obowiązki sprawiają mu coraz więcej trudności. Świadomy zbliżającej się śmierci postanawia napisać list to synka – który ten miałby przeczytać, kiedy dorośnie. Powieść jest zapisem tej właśnie korespondencji – obszernym, osobistym świadectwem, w którym pastor stara się przekazać chłopcu to, czego sam nauczył się w trakcie swojego życia. Ames dzieli się z synem rozmyślaniami o istocie wiary, prawdami życiowymi, dobrymi radami, ale pozwala sobie również na wyprawy w głąb swojej pamięci. Wspomina dzieciństwo spędzone z ojcem i dziadkiem – również pastorami, pierwsze małżeństwo, wiele smutnych, samotnie spędzonych lat, które nastąpiły po śmierci żony, wreszcie spotkanie z matką swojego syna, szczęśliwie spędzone lata starości. Pastor zdaje się podsumowywać swoje życie, przygotować się na nieuchronną śmierć. Niezwykłe to przygotowania; oprócz żalu za ulatniającym się z niego powoli życiem, w słowach Amesa odnaleźć można także jego potężną afirmację. Pastor, który odnalazł u jego schyłku życia miłość, spokój, i spełnienie, nie chce żegnać się ze światem. Nie buntuje się jednak przeciwko śmierci, przyjmuje ją z pokorą. Zanim nadejdzie, Ames próbuje jeszcze zmierzyć się ze swoimi słabościami. List pisany do syna pomaga mu przejść przez trudne chwile – ostanie w jego życiu.

„Gilead” to powieść subtelna, wyciszona; opowiedziana pięknie prostym, wytwornym językiem. Podobnie jak w przypadku „Domu nad jeziorem smutku” fabuła jest w niej drugorzędna – choć Marilynne Robinson udało się wprowadzić i do ostatnich stron zachować element napięcia (to za sprawą Jacka, syna przyjaciela Amesa o wątpliwej przeszłości, który niespodziewanie pojawia się w Gilead i powoli zjednuje sobie sympatię żony i syna pastora). Proza Robinson jest klasyczna, można by zaryzykować stwierdzenie, że wręcz niedzisiejsza – wolna od sensacji, efektownych zabiegów językowych, usilnych starań przypodobania się czytelnikowi. Robinson w najprostszej fabule, najprostszych słowach potrafi zawrzeć rzeczy mądre – i najważniejsze.

Zakończenie „Gilead” stanowią ostatnie słowa zapisane przez pastora. Lubię jednak zastanawiać się nad losem jego syna. Czy przeczytał list, jaki napisał do niego ojciec? Czy stał się człowiekiem, na jakiego pragnął wychować go John Ames? Oto kolejny wyznacznik świetnej prozy – książka Robinson nie daje o sobie zapomnieć, pozwala dalej snuć rozpoczętą historię.

„Gilead”, druga powieść Marilynne Robinson, opublikowana prawie ćwierć wieku po debiutanckim „Domu nad jeziorem smutku”, nagrodzona Nagrodą Pulitzera w 2005.

Głównym bohaterem powieści jest John Ames, prawie osiemdziesięcioletni pastor mieszkający z młodą żoną i kilkuletnim synkiem w tytułowym Gilead. Ames choruje na serce, codzienne obowiązki sprawiają mu coraz więcej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeprowadźcie krótki eksperyment – zapytajcie kilka przypadkowych osób o ich zainteresowania. Jestem pewna, że co najmniej raz usłyszycie magiczne słowo: podróże. Takie nastały nam czasy – od wakacji w słonecznych krainach dzieli kilka kliknięć myszką i kilka godzin lotu, fejsbukowe ściany wytapetowane są fotkami z rajskich plaż (znajomi nie mają nawet przyzwoitości, żeby opublikować zdjęcia po powrocie z wakacji), w środku zimy zawsze znajdzie się ktoś, kto błyszczy czekoladową opalenizną, w mieszkaniach piętrzą się stosy pamiątek z każdego zakątka świata (i to nic, że większość z nich wytworzyły małe chińskie łapki). Sieć połączeń – powietrznych, wodnych i lądowych robi się coraz gęstsza, wyszukiwarki lotów wypluwają absurdalnie tanie bilety, celebryci wydają książki o ulubionych miejscach na ziemi – można odnieść wrażenie, że kto nie podróżuje, ten nie żyje. Szkoda, że ta wszechobecna moda i przechwalanie się w-ilu-to-ja-krajach-nie-byłem powoli przeistaczają podróżowanie w rozrywkę dla mas, w niezły obciach.

Ryzykownym więc jest wydawanie książki o szeroko pojętych podróżach – a w ten nurt, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wpisują się „Bieguni” Olgi Tokarczuk. Wystarczy jednak kilkanaście stron by przekonać się, że dzieło Tokarczuk to coś zupełnie wyjątkowego. Autorka, owszem, pisze o odwiedzonych miejscach, spotkanych po drodze ludziach, osobliwościach, jakich doświadczyła w różnych zakątkach kuli ziemskiej; „Bieguni” to jednak przede wszystkim książka o doświadczaniu świata, poszukiwaniu sensu istnienia poprzez ciągły ruch, to pochwała ruchu w sensie czysto fizycznym – zgłębianie fenomenu przemieszczania się, zmiany położenia geograficznego; ale także, a może przede wszystkim: w sensie duchowym. Ruch, według Tokarczuk, warunkuje życie, stanowi jego pełnię (choć autorka odnosi się ze zrozumieniem do osadników, którzy rzadko wychylają nos poza swoje miejsce zamieszkania). Podróże łączą się z poznaniem świata, ale i samego siebie – banalne stwierdzenie „podróże kształcą” nabiera u Tokarczuk nowego wymiaru. Ruch daje także możliwość spotkania z innymi podróżnikami. I nawet jeśli są to spotkania przelotne, krótkie – bo każdy idzie w końcu w swoją stronę – uczą, uwrażliwiają, ubogacają.

„Bieguni” nie są jednolitą powieścią, to zbiór zapisków z drogi, przemyśleń – tych ważnych, o istocie czasu, i trywialnych, o kształtach lotnisk i kosmetykach podróżnych. Wplecione w nie znajdują się także opowiadania zainspirowane miejscami i towarzyszami podróży (w tym doskonała „Uczta popielcowa”, w której autorka odnosi się do „Moby’ego Dicka”). Tokarczuk wprowadza pojęcie „psychologii podróżnej” – z humorem oddaje charakter podróżników, opisuje typowe dla nich zachowania, analizuje potrzebę wędrówki, ekscytację podróżą, niepewność, jaką czują, gdy zmierzają do celu. Udowadnia, że życie w ruchu to fenomen, jakiemu należy przyjrzeć się z bliska, usystematyzować, spróbować zrozumieć – stanowi bowiem sens istnienia licznych „pielgrzymów”.

Łatwo byłoby w dzisiejszych czasach, kiedy tak wielu ludzi – i tak na wyrost! – określa się mianem „podróżników” napisać książkę banalną, z którą mogłyby identyfikować się masy jeżdżące na wycieczki all-inclusive. Zamiast tego Tokarczuk dała nam dzieło niezwykłe – mądre, przemyślane, ale i kompleksowe, w którym, bez najmniejszego zgrzytu, zestawia ze sobą duchowe i filozoficzne, ale też czysto praktyczne aspekty podróży. Nie wszystkim, nawet tym, którzy zjeździli kulę ziemską wzdłuż i wszerz, dane jest w taki sposób odczytywać świat. Pozostaje tylko być wdzięcznym Oldze Tokarczuk, że podzieliła się z nami swoim doświadczeniem.

Przeprowadźcie krótki eksperyment – zapytajcie kilka przypadkowych osób o ich zainteresowania. Jestem pewna, że co najmniej raz usłyszycie magiczne słowo: podróże. Takie nastały nam czasy – od wakacji w słonecznych krainach dzieli kilka kliknięć myszką i kilka godzin lotu, fejsbukowe ściany wytapetowane są fotkami z rajskich plaż (znajomi nie mają nawet przyzwoitości, żeby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję” – grzmią słowa wstępu do „Angoli” Ewy Winnickiej. W 1066 roku Wyspy Brytyjskie zalali Normanowie, ponad dziewięćset lat później Anglicy muszą stawić czoła imigrantom z Polski. Jak radzą sobie – tubylcy z najeźdźcami, najeźdźcy z tubylcami?

„Angole” to ponad trzydzieści spotkań z Polakami, którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich. Są wśród nich ludzie sukcesu – pracownicy City, międzynarodowych korporacji, są szeregowi pracownicy, drobni biznesmeni, ale i tacy, dla których przeprowadzka na Wyspy okazała się koszmarem. Historie są krótkie, bardzo sprecyzowane. Każdy z najeźdźców przedstawia swoją wizję imigracji – jedni z rozbawieniem obserwują angielskie zwyczaje, inni narzekają na zamkniętych, podzielonych na klasy tubylców; jedni zachwycają się organizacją państwa, inni nie są w stanie poradzić sobie z dala od domu, w obcym społeczeństwie; jedni są zasymilowani z Anglikami, wchodzą z nimi w związki, przyjmują ich zwyczaje, inni oskarżają ich o wyzysk. Gdzie leży prawda? „Angole” doskonale pokazują, że opinii o Anglikach, o ich kraju, o imigracji jest tak wiele, jak samych przyjezdnych. W zależności od doświadczenia i tego, co udało im się osiągnąć, Polacy postrzegają Anglików jako przyjaciół lub dziwaków, Anglię – jako oazę lub wygnanie, raj lub piekło, dom lub jedynie przystanek w drodze.

Wydaje się jednak, że książka Ewy Winnickiej nie wnosi wiele nowego do dyskusji o polskiej imigracji – mówiło się już przecież zarówno o obozach pracy dla Polaków, jak i ludziach sukcesu, którzy rozwijają kariery w Londynie, o ambitnych biznesmenach i o tych, którzy po dziesięciu latach pobytu na Wyspach wciąż nie mówią po angielsku. Wielu z nas zna na pewno przedstawicieli którejś z tych grup, słyszało historie rodem z „Angoli” przy okazji rodzinnych czy przyjacielskich spotkań. Czas, kiedy ukazała się książka – ponad dziesięć lat po aneksji Polski do Unii Europejskiej – wskazuje zresztą na to, że „Angole” to swoiste podsumowanie pierwszej fali emigracji zarobkowej. Historie bohaterów już nie dziwią, nie szokują, ale i nie dają odpowiedzi na to, jak dalej potoczą się losy Polonii na Wyspach. Dosyć niespodziewanie: w książce, która mówi nieco o stosunku Anglików do Polaków, więcej o stosunkach Polaków do Anglików, ale i Polaków-emigrantów do siebie nawzajem, najciekawsze stają się fragmenty, które tłumaczą strukturę społeczeństwa angielskiego, a zwłaszcza zawiłe zwyczaje klasy wyższej. Sztywne zasady, pragmatyzm aż do bólu, wystudiowana uprzejmość, fakt, iż pewnych rzeczy nie mówi się wprost – „Angole” pozwalają zrozumieć mieszkańców deszczowych wysp. Poleciłabym tę książkę zwłaszcza tym, którzy zastanawiają się nad emigracją – jednych uchroni przed popełnieniem błędu, bo Anglia nie dla wszystkich okazuje się ziemią obiecaną; innych, wręcz przeciwnie, utwierdzi w przekonaniu, że Wyspy Brytyjskie to miejsce dla nich i, być może, pomoże napisać kolejną historię polskiego imigranta na Wyspach.

„Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję” – grzmią słowa wstępu do „Angoli” Ewy Winnickiej. W 1066 roku Wyspy Brytyjskie zalali Normanowie, ponad dziewięćset lat później Anglicy muszą stawić czoła imigrantom z Polski. Jak radzą sobie – tubylcy z najeźdźcami, najeźdźcy z tubylcami?

„Angole” to ponad trzydzieści spotkań z Polakami, którzy mieszkają na Wyspach...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika milimar

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
5
książek
Średnio w roku
przeczytane
1
książka
Opinie były
pomocne
15
razy
W sumie
wystawione
5
ocen ze średnią 6,4

Spędzone
na czytaniu
26
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
0
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]