Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wydane trzy lata temu "Znaki szczególne" Pauliny Wilk czytałam z ogromną przyjemnością. To autobiografia na tle mojego pokolenia. Autobiografia szczególna, bo to raczej próba prześwietlenia generacji niż opowieść stricte o sobie. Kilka razy się wzruszyłam, kilka razy zaśmiałam do łez. Paulina Wilk opisała doświadczenie wspólne dla wszystkich urodzonych około roku 1980. Czyli moje jak najbardziej też. Znalazłam fragmenty własnego dzieciństwa, dorastania i wchodzenia w dorosłość. Tak, inne, ale właśnie pewne "znaki szczególne" charakteryzują nas wszystkich, prawie czterdziestoletnich. Jest to osobisty głos autorki, który jest głosem mojego pokolenia. Pokolenia transformacji. Pokolenie nadziei na lepsze, jakie rozbudzili w nas nasi rodzice, którym zmiana systemu usunęła grunt pod nogami. Mieliśmy wkroczyć w Europe dziarskim krokiem i stać się obywatelami świata. Niektórym z nas się to udało. Ale nie wszystkim. Zaciągnęliśmy kredyty i noga w nogę z bankiem zmierzamy w większości w stronę spłacania rat. Gonimy rzeczywistość, której nasi ojcowie i nasze matki już nie rozumieją. Choć próbowali. Moi zawalczyli, ale polegli. Ich firma nie przetrwała i pamiętam czas wielkiego kryzysu finansowego w naszym domu. Długo miałam poczucie winy, że to dlatego się tak wtedy spięli, że myśleli o nas, że uszczkną coś w Wielkiego Tortu dla mnie i mojego młodszego brata. W końcu tylu znajomych zapychało się tym Tortem.
O, tak. Pamiętam moje podwórko z lat 80. I szkołę pokrytą płytkami pcv. Grę w pikuty (olaboga, prawdziwym nożem!!!!) i buty juniorki. Pamiętam banany, które tata przywoził ze Szwecji i które rozdawaliśmy z bratem sąsiadom (po jednym na rodzinę). I pierwszy telewizor włączany pilotem. Na odtwarzaczu kaset video (marki Philips, nigdy się nie zepsuł!) po kryjomu oglądałam "Rambo", "Commando" i "Predatora". Oficjalnie tylko kreskówki z wytwórni Hanna-Barbera ze Scooby Doo na czele oraz kino familijne tj. : "Kochanie, zmniejszyłem nasze dzieci" czy "Goonies". Kiedy podrosłam oplakatowałam pokój - najpierw New Kids on the Block, potem Queen, wreszcie Nirvana. Zbierałam puszki i ustawiałam je w piramidy na regale. Namiętnie grałam w rosyjską gierkę elektroniczną, w której Myszka Miki zbierała jajka do koszyka na czas. Z wcześniejszych lat 80. doskonale pamiętam sklepy mięsne, w których panie sprzedawczynie wielkie połcie szynki ciachały toporkiem na solidnych pieńkach. Nie było żadnych maszyn do krojenia. No i choinki zakładowe z obowiązkowym kakao rozpuszczalnym w prezencie.
W każdym razie ja osobiście nadal tkwię w szpagacie. Jedną nogą w dawnym świecie analogowym, świecie zamawiania rozmów, Levisów z Pewexu, których nigdy nie miałam i świecie cyfrowym, szybkim, błyszczącym stalą nierdzewną i migoczącym ekranami - z jego dorobku korzystam ochoczo. Mam laptop, smartfona, tablet, latam po świecie bez strachu, że celnicy zabiorą mi paszport i gdzieś mnie nie wpuszczą. Moje dzieci znają już tylko ten drugi świat. Trochę mi szkoda. Jak to śpiewa Bogusław Linda z zespołem Świetliki "Nigdy nie będzie takiego lata". Moja córka nie robi "widoczków" z łąkowymi kwiatkami i nie doświadczyła osiedlowych pogrzebów cudzych chomików. Mój syn nie wisi na drzewach. Bo po pierwsze wycięli drzewa, a po drugie nie ma z kim.
Na pewno do lektury "Znaków szczególnych" wdarł się sentymentalizm i nałożyła się na opowieść Wilk własna klisza wspomnień w filtrze retro. Ale czyta się tę książkę znakomicie. Autorka włada językiem, ma nad nim pełną kontrolę i lepi z niego kolorowe, soczyste opowieści. To moje drugie zetknięcie z pisarką (polecam reportaż o Indiach "Lalki w ogniu", o którym pisałam TU) i ne pewno nie ostatnie.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/09/znaki-szczegolne.html

Wydane trzy lata temu "Znaki szczególne" Pauliny Wilk czytałam z ogromną przyjemnością. To autobiografia na tle mojego pokolenia. Autobiografia szczególna, bo to raczej próba prześwietlenia generacji niż opowieść stricte o sobie. Kilka razy się wzruszyłam, kilka razy zaśmiałam do łez. Paulina Wilk opisała doświadczenie wspólne dla wszystkich urodzonych około roku 1980....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Małe życie" Amerykanki Hanyi Yanagihary było nie tylko jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w zeszłym roku, ale w ogóle jedną z najlepszych, jakie czytałam kiedykolwiek. Dlatego jeśli pisarz tak wysoko zawiesi poprzeczkę, istnieje ryzyko, że kolejna książka nie będzie nawet w połowie tak dobra (Chociaż chronologicznie "Ludzie na drzewach" byli pierwszym dziełem Yanagihary). Ale nie ma obaw. Lektura jest doskonała.
Historię w książce Yanagihary zainspirowała prawdziwa postać laureata Nagrody Nobla Daniela Gajduska, odkrywcy prionów, lekarza z antropologicznym zacięciem, który badał w latach 50. przypadki tajemniczych śmierci u tubylców w rejonie Mikronezji. Gwiazda Gajduska błysnęła co prawda jasno, ale zniknęła w oddali aż za norweskim horyzontem. Naukowiec zmarł w niesławie, odbywszy wcześniej karę więzienia za pedofilię, jakiej dopuszczał się na swoich adoptowanych (z Mikronezji właśnie) dzieciach. Historię Gajduska (którego bronił sam Oliver Sacks) można obejrzeć w dokumencie "The genius and the boys".
Hanya Yanagihara wykorzystała elementy tej historii, tworząc własna opowieść o doktorze Nortonie Perinie (pisana w pierwszej osobie, czytamy niejako wspomnienia Periny, przeredagowane przez jego współpracownika i z jego przypisami), który w 1950r. odkrywa na fikcyjnej mikronezyjskiej wyspie U'ivu plemię, którego członkowie zdają się nie umierać. Nieśmiertelność zapewnia zaś mięso endemicznego gatunku żółwia. Perina szmugluje żółwia do swojego laboratorium, prowadzi tam kilkumiesięczne prace. Jego naukowe odkrycie budzi nie tylko zachwyt nad młodym, zdolnym lekarzem, ale też mnóstwo zainteresowanaia maleńkim archipelagiem, na którym dokonano pierwszych spostrzeżeń. Do tego dochodzi jeszcze dziwaczne życie prywatne Periny, który zaczyna adoptować u'iviańskie dzieci, co początkowo jest przyjmowane przez opinię publiczną entuzjastycznie, potem z coraz większym zdziwieniem. Finał ma miejsce w więzieniu - ale wiemy o tym od samego początku, całość jest retrospekcją.
Yanagihara wymyśliła fascynujący rodzaj narracji. Perina nie jest pierwszym literackim pedofilem ("Lolita"), ale to jego głos - suchy, władczy, nieco magalomański - daje nam obraz całej postaci. Ponieważ jest naukowcem to za pomocą jego wiedzy oraz wiedzy podróżującego z Periną antropologa dowiadujemy się mnóstwa rzeczy o U'ivu. Ta wyspa to taka Australia w pigułce w tym sensie, że wszystko tu jest inne niż gdziekolwiek indziej. Inna fauna, inna flora. Ale nie znajdziemy tu opisów przyrody budzących zachwyt. Nie. Język Periny jest suchy, ale jednocześnie szczegółowy i naturalistyczny. Na przykład owoce, którymi żywią się tubylcy ruszają się od buszujących w ich środku tłustych larw homono, a dżungla jest tak gęsta i nieprzyjazna, że U'vianie nie bywają nawet nad brzegiem oceanu. Wszystko jest wrogie, tłuste, śliskie, wijące i niepiękne. Perina przygląda się temu światu z ciekawością i obrzydzeniem, które udziela się czytelnikowi.
Bohater przygląda się także miejscowym rytuałom i zwyczajom, do których należy między innymi inicjacja seksualna ośmioletnich chłopców przez starszyznę plemienia. To moment przełomowy w życiu Periny, który budzi tłumione w świecie zachodniej cywilizacji potrzeby. Czyż dzieci nie mają prawa do seksu?
Yanagihara zadaje odważnie wiele pytań. Czy MY badający ICH od strony medycznej, antropologicznej nie zrobiliśmy im większej krzywdy zapraszając do naszego świata niż gdybyśmy zostawili ich w spokoju? Czy zaprowadzając masową turystykę w egzotyczne rejony świata nie zniszczyliśmy prawdziwego Edenu (wystarczy wspomnieć archipelag Tuvalu i jego góry śmieci)? Czy wielcy naukowcy nie nadużywają swojej władzy i wiedzy dla sławy i chwały? (Ależ tak, pamiętamy wszyscy postać Napoleona Chagnon, który celowo zarażał Indian Yanomamo, których badał, chorobami)? I wreszcie, czy wielkim naukowcom mamy wybaczać więcej? Czy suma ich zasług dla medycyny/biologii/antropologii etc, jest większa niż suma ewentualnych szkód, jakich dokonują? Czy ich potencjalne dziwactwa są tylko efektem ubocznym pracy wielkiego umysłu, zatem nie są ważne? Czy względem wybitnych osobistości obowiązuje moralny relatywizm?
Tą książką Hanya Yanagihara wskoczyła miejsce mojej ulubionej autorki.

Za możliwość przeczytania książki przed premierą (13 września) dziękuję serdecznie Wydawnictwu W.A.B.

https://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/08/ludzie-na-drzewach.html

"Małe życie" Amerykanki Hanyi Yanagihary było nie tylko jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w zeszłym roku, ale w ogóle jedną z najlepszych, jakie czytałam kiedykolwiek. Dlatego jeśli pisarz tak wysoko zawiesi poprzeczkę, istnieje ryzyko, że kolejna książka nie będzie nawet w połowie tak dobra (Chociaż chronologicznie "Ludzie na drzewach" byli pierwszym dziełem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W lipcu dostałam o wydawnictwa Znak Literanova tajemniczą przesyłkę. Książkę w czarnej okładce, bez nazwiska autora i tytułu. Jeśli chodzi o marketing, to pomysł zaiste przedni. Sama książka zaś...No cóż, żałuję, że nie została w szufladzie twórczyni po wsze czasy.
Dziś mogę już wyjawić i tytuł, i nazwisko, dzieło miało oficjalną premierę wczoraj. To powieść "Na linii świata" autorstwa Manueli Gretkowskiej. I jest to najgorsza książka, jaką czytałam od lat.
Mam problem z Gretkowską. Bardzo podobał mi się jej debiut "My zdies emigranty" (o którym przychylnie mówił nawet Czesław Miłosz), mniej kolejne tomy opisujące życie paryskiej bohemy. Potem ukazał się ciekawy "Światowidz" o podróżach przez świat i trzy części pamiętnika - "Polka", "Europejka", "Obywatelka", w których pisarka przygląda się macierzyństwu (w tym ciąży) i Polsce współczesnej. Ale potem nie było już dla mnie absolutnie nic ciekawego. Pożegnałam się z jej pisaniem po słabej książce "Kobieta i mężczyzna"z 2007r. i nie sięgnęłabym po jej twórczość, gdyby nie sztuczka magiczka Znaku z anonimową książką do recenzji.
Przez pierwszych kilka stron myślałam, że to debiut. Potem naszło mnie podejrzenie, że czytam, o zgrozo, Witkowskiego. Ale nie. To jednak Gretkowska. Co jest z tą książką nie tak? Wszystko. Zaczynając od strony literackiej, która składa się z prostych, bardzo krótkich zdań, które budują kartonowy świat przedstawiony i sztampowych bohaterów, przez niepotrzebnie wulgarny język i nużące opisy seksu (Czy Gretkowska wie, że każda kura domowa już przeczytała Greya?), kończąc na bezsensownej akcji będącej miksem dywagacji na temat Doliny Krzemowej, satyry politycznej, diagnozy sytuacji współczesnej w kraju i na świecie, z duchem Dicka (łoj!) i pseudonaukowego wywodu o fizyce kwantowej. Tak. Naprawdę to wszystko tam jest. Bez ładu i składu.
Jak się czyta na przykład TEN wywiad z pisarką, to nawet trudno się nie zgodzić z niektórymi jej tezami. Tyle że informacje z tej rozmowy zostały zaprzęgnięte w losy dwójki bohaterów i spisane lewą ręka na kolanie. To jest tak źle skonstruowana książka, że nigdy nie powinna była ujrzeć światła dziennego.

https://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/08/na-linii-swiata.html

W lipcu dostałam o wydawnictwa Znak Literanova tajemniczą przesyłkę. Książkę w czarnej okładce, bez nazwiska autora i tytułu. Jeśli chodzi o marketing, to pomysł zaiste przedni. Sama książka zaś...No cóż, żałuję, że nie została w szufladzie twórczyni po wsze czasy.
Dziś mogę już wyjawić i tytuł, i nazwisko, dzieło miało oficjalną premierę wczoraj. To powieść "Na linii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Można rzec, że niewiele rzeczy w życiu mi brakuje. W obliczu większości ludzi na świecie mam wszystko. Dach nad głową, ciepłą wodę w kranie, wygodne łóżko. Mam też stałą pracę, kilka par spodni a nawet auto. Do tego rodzinę, przyjaciół i szereg znajomych. Nie jestem chora, mam czas na popołudnia z dziećmi i czytanie książek. Jestem wielką szczęściarą, mam tego świadomość i codziennie staram się być za to wszystko wdzięczna. Na co zatem może narzekać biała kobieta z klasy średniej w cywilizowanym kraju europejskim (mimo wszystko JEST cywilizowany, ostatnio może mniej, ale to minie jak katar)? Nie, nie na żaden brak materialny, chociaż nie mam domu z basenem, ani w ogóle nawet domu, nie mam koszulek Ralpha Laurena i ani jednego pierścionka z diamentem. Jedyne,co mnie martwi czasem, a czego nie mam, to cisza. To jest coś, za czym zdecydowanie tęsknię. Przypomniał mi się pewien wywiad z Wisławą Szymborską (bardzo chciałam go dla was w sieci znaleźć i podlinkować, ale mi się nie udało) ,w którym mówiła ona, że wszystkiego jest teraz za dużo. Że gdyby się unieść nad powierzchnię planety, to hałas, zgiełk, łomot, paplanina dobiegające z dołu, byłaby nie do zniesienia. Im jestem starsza, tym bardziej to rozumiem. I dlatego nie ma mnie dziś na Targach Książki w Warszawie, choć zapisane od tygodni w kalendarzu. Ale....no właśnie za dużo. Za dużo ludzi, za dużo spotkań, stoisk i książek, które wypadałoby mieć, przejrzeć, znać. Coraz gorzej znoszę takie eventy. Pomimo ich oczywistej społecznej użyteczności i bogatej oferty mózg stymulującej. Zabieram dziś książkę zwyczajnie do parku.
Tym to przydługim wstępem przystępuję do polecenia wam książki o ciszy właśnie. "Cisza. Opowieść o tym, dlaczego straciliśmy umiejętność przebywania w ciszy i jak ją odzyskać" to niezbyt długie dzieło norweskiego podróżnika i myśliciela Erlinga Kagge (Duńczycy mają hygge, Norwedzy ciszę?). To jego osobiste refleksje na temat ciszy, zarówno tej, której doświadczył w czasie samotnej wyprawy na biegun południowy, podczas której przez 50 dni z nikim nie rozmawiał, jak i tej, którą mamy w sobie, nawet gdy wokół wrzawa. Czym jest cisza? Gdzie ją znaleźć? Dlaczego jest ona współcześnie taka ważna? Na te trzy pytania kluczowe Kagge odpowiada w kilku krótkich rozdziałach, przytaczając także rozważania znanych filozofów. W świecie, w którym odurzamy się dźwiękiem, zagłuszamy szumem radia, komputera, telewizora, odtwarzaczy muzyki, jest towarem deficytowym (dlatego są miejsca, które już na ciszy robią biznes - jest coraz więcej chętnych, którzy za duże pieniądze zamykają się na kilkadziesiąt minut w dźwiękoszczelnych pomieszczeniach). A przecież to w ciszy możemy odnaleźć drogę do siebie (tak, słyszę, jak to brzmi), zebrać myśli, odpocząć, porozmawiać, być. Hałas narusza nasz system nerwowy, który nie został skonstruowany do przebywania w głośnych miejscach cały dzień.
Książka Kagge jest bardzo refleksyjna, nienachalna, a do tego choć z filozoficznym zacięciem (Kygge studiował filozofię na Oxfordzie), to bardzo prosta. Nie ma tam recepty, jak znaleźć w życiu spokój, ale lektura książka zatrzymuje w miejscu. Cisza w środku nas jest wartością samą w sobie i można się jej nauczyć. I pięknie wydana. Cisza kosmiczna na okładce mieni się blaskiem niemych gwiazd.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/05/cisza.html

Można rzec, że niewiele rzeczy w życiu mi brakuje. W obliczu większości ludzi na świecie mam wszystko. Dach nad głową, ciepłą wodę w kranie, wygodne łóżko. Mam też stałą pracę, kilka par spodni a nawet auto. Do tego rodzinę, przyjaciół i szereg znajomych. Nie jestem chora, mam czas na popołudnia z dziećmi i czytanie książek. Jestem wielką szczęściarą, mam tego świadomość i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chciałoby się rzec: "O, roku ów!". Rzecz jednak nie dotyczy pełnego nadziei roku 1812 z "Pana Tadeusza", ale smutnego, trudnego roku 1945, bowiem tuż po wojnie dzieje się akcja najnowszej powieści Kuby Wojtaszczyka.
1945 w powieści "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica" nie jest rokiem o smaku chwały. Z dziecięctwa pamiętam durny wierszyk, który zamieszony był w podręczniku do klasy pierwszej z okazji majowego zwycięstwa. (Leciał jakoś tak "Dzień zwycięstwa/ maj zielony/ białe kwitną bzy/ dziadek usiadł zamyślony/ wspominał wojny dni Jak z radziecką armią sławną/ w bój na wroga szedł/ działo się to tak niedawno/ a zda się, że wiek itd.) Gloryfikował chwałę bohaterów, pokonanie "Niemca" i ogólnie nastrajał refleksyjnie z naciskiem na refleksyjny patriotyzm. Przypomniał mi się ten wierszyk w czasie lektury, wyskoczył z jakiejś szufladki mojej pamięci. Dlaczego, dlaczego jeszcze w latach 80. w polskiej szkole karmiono nas takimi bajeczkami o końcu wojny? Bardzo długo żyłam w mentalnym cieniu tej "poezji" , do dziś w zasadzie hasło "koniec wojny" kojarzy mi się z żołnierzami obrzucanymi kwiatami i ogólną wesołością. Oczywiście jest to tylko częściowo prawda. Rewers tego obrazyu pokazuje nam Wojtaszczyk w swojej książce.
Osią akcji są dzieje kilku bohaterów, którzy tworzą razem osobliwy cyrk. Freak show. Festiwal odmieńców. Jest mi ten temat niezwykle bliski - tematem mojej pracy magisterskiej byli "Odmieńcy w filmach Jana Jakuba Kolskiego" i jakikolwiek przegląd szeroko pojętej "inności" jest w mojej głowie mile widziany.
W świecie pomiędzy pokojem a wojną, pomiędzy Polską a nie-Polską, pomiędzy życiem a śmiercią obracają się: karzeł Szczepan, który występował kiedyś u samego Hitlera, Fela - niewidoma dziewczyna udająca wróżkę, którą wojna dopadła w momencie, gdy się kończyła, Żyd Moryc pokazywany w klatce jako "Ostatni Żyd w Polsce", klaun Cassiel, który jest Volksdeutschem udającym niemowę (a jednocześnie kolejnym literackim klaunem dołączającym do korowodu potworów cyrkowych - pamiętacie klauna z "It" Stephena Kinga? To ten sam sort.), kobieta guma oraz Cassiel - nazista zrozpaczony przegraną ulubieńców zza Odry.
Bohaterowie Wojtaszczyka są spoza kategorii "lubić/ nie lubić". Ich osobność i osobliwość zainteresowała mnie szczególnie, narzuciła skojarzenia z poezją Leśmiana (tam też pełno ludzi "niedokończonych"). Odmieńcy z tej książki są znakiem różnorodności formy, niejednoznaczności rzeczywistości. Ba, są bohaterami z antybaśni. Ale już Bruno Bettelheim zauważył, że nierealistyczny charakter baśni (antybaśni zatem też) wskazuje na to, że chodzi głównie o przedstawienie procesów zachodzących we wnętrzu człowieka. Świat tych bohaterów jest okrutny (przemoc jest malowana grubą kreską, jak w filmach Tarantino), ale wielorakość tych istot, różne warianty ich istnienia (wiemy, kim byli kiedyś, wiemy, kim się stali), w których mieści się życie, śmierć i erotyka, jest też niezwykle sensualistyczna. Fellini byłby zachwycony.
Rzeczywistość autora uderza w schematy. W człowieku zasadniczo istnieje silna potrzeba klasyfikacji, ale w tej książce świat i człowiek to sprawy nieobliczalne. Liczne postaci dziwadeł czynią z tej literackiej estetyki turpizmu perełkę. Szczególne wartościowanie człowieka marginesu ma długą tradycję w europejskiej literaturze. Od wieków tego typu bohater przeciwstawiony jest unormowanemu społeczeństwu.Tylko czy po doświadczeniu wojny cokolwiek może być jeszcze "normalne"? Dobro i zło nie dopełniają się tak prosto. A sacrum i profanum stykają się tak blisko, że chwilami zmierza ta powieść w stronę tragigroteski. Postaci i to co je spotyka (straszna historia Feli na przykład) są przerysowane, ale hiperbolizacja ta ma na celu ukazanie - jak mniemam - fascynacji postaciami kalekimi, chromymi oraz ich relacji z wartościami, które zazwyczaj idą parami: dobro/zło, życie/śmierć, piękno/brzydota, tragizm/komizm, wina/kara, niewinność/grzech. Są to naturalnie także kategorie uniwersalne opisujące ludzkie życie.Tym razem to co "inne" pojawia się w centrum świata, nie przychodzi zza horyzontu. A typowo groteskowo motyw kalectwa (bycie niewidomym, karłowatość) staje się nośnikiem treści głębszych, to antropologia na antypodach klasycznej koncepcji człowieka pięknego i harmonijnego.
Skąd zatem tytułowe psy z Titanica? Wspomniane są w powieści tylko raz. Jako stworzenia, o których nikt nie pamięta, i których nikt nie żałuje. Piękne, rasowe psy, które bogaci zabrali ze sobą na pokład. Tu kłania się jeszcze jeden aspekt - psy te należały do upper class. A wojna, ta góra lodowa, na którą wpadło całe społeczeństwo, sprawiła, że system klasowy przestał istnieć. Wszystko w zasadzie jest post jakieś tam. Nasi bohaterowie są jak psy, co prawda to zwykłe kundle, ale o nich też nikt nie wspomina. Występują w tym swoich przedziwnym cyrku straceńców, karmią ideę homo ludens, ale ich świat jeszcze nie wykrystalizował. Trwa w zawieszeniu. Może wszystko się jeszcze wydarzy. A może już zupełnie nic.

Za egzemplarz książki dziękuję agencji Business & Culture promującej kulturę.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/04/dlaczego-nikt-nie-wspomina-psow-z.html

Chciałoby się rzec: "O, roku ów!". Rzecz jednak nie dotyczy pełnego nadziei roku 1812 z "Pana Tadeusza", ale smutnego, trudnego roku 1945, bowiem tuż po wojnie dzieje się akcja najnowszej powieści Kuby Wojtaszczyka.
1945 w powieści "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica" nie jest rokiem o smaku chwały. Z dziecięctwa pamiętam durny wierszyk, który zamieszony był w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo niedawno, dosłownie chwilę temu, nakładem Wydawnictwa Muza ukazała się książka będąca rarytasem dla każdego kinomana (Hello!). Ale na szczęście nie tylko kinomana, ponieważ Grzegorzowi Rogowskiemu, autorowi książki, zawodowo filmografowi z Filmoteki Narodowej, udało się stworzyć dzieło absolutnie fascynujące dla laika, dla kogoś, kto nie widział w życiu być może ani jednego przedwojennego polskiego filmu.
Przedwojenne polski aktorki błyszczały jasno na firmamencie artystycznego nieba. Dziś pewnie blisko byłoby im do celebrytek, ale z tą różnicą, że każda kobieta, o której opowiada nam Rogowski, miała coś, czego celebrytom zazwyczaj brakuje, a mianowicie talent. Do tego urodę, entourage w postaci pięknych fotosów, wywiadów, toalet i wianuszka przystojnych mężczyzn.
Niestety, czas jest nieubłagany a pamięć ludzka krótka i zawodna. Dziś nazwiska takie jak Lena Żelichowska, Nora Ney czy Jadwiga Smosarska nie budzą już nie tylko drżenia serc, ale stały się ledwo rozpoznawalne. Rogowski zdmuchnął warstwę kurzu, która przykryła postacie aktorek, sprawił, że zajaśniały raz jeszcze. Wykonał też tytaniczną pracę, jeśli chodzi o dotarcie do przedwojennych zdjęć, dokumentów, wycinków prasowych. Przemierzył tysiące kilometrów w poszukiwaniu śladów obecności dawnych gwiazd, w odtwarzaniu ich powojennych losów, udało mu się spotkać z ich dziećmi, już też przecież niemłodymi.
Wiele papierów i filmów zaginęło w czasie wojny i wszystkie niemal przedwojenne diwy ekranu umarły w zapomnieniu daleko od kraju. Dlatego tym cenniejsza praca autora i pochylenie się nad przeszłością kolorową od balów, kostiumów, przyjęć.
Nie widziałam wszystkich filmów, o których mowa jest w książce. Ba, nawet nie wszystkie nazwiska gwiazd filmowych były mi dobrze znane. Ale z ogromną przyjemnością zanurzyłam się w artystycznym świecie międzywojennej Warszawy. Jest rozdział o Tamarze Wiszniewskiej,o Janinie Wilczównie,o Zofii Nakonecznej, Renacie Radojewskiej,o Norze Ney,Lenie Żelichowskiej i Jadwidze Smosarskiej.Do tego porządny wstęp o kinie polskim, jego twórcach, początkach, sposobach tworzenia. Oraz porządne podsumowanie, z którego dowiemy się, jak odbywa się digitalizacja starych taśm filmowych. Każda część odpowiada też na pytania, które same się nasuwają - jak wyglądała ścieżka kariery? Skąd te przedwojenne pseudonimy? Kto z kim i gdzie bywał? I dlaczego akurat własnie tam? Wreszcie - kto tworzył kino i dlaczego filmy zbierały cięgiem słabe recenzje? Zaglądamy za kulisy życia scenicznego i prywatnego. Pełno tu ploteczek, skandali, ale i szczerych emocji, które spływają na nas ze wspomnień, fragmentów listów, recenzji i rozmów.
Wszystkie przedstawione w książce Rogowskiego aktorki wyjechały do Stanów Zjednoczonych. Uciekały albo przed wojną, albo przed komuną. Żadna z nich nie zrobiła na Zachodzie filmowej kariery, wszystkie zajęły się czymś zupełnie innym - od bycia kosmetyczką po recepcjonistkę. Pożegnały dawne życia gwiazdy filmu i estrady zapewne nie bez żalu. Do Polski wrócić nie mogły, bo jako sanacyjne piękności, nie miałyby czego szukać w nowej sztuce filmowej, która stawiała na robotnice. Umierały samotnie, zapracowane, smutne, rozczarowane. Często w biedzie.
"Skazane na zapomnienie" są okraszone dziesiątkami fantastycznych zdjęć - i tych oficjalnych, z dawnych czasopism, ale też i tych ze zbiorów prywatnych. Uśmiechają się na nich wielkookie, starannie uczesane damy. Wszystkie fotogeniczne, wszystkie wdzięczne. Bez botoksu, bez urody poprawionej skalpelem. Oszałamiające.
Jest to książka wielce nostalgiczna. I choć ja sama naturalnie nie pamiętam tych czasów, o których w książce mowa, ale pamiętam serię "Perły z lamusa", prowadzoną w telewizji przez Tomasza Raczka i Zygmunta Kałużyńskiego, a także serię w "W stary kinie" , prowadzoną przez Stanisława Janickiego (zawsze w ciemnych okularach) - obie przybliżały stare, dobre filmy, również polskie. Wiedza na temat początków polskiej kinematografii jest znikoma. Prowadzę w szkole, w której uczę, "Klub filmowy" i dopóki nie pokazałam uczniom obrazu "Czy Lucyna to dziewczyna"? ze Smosarską i Bodo, nie widzieli oni na oczy ani jednego filmu sprzed 1939r. Dlatego mam ogromną nadzieję, że takie książki jak ta będą pełniły funkcję teatralnego reflektora - rzucą snop światła na twarze, które zniknęły w ciemnościach, w niepamięci. Świetna lektura.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/04/skazane-na-zapomnienie-polskie-aktorki.html

Bardzo niedawno, dosłownie chwilę temu, nakładem Wydawnictwa Muza ukazała się książka będąca rarytasem dla każdego kinomana (Hello!). Ale na szczęście nie tylko kinomana, ponieważ Grzegorzowi Rogowskiemu, autorowi książki, zawodowo filmografowi z Filmoteki Narodowej, udało się stworzyć dzieło absolutnie fascynujące dla laika, dla kogoś, kto nie widział w życiu być może ani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki Wydawnictwu Znak trafiła do moich rąk książka, która pewnie nie trafiłaby wcale w innych okolicznościach, bo niespecjalnie interesują mnie historie wielkich pieniędzy. Ale historie ciekawych ludzi już tak, zatem przeczytałam na wdechu, ponieważ po pierwsze jest to opowieść świetnie skonstruowana, a po drugie historia najsłynniejszej polskiej milionerki kryje w sobie mnóstwo supełków i zawiłości, o które jej nie podejrzewałam.
Ewa Winnicka, dziennikarka i reportażystka, znana mi z łamów "Gazety Wyborczej" i "Polityki", autorka m.in."Londyńczyków" i "Angoli", przyjrzała się postaci Barbary Piaseckiej bardzo wnikliwie. Poznajmy ją z fragmentów rozmów i opowieści, wspomnień i anegdot, które układają się w portret przedziwnej, wielowymiarowej i co najmniej dwuznacznej postaci.
Co wiedziałam o Piaseckiej zanim przeczytałam książkę? Niewiele. Po głowie kołatały się stereotypy - że Kopciuszek, że Johnson od TYCH Johnsonów z Johnson&Johnson, że chciała kupić Stocznię Gdańską. Autorka podjęła się próby przedarcia przez takie własnie stereotypy i sprawdzenia, co kryło się pod nimi, a raczej pomiędzy nimi.
Kim była dziewczyna ze wsi, której udało się skończyć historię sztuki? Skąd w niej taki pęd do wielkiego świata, świata, którego nie miała prawa znać żyjąc w szaroburej Polsce? Jak to jest zostać nagle bardzo, bardzo bogatym człowiekiem? Co próbowała udowodnić zbierając arcydzieła malarstwa i otaczając się wianuszkiem pochlebców? Kim była tak naprawdę?
Ostatnie pytanie pozostaje naturalnie bez odpowiedzi, każdy z nas po lekturze tej znakomitej biografii będzie musiał odpowiedzieć sobie na nie sam. Ale z książki Winnickiej wyłania się postać smutnej, wewnętrznie sprzecznej kobiety. Niekoniecznie takiej, którą dałoby się lubić- za dużo w niej ostentacji. Ten gigantyczny dom, te marmury sprowadzona w Włoch, te meble siedemnastowieczne kupowane za ogromne pieniądze, którymi latami gospodarowałyby jakieś szpitale czy uczelnie, te prywatne samoloty itp. Jest coś nieludzkiego w takiej fortunie, w ilości pieniędzy, których praktycznie nie sposób wydać. Wiele stron poświęca Winnicka na rodzinę Johnsonów, której członkowie gotowy byli (są?) oczy wydrapać każdemu, kto czyha na ich trusty, konta i spadki.
Ciekawe, jak w takim środowisku niemal z marszu odnalazła się pokojówka? I jak to w ogóle możliwe, że starszy (siedemdziesięcioletni przecież) Seward Johnson zostawia drugą żonę dla służącej w białym fartuchu i poślubia ją w krótkim czasie bez mrugnięcia okiem?
Barbara Piasecka jest taką kobieca wersją Wielkiego Gatsby'ego, ale bez jego talentu. Ludzie zabiegają o nią nie dla niej samej, ale dla ilości zer na wypisywanych przez nią czekach. Ona lubi, jeśli są wdzięczni, ale żadna z osób, o której czule mówi "przyjaciel" nie pojawia na jej pogrzebie. Nawet śpiewak Placido Domingo, któremu fundowała koncerty i który uwielbiał kolacje w jej domu.
Równie interesujące jest angażowanie się Piaseckiej w coraz bardziej, oględnie mówiąc, nietypowe interesy. Stocznia Gdańska była niewypałem. Lubiła błyszczeć i lubiła być tą dobrą bohaterką, taką dobrą ciocią z Ameryki, która może uratować świat. A to inwestycje w badania nad torfem, który miał leczyć raka, a to sponsorowanie terapii autyzmu. Było w tych rzucaniu się w jakieś rzeczy pionierskie i awangardowe coś rozpaczliwego.
Bogactwo nieco, niestety, demoralizuje, sprawia, że człowiek tarci grunt pod nogami i kontakt z rzeczywistością. Zwłaszcza takie, na które się samemu nie zapracowało (stąd kompletnie dysfunkcyjni potomkowie Johnsonów, którzy od urodzenia żyją ze świadomością, że nie muszą nic). Wielkie domu, w których panuje wielka pustka. Mam wrażenie, że tę własnie pustkę próbowała zapełnić Piasecka w ostatnich latach życia żarliwą modlitwą, taką na granicy dewocji.
Co zostało po bogatej filantropce? Jak na ironię losu niewiele. Jej wielka, fantastyczna kolekcja obrazów i antyków uległa rozproszeniu. Żadne z wielkich przedsięwzięć nie świeci własnym światłem. A czytelnik ma poczucie, że spadek w postaci pola golfowego to naprawdę niewiele. Że mając takie możliwości zaprzepaszczono mnóstwo szans na coś znacznie, znacznie ciekawszego.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/04/milionerka-zagadka-barbary-piaseckiej.html

Dzięki Wydawnictwu Znak trafiła do moich rąk książka, która pewnie nie trafiłaby wcale w innych okolicznościach, bo niespecjalnie interesują mnie historie wielkich pieniędzy. Ale historie ciekawych ludzi już tak, zatem przeczytałam na wdechu, ponieważ po pierwsze jest to opowieść świetnie skonstruowana, a po drugie historia najsłynniejszej polskiej milionerki kryje w sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na drugim roku polonistyki z wypiekami na twarzy biegałam na zajęcia z dwudziestolecia międzywojennego. Cały jeden semestr poświęcony było Skamandrytom, a konwersatorium prowadził doktor, który znał osobiście Iwaszkiewicza i nawet przez płot na Stawisku skakał, by poecie pokazać swoje własne wiersze. Dlatego ten świat jest mi tak bliski.
Kilkanaście dni temu ukazała się książka Anny Augustyniak (której serdecznie dziękuję za propozycję przeczytania książki) o siostrze Juliana Tuwima - Irenie.Nie jest to opowieść o życiu w cieniu wielkiego, starszego brata. To opowieść o niezwykłej kobiecie, jaką była Irena Tuwim, pisarka i tłumaczka, o rodzinie Tuwimów i o niezwykłej, pięknej więzi z "Julkiem".
Książka zaczyna się na cmentarzu. Jest tuż po wojnie i rodzeństwo wymienia między sobą listy dotyczące pochówku zamordowanej przez hitlerowców w 1942r. matki (była pacjentką szpitala psychiatrycznego w Otwocku, wyrzucono ją na bruk przez okno). W chwili jej śmierci żadnego z dwójki dzieci nie było wtedy w Polsce - gnani strachem o własne życie uciekli na Zachód, nie mogąc zabrać Adeli Tuwimowej ze sobą. Do końca życia i Julian, i Irena żyli w głębokim poczuciu winy. Choć relację córki z matką trudno nazwać ciepłą. Adela, zanim pogrążyła się depresji i chorobie psychicznej, hołubiła syna. Małą Irką zajmowała się służąca Antosia Rokosik, która w łódzkim domu Tuwimów dowodziła i pełniła funkcję pokojówki, piastunki i kucharki. Atmosfera przy pasażu Szulca 5 pod numerem 13 była raczej zimna. Sama Łodź w tamtym okresie nie była przyjaznym miastem - okopcona, brudna, rozjaśniania wybuchającymi co noc pożarami. Ojciec pogrążony w książkach zajmował się głównie wspominaniem minionych lat młodości i podróży, matka - trwogą przed tym, co może nadejść. Obydwoje byli zasymilowanymi Żydami. Już dziadkowie Ireny i Juliana czuli się Polakami, oni sami nie będą znali ani słowa w jidysz.
Kiedy opuszczają rodzinne strony i przeprowadzają się do Warszawy - Julian zaczyna od razu odnosić wielkie sukcesy. Jego debiutancki tomik "Czyhając na Boga" jest cytowany przez większość młodych warszawiaków. Ale nikt nie cieszył się z tych laurów, które spłynęły na niego bardziej niż Irena.
Pozostają ze sobą w bliskim kontakcie, pomimo iż każde z nich dosyć szybko żeni się i wychodzi za mąż. Mieszkają w stolicy, widują się niemal codziennie. Kiedy się nie widzą - piszą do siebie listy.
Irena pisze wiersze, wydaje u Mortkowicza (jeśli nie znacie historii tej niezwykłej rodziny wydawców, polecam gorąco książkę Joanny Olczak Ronikier "W ogrodzie pamięci"). I tłumaczy. Z angielskiego i rosyjskiego. To Irenie Tuwim zawdzięczamy kongenialny przekład "Kubusia Puchatka", którego w zasadzie jest jakby współautorką - oryginał tekstu Milne'a nie jest możliwy do dosłownego tłumaczenia ze względu na niuanse językowe (za pierwszym razem Irena odmówiła nawet wzięcia się za te robotę). Jej są powiedzenia, które weszły na stałe do naszego języka - "małe co nieco", "Las Stumilowy". Nawet sam Kubuś jest w oryginale przecież dziewczynka - Winnie. Oprócz Kubusia Tuwim przetłumaczyła także "Mary Poppins", "Szczęśliwego księcia", "Pięcioro dzieci i coś". Sztandarowe nazwiska autorów literatury dla dzieci - Travers, Norton, Nesbit - przechodziły przez ręce Ireny.
Jej twórczość osobista w miarę upływu lat coraz bardziej zbliżała się do prozy. Sama także pisała dla dzieci (pamiętacie z dzieciństwa pingwina Kleofaska?), choć sama ich nigdy nie miała, ku wielkiemu żalowi. Bywała porównywana do Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej i często zarzucano jej, że pisze i drukuje, bo nazywa się "Tuwim". Bardzo ją to bolała, zwłaszcza po śmierci Juliana, kiedy oczekiwano, że spisze wspomnienia i wyda je, odkrywając przed światem najcenniejszą relację, jaką miała w życiu.
Bo życie osobiste Ireny Tuwim nie było usłane różami - pierwszy mąż Stefan Napierski był homoseksualistą i małżeństwa było tylko przykrywka. Kiedy Irena opuszcza męża (choć rozstają się w przyjaźni), w Warszawie wybucha skandal. Pomieszkuje u Juliana i jego żony (z którą nigdy nie zaprzyjaźniła się), następnie uzyskuje i rozwód i wychodzi za mąż za Juliana Stawińskiego. Pisarza i tłumacza, w życiu prywatnym - choleryka, który nie zaakceptował społecznej emancypacji kobiet. Oczekiwał obiadów na stole i pieczeni na talerzu. Irena nie była z nim szczęśliwa.
Książka Anny Augustyniak unika budowania biografii z chronologicznie ułożonych faktów i dat. Jest ułożona problemowo - dzięki temu życie Ireny Tuwim jest trójwymiarowe, nie jest płaską postacią z kartki, żyje. Niesamowicie ciekawa kobieta, ogromnie utalentowana, której przyszło żyć w trudnych czasach. Nie oszczędzało jej życie, znikała zatem często w swoich tekstach, oddając palmę pierwszeństwa literackiego bez szemrania bratu. Ale bardzo się cieszę, że z rozrzuconych w listach i wspomnieniach fragmentów ktoś tę Irenę poskładał i opowiedział jej historię. Zasłużyła na to.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/03/irena-tuwim-nie-umaram-z-miosci.html

Na drugim roku polonistyki z wypiekami na twarzy biegałam na zajęcia z dwudziestolecia międzywojennego. Cały jeden semestr poświęcony było Skamandrytom, a konwersatorium prowadził doktor, który znał osobiście Iwaszkiewicza i nawet przez płot na Stawisku skakał, by poecie pokazać swoje własne wiersze. Dlatego ten świat jest mi tak bliski.
Kilkanaście dni temu ukazała się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Znam obie strony medalu, jakim jest macierzyństwo. Euforię, zachwyt, wicie gniazdka i przeczesywanie sieci w postaci pięknych skandynawskich zabawek. Ale też i niewyspanie, frustrację, poczucie uwięzienia we własnym domu, poirytowanie od rana do wieczora i marzenie o ucieczce od nich wszystkich jak najdalej.
O awersie jest dużo. Wszędzie. Z okładek pism zerkają uśmiechnięte mamy, 99% z nich łączy etat z domem i kuchnią Pięciu Przemian z wdziękiem motyla. Do tego blogi parentingowe, gdzie królują wylizane do czysta piękne mieszkania, jasne i przestronne, gdzie dzieci są zawsze uśmiechnięte i ubrane w najdroższe ubrania z ekologicznej bawełny, gdzie promuje się minimalizm i życie zgodnie z rytmem Ziemi/duszy/kosmosu (niepotrzebne skreślić) za jedyne 10 000 tysięcy miesięcznie. Kasza jaglana i jagody goji, wakacje na Big Sur, kawa parzona w chemexie. To dlatego, między innymi, przestałam prowadzić bloga o moich dzieciach. Bo nie pasowaliśmy do schematu. Moje dzieci nie chodzą w kaloszach Hunter, bo zwyczajnie mnie na nie nie stać.
O rewersie nieco mniej, choć od jakiegoś czasu pojawiają się przebłyski (zajrzyjcie TUTAJ), puszcza kra na tej rzece konwenansów, bo nie sposób w dzisiejszych czasów, kiedy nurt społeczny żwawy, siedzieć w miejscu i udawać, że nic się zmieniło. Bo rodzicielstwo jest najpiękniejszym i najtrudniejszym, co może człowieka spotkać. I tak jak jest czarujące i intensywne, bogate w czułość, miłość i radość, tak bywa wyczerpujące i frustrujące. Nie ukrywam - brakowało i brakuje mi nadal jakiegoś kawałka siebie.
Książka Natalii Fiedorczuk jest o tej ciemnej stronie. O nudnych porankach, o braku kasy, o chronicznym niedospaniu, o tęsknocie za tym, co się utraciło. Nie, nie jest to lament umęczonej Matki Polki. Jest to bardzo niewypolerowany, szorstki, szczery zbiór myśli wszelakich kobiety po Wielkiej Zmianie. Ale każdy zapis odkrywa karty, jakie dostajemy w tym rozdaniu. Bądź szczupła, nie bądź zmęczona, nie karm dzieci słodyczami i parówkami, serwuj obiad z trzech dań z produktów od znajomego rolnika, dbaj o siebie, nie zapuść się, bo mąż znajdzie kogoś ładniejszego i sympatyczniejszego. I tak dalej.
Fiedorczuk jest niezwykle ironiczna, ma też niebywałe "ucho" na melodię języka potocznego. Gęsto tu od mroku depresji, totalnego wypalenia domem, ale jest o tym z dystansem jednocześnie, na chłodno, bez umartwienia. A każdy, kto choć raz zanurzył stopę w morzu o nazwie "życie rodzinne", wie, o czym ona pisze. Nawet bez osobistego epizodu depresji poporodowej. Bohaterka "Jak pokochać centra handlowe" nie budzi współczucia.To raczej ktoś, z kim chciałoby się pójść na piwo i raz jeszcze macierzyństwo w XXIw. obgadać.
Okładka (piękna!) książki to fragment obrazu Nigela van Wiecka "Q Train", który jest duchowym spadkobiercą Edwarda Hoppera. Realizm i melancholia. I taka właśnie jest książka Natalii Fiedorczuk.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/03/jak-pokochac-centra-handlowe.html

Znam obie strony medalu, jakim jest macierzyństwo. Euforię, zachwyt, wicie gniazdka i przeczesywanie sieci w postaci pięknych skandynawskich zabawek. Ale też i niewyspanie, frustrację, poczucie uwięzienia we własnym domu, poirytowanie od rana do wieczora i marzenie o ucieczce od nich wszystkich jak najdalej.
O awersie jest dużo. Wszędzie. Z okładek pism zerkają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy dostałam propozycję przeczytania i zrecenzowania kryminału od Wydawnictwa Muza, nieco się zdziwiłam - na moim blogu nie ma recenzji Bondy, nie ma recenzji Nesbo (choć ci dwoje akurat to pierwsza liga, naprawdę bardzo dobre książki). Ale w sumie, czemu nie? I Włoch Antonio Manzini, autor przeczytanej przez mnie "Czarnej trasy", dostał zielone światło. Zresztą, bądźmy szczerzy - raz na czas jakiś człowiek ma ochotę rzucić w kąt reportaże i poczytać coś, co w sumie też jakoś zaświadcza o smutnej kondycji ludzkiej (ach, ci zwyrodniali mordercy!), ale jest fikcją literacką i trzyma w napięciu. Lubię bardzo być trzymana w napięciu i ten stan, kiedy żal oderwać się od każdej linijki i siłą woli trzeba się powstrzymywać od zajrzenia na ostatnią stronę, by nie sprawdzić, kto zabił.
Czy Manzini doskoczył do mojej osobistej literackiej wysokiej poprzeczki? I tak, i nie. Jako kryminał sprawdza się zupełnie nieźle. Rzeczywiście odpowiednio dawkuje emocje, idąc według przepisu Hitchcocka, że całość powinna zacząć się mocnym wejściem, a dalej atmosfera powinna już być tylko coraz gęstsza. Powieść zaczyna się zmasakrowanym przez ratrak trupem. Jest ciemna, mroźna noc gdzieś w górach, klimat grozy iskrzy śniegiem i lśni krwią od pierwszych akapitów. I dobrze, to właśnie tak ma być. Akcja traci co prawda impet po kilkudziesięciu stronach, finał nie jest jakoś bardzo zaskakujący, ale Manzini w ramach gatunku porusza się dosyć sprawnie jak na debiutanta.
Następnie na scenę wchodzi główny bohater, czyli wicekwestor (dawniej byłby komisarzem) Rocco Schiavione. Jak większość książkowych policjantów jest niepokorny, doświadczony, bystry, wulgarny i niekonwencjonalny. I chociaż zyskał od autora włoski sznyt (jest zesłańcem z Rzymu, nadal tęskni za wiecznym Miastem jego jedzeniem, słońcem, ciepłem), markowe buty, skłonności do działania na lewo, zabrakło w nim jakiejś silnie indywidualnej rysy, czegoś, co mogłoby go odróżnić od dziesiątek tego typu postaci w rozmaitych skandynawskich dziełach. Ale ponieważ to nie tylko pierwsza książka z serii przygód Schiavione, ale w ogóle pierwsza Manziniego, mam nadzieje, że Rocco jeszcze się rozkręci. Zresztą cała fabuła - wszystko to już gdzieś, niestety, było.
Najbardziej podobał mi się w "Czarnej trasie" drugi plan. Manzini jest, zdaje się, wnikliwym obserwatorem społeczeństwa, w którym żyje. Jest w jego w powieści i o różnicy pomiędzy włoskim południem a włoską północą, i o jakości życia politycznego (mizernej, co rozumiem doskonale jako mieszkanka kraju o podobnym stopniu politycznej degrengolady), i o imigrantach. Jakiś cień włoskiego neorealizmu zdecydowanie przemyka po kartach tej książki i mam nadzieję, że Manzini właśnie ten element wykorzysta szerzej w kolejnych częściach.
Czyta się tę książkę szybko, jest tu dużo dialogów, a nieco słabsze partie opisowe są na szczęście króciutkie. Jest to zdecydowanie element, nad jakim pisarz powinien popracować, bo nieustannie porównywanie śniegu na stokach do bitej śmietany jest jednak pretensjonalne.

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/03/czarna-trasa.html

Kiedy dostałam propozycję przeczytania i zrecenzowania kryminału od Wydawnictwa Muza, nieco się zdziwiłam - na moim blogu nie ma recenzji Bondy, nie ma recenzji Nesbo (choć ci dwoje akurat to pierwsza liga, naprawdę bardzo dobre książki). Ale w sumie, czemu nie? I Włoch Antonio Manzini, autor przeczytanej przez mnie "Czarnej trasy", dostał zielone światło. Zresztą, bądźmy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przepiękna jest okładka tej książki. Zielona rycina przedstawia drzewo pełne życia- jego konary wrastają w litery tytułu, a między korzeniami znajduje się coś, co na oko wygląda jak mandragora. Kiedy mandragorę wyrywa się z ziemi, wydaje ono podobno ludzki krzyk. W świetle tego, co robimy całej Przyrodzie, wydaje się to bardziej niż prawdopodobne.


http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/02/sekretne-zycie-drzew-2.html

Przepiękna jest okładka tej książki. Zielona rycina przedstawia drzewo pełne życia- jego konary wrastają w litery tytułu, a między korzeniami znajduje się coś, co na oko wygląda jak mandragora. Kiedy mandragorę wyrywa się z ziemi, wydaje ono podobno ludzki krzyk. W świetle tego, co robimy całej Przyrodzie, wydaje się to bardziej niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/03/pozwol-rzece-pynac.html

http://brulionkulturalny.blogspot.com/2017/03/pozwol-rzece-pynac.html

Pokaż mimo to