-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-05-01
2024-04-17
2024-04-14
2024-03-21
2024-04-08
Od początku mojej czytelniczej świadomości, powieści historyczne stoją na podium ulubionych gatunków, dlatego gdy tylko „Mieszko” pojawił się w Klubie Recenzenta, postanowiłam tę książkę dla siebie zamówić.
W grodzie kniazia Siemomysła wszystko wydaje się być uporządkowane. Gród jest potężny zarówno ekonomicznie jak i militarnie. To wszystko zasługa mądrych i przemyślanych rządów władcy, który jednocześnie przekazywał wiedzę Czciborowi, naturalnie uznanemu za następcę tronu, choć był drugim synem. Dlaczego tak? Pierworodny Mieszko dopuścił się przestępstwa i w ramach kary został wygnany z grodu. By umocnić pozycję królestwa i poszerzyć wpływy, zaaranżowano małżeństwo Czcibora z piękną Lutosławą, a ich związek miał dopełnić wizję idealnego władcy.
Wszystko ulega gwałtownej zmianie, gdy Siemomysł nagle zaniemógł i na łożu śmierci przekazał Czciborowi swą ostatnią wolę – to Mieszko ma zostać następcą i kniaziem Królestwa Piastów. Szokujące żądanie zmarłego staje się punktem zwrotnym i niszczy całkowicie ład panujący w królestwie. Pojawiają się bunty, do głosu dochodzą osobiste ambicje skutkujące wyzwoleniem agresywnej polityki i knowań.
Czcibor mimo żalu, postanawia być wiernym woli ojca i wysyła młodszego brata na poszukiwania następcy tronu.
A co z Mieszkiem? Poznajemy go jako bezwzględnego wojownika, mającego opinię rzezimieszka. No cóż, w tym przypadku nie można powiedzieć, że bandyckie zapędy Mieszka są identyczne jak te u znanego wszystkim Robin Hooda. Mieszko jest mściwy, bezwzględny, choć na szczęście nie brak mu honoru. I choć w pierwszym tomie wykreowany jest na raczej negatywną postać, ja go bardzo polubiłam. Łobuz okropny, ale czytając o jego perypetiach, czuje się tylko zaciekawienie, co jeszcze się wydarzy i jak drużyna Mieszka poradzi sobie z kolejną potyczką.
Tę powieść czyta się błyskawicznie. To składowa dwóch najważniejszych dla literatury elementów: stylu autora i umiejętności wykreowania wciągającej, pełnej zwrotów akcji fabuły. Danielowi Komorowskiemu udało się to w stu procentach. To dopiero pierwszy tom, on daje tak naprawdę przedsmak tego, co będzie dalej. Czy Mieszko zdecyduje się objąć tron po ojcu? Co na to teść Czcibora i jaki kierunek obiorą jego polityczne ambicje?
Doceniam, że autor zarówno we wstępie jak i osobnej prośbie zaznaczył, że czasy, o których pisze, osnute są tajemnicą, bowiem niewiele jest materiałów i dowodów, które dałyby pewność o faktach tamtego okresu. Dlatego też nie można traktować opisanych wydarzeń jako historyczny pewniak, choć to, o czym historia wie, w powieści zostało zawarte.
Najlepiej czyta mi się serie, które są już zakończone, bo nie lubię odrywać się od bohaterów i ich historii, a tutaj niestety muszę pożegnać na jakiś czas ten średniowieczny świat. Cieszę się jednak, że „Mieszko. Wyjście z cienia” jest pierwszą częścią i za jakiś czas wrócę do Królestwa Piastów, by poznać dalsze losy bohaterów.
Oceniam tę powieść na 8/10, za świetną fabułę, przyjemny styl i język i za to, że mogłam przenieść się w inną epokę, by śledzić losy postaci historycznie wszystkim znanej.
Książkę zamówiłam w Klubie Recenzenta serwisu nakanapie.pl. Dziękuję Wydawnictwu Skarpa Warszawska za przesłanie mi egzemplarza do recenzji.
Od początku mojej czytelniczej świadomości, powieści historyczne stoją na podium ulubionych gatunków, dlatego gdy tylko „Mieszko” pojawił się w Klubie Recenzenta, postanowiłam tę książkę dla siebie zamówić.
W grodzie kniazia Siemomysła wszystko wydaje się być uporządkowane. Gród jest potężny zarówno ekonomicznie jak i militarnie. To wszystko zasługa mądrych i przemyślanych...
2024-04-09
Po co jechać do Jerozolimy?
To pytanie zadaje jeden z moich ulubionych autorów. Osobiście nigdy nie powstał w mojej głowie pomysł, by wybrać się akurat w ten rejon, choć mówi się, że „miasto trzech religii” każdy powinien odwiedzić raz w życiu. Póki co nie czuję jeszcze takiej potrzeby, ale kto wie, może kiedyś? Właściwie nie chodzi tutaj tylko o kwestie wiary. Jerozolima historycznie i geograficznie stanowi zapewne wielką atrakcję.
Cenię ogromnie twórczość pana Schmitta za nietuzinkowe tworzenie fabuły, ale przede wszystkim za doskonałe wyczucie smaku i kulturę słowa, a w „Śnie o Jerozolimie” autor tylko potwierdził moje odczucia.
Ta książka to nie powieść a osobiste zapiski autora z podróży, w których dzieli się z nami refleksjami i wrażeniami z pobytu. Absolutnie nienachalnie, z wyważoną naturalnością opowiada, jaki wpływ na jego osobę ma wiara chrześcijańska i jak to się stało, że poczuł potrzebę bycia członkiem religii.
Często słyszy się, że wiarę wynosi się z domu i pewnie rzeczywiście tak to działa, że kolejne pokolenia powielają zachowania rodziców „bo tak zawsze było”, bez głębszych refleksji, czy rzeczywiście to człowieka przekonuje. W przypadku pana Schmitta było inaczej, ponieważ jego rodzice „mieli skłonność do sceptycyzmu”, a do wymaganych obrzędów czy sakramentów podchodzono dla zachowania spokoju w relacjach rodzinnych.
Autor przyznaje, że jego droga do pełnej, przekonującej go wiary była długa i zahaczyła o wszystkie psychologiczne fazy umierania. Studiując, dedukując, zadając mnóstwo pytań , topiąc się wręcz w wątpliwościach i zgłębiając historię, szedł ścieżką ku pełnej akceptacji swojej potrzeby. Pozwolę sobie zacytować fragment, który tu idealnie pasuje:
„Nie ograniczajmy umysłu do rozumu. Nie ograniczajmy uważności do policyjnego nadzoru rozumienia, bo uruchamia też inne zasoby: intuicję, doznania zmysłowe i wyobraźnię. Domagam się prawa do praktykowania rozmaitych stanów świadomości”.
Przyznaję, że to mój ulubiony fragment książki. Jest osobisty i szczery, ale z zachowuje stoicką logikę i lekko humorystyczną formę.
Wisienką na torcie jest posłowie, które zawiera list w formie komentarza/odpowiedzi od Papieża Franciszka, na zapiski autora.
„Sen o Jerozolimie” to wymagająca lektura. Nie pod kątem językowym, bo tutaj autor jak zwykle pokazał wysoki poziom przekazywania myśli. Treść jest wymagająca, bo jakby zmusza do refleksji nad własnym podejściem do wiary. Myśli zaraz kierują się w egoistyczną stronę „JA” i zadają pytanie, czy wierzę, dlaczego tak, lub z jakiego powodu jednak nie.
Choć jestem raczej powieściowym typem czytelnika, cieszę się, że miałam okazję przeczytania monologu pana Schmitta. Za tę możliwość dziękuję pani Bognie Piechockiej i Wydawnictwu Znak.
Po co jechać do Jerozolimy?
To pytanie zadaje jeden z moich ulubionych autorów. Osobiście nigdy nie powstał w mojej głowie pomysł, by wybrać się akurat w ten rejon, choć mówi się, że „miasto trzech religii” każdy powinien odwiedzić raz w życiu. Póki co nie czuję jeszcze takiej potrzeby, ale kto wie, może kiedyś? Właściwie nie chodzi tutaj tylko o kwestie wiary. Jerozolima...
2024-04-04
Nie przestaje mnie zadziwiać, jak kilka dobrze napisanych kryminałów może odmienić gust i wzbudzić większe zainteresowanie gatunkiem, który dotąd omijałam szerokim łukiem. Za tę transformację odbioru literatury kryminalnej serdecznie dziękuję pani Bognie Piechockiej i Wydawnictwu Czarna Owca, których propozycje recenzenckie przekonały mnie do uznania kryminału i thrillera za godne uwagi gatunki.
"Smolarz" to szósty tom przygód komisarza Igora Brudnego. Choć to moje pierwsze zetknięcie z tą serią, szczerze mogę powiedzieć, że czuję jednocześnie zadowolenie i szok. Zadowolenie bierze się stąd, że książka ta to znakomity thriller, który bez łączy historię smolarza opartą na lokalnych legendach oraz psychologiczną walkę o równowagę. Jestem również wstrząśnięta, gdyż autor nie unika brutalnych opisów i bezlitosnego ukazania rzeczywistości związanej z przestępczością.
Bieszczady to region, który kocham za swoją tajemniczość i dzikość. To miejsce, które wydaje się odpychać współczesny świat i zachowuje swoją niezależność. Człowiek musi świadomie zdecydować, czy chce spędzić tam czas, gdyż Bieszczady nie zapraszają. One co najwyżej tolerują obecność, stawiając jednocześnie granice, których instynktownie wiemy, że nie wolno przekraczać. To dokładnie tak, jak to opisał Przemysław Piotrowski.
Komisarz Brudny, po ostatniej akcji, postanawia odnaleźć spokój i schronienie w miejscu, które pozwoli mu odzyskać równowagę psychiczną. Tutaj pojawia się jednak moment, który mnie irytuje — nie znając poprzednich części, brakuje mi kontekstu wydarzeń, które dotknęły samego Igora. To mój błąd, którego mam nadzieję szybko naprawić.
Zaszywszy się w starym domku babci znajomej policjantki, komisarz Brudny ma za sąsiada mrukliwego i absolutnie nietowarzyskiego smolarza. To właśnie ten tajemniczy sąsiad zostaje oskarżony o morderstwo dwóch studentek, z którymi Igor miał wcześniej kontakt. Słuchając swojego detektywistycznego instynktu i polegając na wieloletnim doświadczeniu, komisarz zaczyna interesować się tą sprawą. Rozwijająca się intryga idealnie wpisuje się w powiedzenie "im dalej w las, tym ciemniej", a dziki, mglisty rejon zielonych wzgórz tylko potęguje tę atmosferę.
Gdy na jaw wychodzą długo strzeżone tajemnice, prawda o morderstwie okazuje się szokująca. Autor nie oszczędza czytelnika, przedstawiając realistycznie i bezlitośnie brutalność oraz niepokojącą dewiację niektórych środowisk. Fabuła obejmuje również czasy wojenne, a przecież rejony bieszczadzkie były dodatkowo atakowane przez bandy UPA, których brutalność przekraczała wszelkie granice.
Dobrze, że bohaterowie są tak różnorodni, a już szczególnie cieszy mnie to, że główny bohater, mimo że stoi po stronie prawa, nie jest idealny. Ma swoje za uszami, zapewne wiele przeżył (i tu znów irytacja, bo nie znam poprzednich części!), a na przestrzeganiu prawa zależy mu tylko na tyle, by samemu nie wylądować za kratkami.
Jeśli chodzi o samą zagadkę kryminalną i sakramentalne pytanie „kto zabił?”, autor jakoś niespecjalnie ukrywał, w którą stronę kierować podejrzenia. Nie było zaskakujących zwrotów akcji, a mimo wszystko ciśnienie było wciąż na wysokim poziomie. Były momenty, gdy chciałam książkę rzucić w kąt i nie wiedzieć co stało się z Igorem, ale nie byłam jednocześnie w stanie tego zrobić. Autor pisze bardzo dobrze. Bez ogródek, (czasem dosłownie) przeciąga czytelnika po tym brudzie, zepsuciu i bezwzględności. I bardzo dobrze, bo wszystko jest wówczas autentyczne i lepiej odczuwa się całą atmosferę.
Jestem bardzo zadowolona z lektury. „Smolarz” sprawił, że zapomniałam na chwile o trudach codzienności i zajęłam głowę co prawda również problemami, ale to było mimo wszystko odświeżające doznanie.
Przemysława Piotrowskiego dopisuj do listy autorów obserwowanych, a przed samą sobą złożyłam deklarację, że przeczytam poprzednie tomy o komisarzu Brudnym.
Nie przestaje mnie zadziwiać, jak kilka dobrze napisanych kryminałów może odmienić gust i wzbudzić większe zainteresowanie gatunkiem, który dotąd omijałam szerokim łukiem. Za tę transformację odbioru literatury kryminalnej serdecznie dziękuję pani Bognie Piechockiej i Wydawnictwu Czarna Owca, których propozycje recenzenckie przekonały mnie do uznania kryminału i thrillera...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-27
Powieść szpiegowska to zupełnie nieznany dla mnie gatunek, ale miałam ogromne szczęście, że „Dolina szpiegów” była moją pierwszą lekturą z tego rodzaju literatury. To tak doskonale skomponowana mieszanka akcji, historii i wielu wątków (w tym obyczajowych), że nie sposób było się od niej oderwać. Nie wiem dlaczego, ale podczas czytania włączyłam w pamięci głos Bogusława Wołoszańskiego, który przez wiele lat z niesamowitą energią opowiadał o historii.
Jest rok 1944, wśród wojskowego środowiska krąży przekonanie, że wojna zmierza ku końcowi i dla niemieckiego wywiadu sytuacja wygląda - delikatnie mówiąc średnio. Wszelkimi sposobami wywiad stara się, by uzyskane informacje pomogły wpłynąć i jednak zmienić ponure prognozy. Kapitan Abwehry, Carl von Wedel wyrobił sobie opinię skutecznego, błyskotliwego i wiarygodnego agenta, od którego wszelkie informacje brane były za pewniak. Dlatego też nikt z przełożonych nie spodziewał się, że Carl tak naprawdę prowadzi podwójną grę, będąc agentem przeciwnego wywiadu, którego polityka jest bliższa jego sercu. Carl postanowił, że rozpracuje niemiecki wywiad od środka i w odpowiednim momencie wprowadzi wroga na pole minowe. Gdy dostał zlecenie prowadzenia szkoleń w tajnym ośrodku w Zakopanem, nie zdawał sobie sprawy z ważności informacji tam zgromadzonych. Jednakże błyskawicznie podjął decyzję o wywiezieniu dokumentacji, która ostatecznie mogłaby zaszkodzić niemieckiemu wrogowi
Równolegle do wątku Carla, poznajemy innych agentów z równie ważnymi zadaniami. W tej powieści nie ma głównego bohatera. Każda z postaci pełni równie istotną funkcję, co sprawia, że cała siatka szpiegowska staje się majstersztykiem osobowości.
Nie będę oryginalna i zapewne nie powiem nic odkrywczego, że moim ulubionym bohaterem stał się właśnie Carl, choć każdy z agentów cechował się niesamowitym opanowaniem i nerwami ze stali. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak pancerną psychikę mają bohaterowie i jak bardzo ja bym poległa, gdybym dostała rolę nawet pojedynczego agenta czy członka grupy partyzantów.
Akcja powieści obejmuje Berlin, Londyn i okolice tychże siedzib władz, są też wzmianki o rejonach Francji, i znaczna część szpiegowskich sytuacji rozgrywa się w Zakopanem.
Nie mogę nie zwrócić uwagi na to, z jaką precyzją autor wykreował i rozpisał całą fabułę. Cała opowieść jest zwarta, logicznie spójna i utrzymuje poziom napięcia od pierwszej do ostatniej strony. Kolejnym atutem jest styl autora. Prosto, bez ozdobników, tak „po żołniersku” wprowadził mnie w całą opowieść i co dla mnie istotne, nie wywierał w żaden sposób presji, bym zajęła jakieś stanowisko odnośnie bohaterów czy sytuacji. Doceniam taka nienachalność i całkowite zachowanie bezstronności. Nieważne, czy opis dotyczył Niemca, Anglika czy Polaków, każdy bohater miał dobre i złe cechy i to mi, jako czytelnikowi pozwolono ocenić, kogo lubię bardziej a kogo wcale.
Przyjemnym przerywnikiem w tych skomplikowanych układach szpiegowskich był wątek miłosny pomiędzy Carlem a Lottą. Lubię, gdy sceny uczuciowe nie dominują całości, a stanowią jedynie przyjemną odskocznię. Tak właśnie było w tym przypadku, a dodatkowo relacje Carla z ukochaną podkreśliły ludzki charakter bohatera. Wszak nie samą pracą żyje człowiek.
Podczas lektury doszłam do jednego, konkretnego i myślę, że trafnego wniosku. Otóż wszystkie te misternie układane w największej tajemnicy plany upadały przez...gadulstwo. Pokazano, jak wielką słabością człowieka może stać się połączenie alkoholu, naturalnej skłonności człowieka do plotkowania i potrzeby zaufania drugiej osobie. Gdyby nie takie wpadki, agencje szpiegowskie z dużym powodzeniem doprowadzałyby swoje plany do końca i kto wie, może na kartach historii zapisałyby się inne fakty. Oczywiście rolą i głównym zadaniem tajnych agentów było wyciąganie informacji, jednak zadanie byłoby dużo trudniejsze, gdyby nie ta powszechna ludzka słabość.
Podsumowując – „Dolina szpiegów” to świetnie skomponowany kryminał detektywistyczny. Zawiera w sobie wszystkie elementy, które gwarantują, że lektura będzie przyjemnością i od pierwszej strony przeniesie czytelnika w inny świat.
Dziękuję Pani Bognie Piechockiej i Wydawnictwu Czarna Owca za egzemplarz do recenzji, a autorowi za niesamowitą opowieść i przemiłą dedykację.
Powieść szpiegowska to zupełnie nieznany dla mnie gatunek, ale miałam ogromne szczęście, że „Dolina szpiegów” była moją pierwszą lekturą z tego rodzaju literatury. To tak doskonale skomponowana mieszanka akcji, historii i wielu wątków (w tym obyczajowych), że nie sposób było się od niej oderwać. Nie wiem dlaczego, ale podczas czytania włączyłam w pamięci głos Bogusława...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-21
„Saga dworska” to jedna z moich ulubionych serii. Krystyna Mirek wnikliwie opisała życie i zasady panujące w dziewiętnastowiecznej wsi, ze szczególnym uwzględnieniem hierarchii tam panującej. Centrum i wyznacznikiem zasad był dwór, gdzie panujący od pokoleń dziedzice stanowili jakby wewnętrzne prawa obowiązujące na danym terenie. I właśnie to pięknym, literackim językiem opisała autorka. Zachęcam Was do zapoznania się z poprzednimi tomami, a tymczasem skupie się na kontynuacji sagi, jaką jest „Kwiatowy dwór”.
Dominik Podhorski otrząsnął się po tragedii, jaka go spotkała, choć taka trauma nie zostanie nigdy zapomniana i już na zawsze pozostawi w jego sercu i umyśle wielką wyrwę. Poniekąd osłodą i wielkim wsparciem jest piękna i rozsądna żona, której niezłomny charakter niejednokrotnie pomógł Dominikowi uporządkować emocje. Podobnie jak postać dawnego sługi, obecnie przyjaciela Józka, dodaje głębi opowieści, ukazując lojalność i poświęcenie.
Po długim czasie życia w ukryciu pojawia się możliwość, by na własne oczy przekonać się, jak obecnie wygląda życie mieszkańców Podhorowa i co z rodzinnego majątku zostało po rozrzutnych rządach Brackiego — samozwańczego pana na dworze.
Sporo uwagi poświęcono właśnie tej postaci. Brackiego poznajemy jako żądnego władzy, bogactwa i splendoru tyrana, który boryka się z jakimś nienazwanym kompleksem. Chce być piękny, podziwiany i wychwalany, chce być do szaleństwa kochany przez (siłą zmuszoną) wybrankę i wszelkimi sposobami próbuje urzeczywistnić swój chory wytwór wyobraźni. Największym koszmarem byłby dla Brackiego powrót zaginionego dziedzica. No cóż, jak to w życiu, koszmary mogą stać się rzeczywistością.
Bohaterowie są wykreowani z bardzo wyraźnym podziałem na tych dobrych i złych. Dominik, Julianna, Antonina, Józek to na wskroś pozytywne postacie, natomiast Bracki to uosobienie czystego zła. I choć może się wydawać, że to banalny zabieg i klasyczna, wręcz szkolna charakterystyka, to podczas lektury w ogóle to nie przeszkadza. Myślę, że duży wpływ ma tutaj świetny styl pisarski autorki. Operuje ona przyjemnie lekkim i niewymuszonym sposobem opisu, a akcja utrzymuje poziom napięcia na stałym poziomie.
Mam jednak wrażenie, że od połowy fabuły autorka jakby śpieszyła się, by tę książkę skończyć, przez co te najważniejsze akcje zostały jakby spłaszczone. Mówię tu przede wszystkim o końcowej akcji odbicia Podhorowa. Za szybko, bez większego planowania i zadecydowanie całość przebiegła za prosto. Trochę to przypominało scenę z bajek dla dzieci, gdy dobro po prostu zwycięża a okoliczności, w jakich doszło do wygranej, nie są już istotne. Dla mnie właśnie to planowanie było ważne i tego elementu niestety brakuje mi w treści.
To jedyna uwaga do tej książki. Saga dworska pozostaje wysoko w moim rankingu i nadal uważam, że jest to jedna z moich ulubionych serii. Zakończenie zostało otwarte, zatem czekam na kontynuacje i mam nadzieję, że właśnie tam wszystkie elementy zostaną potraktowane z należytą uwagą.
Moja ocena to 7/10. Jeśli lubicie sagi — powieści historyczno-obyczajowe to będzie świetny wybór.
„Saga dworska” to jedna z moich ulubionych serii. Krystyna Mirek wnikliwie opisała życie i zasady panujące w dziewiętnastowiecznej wsi, ze szczególnym uwzględnieniem hierarchii tam panującej. Centrum i wyznacznikiem zasad był dwór, gdzie panujący od pokoleń dziedzice stanowili jakby wewnętrzne prawa obowiązujące na danym terenie. I właśnie to pięknym, literackim językiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-13
W trzeciej części przygód Nory Kelly autorzy puścili wodze fantazji i stworzyli sensacyjny kryminał nie tylko pełen wartkiej akcji, ale przede wszystkim o kontrowersyjnej tematyce.
Po burzliwej dyskusji z dyrekcją instytutu i wewnętrznej walce z sumieniem, Nora zostaje zwolniona z pracy, choć można by też uznać, że odeszła z niej sama. Niedorzecznym i godzącym w zawodową powagę wydało się jej się zlecenie prowadzenia wykopalisk w sławnym na cały świat rejonie Roswell. Przecież UFO i pozaziemskie cywilizacje to wymysł fanatyków science-fiction, a to, co wydarzyło się w stanie Nowy Meksyk, zostało logicznie wyjaśnione. Kipiące oburzenie archeolożki nie miało możliwości, by wyparować bowiem milioner, Lucas Tappan z uporem maniaka namawiał, by to właśnie ona zajęła się kierowaniem tym szalonym przedsięwzięciem. Trzeba przyznać, że determinacji mu nie brakowało, bo już kolejnego dnia zarówno Nora jak i jej brat wylądowali w kampusie badawczym i rozpoczęli badania. W związku z kryminalnymi aspektami wykopalisk, do pomocy wezwano oczywiście agentkę specjalną Corrie Swanson. Od tego momentu akcja nabiera tempa, a ilość intryg i tajemnic nawarstwia się i kotłuje niczym burza piaskowa
Temat statku kosmicznego, który rzekomo rozbił się w Roswell jest tak popularny i przemielony był na tyle sposobów, że nie ma chyba osoby, która nie kojarzyłaby sprawy. Jestem akurat z grupy wiekowej, która namiętnie oglądała serial „Roswell” i wspominam ten etap z sentymentem.
Smaczku i pożywki do spekulacji dało głównie zachowanie amerykańskich władz wojskowych, a już ta zmiana teorii co rozbitego obiektu, dla wielu była tylko potwierdzeniem, że nie jesteśmy sami we wszechświecie.
Książkę czytało się błyskawicznie nie tylko ze względu na tematykę. Autorzy potrafią w sposób skondensowany prowadzić akcję, ciągle coś się dzieje i nie ma momentów nudy, choć (porównując do poprzednich części) w „Diabelskiej górze” miałam wrażenie, że poniosła ich nieco fantazja. Szczególnie końcowe zdarzenia były tak intensywne i wybuchowe, że odniosłam wrażenie, że oglądam film akcji przeładowany efektami specjalnymi. Wręcz dało się odczuć ten pęd, hałas i wybuchy. To oczywiście zasługa dobrego stylu pisarskiego i uważam, że to główna zaleta tej książki. Moje odczucie przekombinowania odnosi się przede wszystkim to takiego typowo amerykańskiego traktowania głównych bohaterów, którzy stoją oczywiście po tej dobrej stronie. Chodzi mi tu o scenę, gdy bohaterowie uciekają, a wokół nich unosi się świst pocisków z wojskowych karabinów i oczywiście kule trafiają wszędzie, ale nie tykają żadnego z uczestników ucieczki (no ok, jedna osoba oberwała, ale jej postać niczego nie wnosiła i nie była postacią główną). Takie sytuacje zawsze wywołują u mnie pobłażliwy uśmiech i tak też było tym razem.
Biorąc jednak pod uwagę całokształt, uważam, że „Diabelska góra” jest dobrą książką do relaksu. Spełnia wszystkie wymogi by zając głowę i zrelaksować, a to jednak istotne dla czytelnika.
Oceniam ten tom na 7/10 i polecam serię o Norze Kelly.
W trzeciej części przygód Nory Kelly autorzy puścili wodze fantazji i stworzyli sensacyjny kryminał nie tylko pełen wartkiej akcji, ale przede wszystkim o kontrowersyjnej tematyce.
Po burzliwej dyskusji z dyrekcją instytutu i wewnętrznej walce z sumieniem, Nora zostaje zwolniona z pracy, choć można by też uznać, że odeszła z niej sama. Niedorzecznym i godzącym w zawodową...
2024-02-22
2024-02-19
2024-02-14
Nie bez powodu mówi się, że skandynawscy autorzy są mistrzami kryminałów.
Tomas Wolf, policjant z kontrowersyjną przeszłością, były żołnierz zmagający się z napadami stresu pourazowego, prowadzi dochodzenie w sprawie śmierci uduszonej kobiety. Śledztwo o tyle frustrujące, bo na jaw wychodzą zaniedbania i niechlujność w działaniach innych organów. Nic do siebie nie pasuje, a dodatkowo Tomas boryka się z ogromem osobistych problemów, które przytłaczają go ponad miarę. Podejrzenia kierują się w stronę znanego aktora, choć Tomas i jego partner nie czują, że nadal błądzą w gęstwinie niepewnych faktów i ciągłych niewiadomych.
Dopiero kontakt z reporterką lokalnej gazety sprawia, że wszystko zaczyna układać się w logiczną do wyjaśnienia całość.
Vera Berg jest młodą dziennikarką z dużym bagażem osobistych doświadczeń. Sytuacja, w jakiej się znalazła, daleka jest od stabilizacji, a to nie koniec jej kłopotów. Walcząc o bezpieczeństwo przyszywanego syna i jednocześnie karierę, musi ciągle balansować na granicy między przyzwoitością, a już przestępstwem.
Wykreowanie Very jako dziennikarki wieczornego dziennika jest też nieprzypadkowe. Obaj autorzy pracowali w tym dzienniku, zatem powieść zawiera elementy realne, nie tylko fikcję literacką. W postać odważnej dziennikarki włożyli swoje doświadczenie z zakresu prowadzenia śledztwa i myślę, że ma to ogromne znaczenie w odbiorze książki. Wszystko jest autentyczne i proste, pewnie nie bez znaczenia jest tu też słynna skandynawska powściągliwość.
Jednak mimo wszystko „Pamięci mordercy” to potężny kawał kryminału, bo liczy sobie niecałe siedemset stron, zatem jest co czytać. Ze swojej strony mogę zapewnić, że czyta się szybko, nie czuje się znużenia, bo akcja ciągle się rozwija i szybko prze ku rozwikłaniu zagadki seryjnego mordercy.
Pascal Engman i Johanes Selaker stworzyli genialną historię, której realia obsadzono w latach dziewięćdziesiątych. Czas nieprzypadkowy, bowiem wiele działo się wówczas w Szwecji. W jednym czasie społeczeństwo wznosiło się na wyżyny euforii z powodu sukcesów piłkarskich reprezentacji, z drugiej kraj pogrążony był w strachu i żałobie po brutalnej masakrze dokonanej przez psychopatę. Te dwa ważne momenty przeplatają się w fabule, stanowiąc świetne tło dla reszty historii.
Aż trudno uwierzyć, że w kraju, który wydaje się być wzorem tolerancji, może dziać się tyle złego lub że rasizm osiąga taką skalę. Elementy nacjonalistyczne dalekie jednak od patriotyzmu, bardziej zbliżające się ku etnocentryzmowi, choć też nie do końca, bowiem niechęć skierowana była głównie ku uchodźcom z terenów Bośni i rejonów objętych wojną.
Z mgły dymu tytoniowego wyłania się obraz społeczeństwa, w którym na porządku dziennym jest sięganie po wszelkie używki, niemal można poczuć odór przetrawionego alkoholu, potu i ogólnej degeneracji. Nieco kłóci mi się to z powszechnym stereotypem stoickiej skandynawskiej społeczności. Prawda jest jednak taka, że kierowanie się stereotypami prowadzi donikąd, nie ma przecież ideałów.
Zdecydowanie polecam tę książkę. Z czystym sumieniem i przekonaniem, zapraszam do wejścia w ten świat.
„Pamięci mordercy” otrzymuje ode mnie zasłużoną ocenę 9/10.
Dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca za egzemplarz do recenzji.
Nie bez powodu mówi się, że skandynawscy autorzy są mistrzami kryminałów.
Tomas Wolf, policjant z kontrowersyjną przeszłością, były żołnierz zmagający się z napadami stresu pourazowego, prowadzi dochodzenie w sprawie śmierci uduszonej kobiety. Śledztwo o tyle frustrujące, bo na jaw wychodzą zaniedbania i niechlujność w działaniach innych organów. Nic do siebie nie pasuje,...
2024-02-09
Wyobraźcie sobie, że ktoś Wam bardzo bliski nagle znika, a po pół roku stresu, nerwów i rozpaczliwej jednak nadziei, okazuje się, że najczarniejszy scenariusz staje się rzeczywistością. Straszne prawda? Od samej wizualizacji dostajemy gęsiej skórki.
Dreszczy można też dostać już na początku lektury, kiedy to wizyta w kostnicy drastycznie wizualizuje ciężkość sytuacji.
Tak właśnie czuli się bliscy Miriam, która w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęła i niestety według wszystkich przesłanek – zginęła.
Z relacji sześciu bliskich jej osób poznajemy okoliczności, w jakich doszło do tragedii, choć sposób przekazu jest momentami dość zawiły i wprowadza dysonans w odczuciach. Relacje te, to monologi, kierowane w stronę zmarłej, ale raczej w formie tłumacząco-proszącej o zrozumienie a może nawet wybaczenie.
„Sześć powodów, by umrzeć” to świetny thriller, który zawiera tak wiele wątków, że zmusza czytelnika do umysłowego wysiłku do tego stopnia, że wręcz można poczuć się zmęczonym i przytłoczonym. Mało tego, po zakończeniu lektury, treść zostaje w głowie, wżera się w świadomość i ciągle podgryza. Zmusza do stawiania nowych pytań, a odpowiedzi (tak jest w moim przypadku) są za każdym razem inne, zazwyczaj sprzeczne.
Odruchowo chcę tłumaczyć każdego bohatera, bo sytuacja każdego z nich była niejednoznaczna, a tym samym byli winni, ale byli też ofiarami. Ten dualizm charakterów sprawia, że postacie zyskują na autentyczności. Przecież człowiek nie jest krystalicznie czysty. Każdy z nas ma jasne strony, ale nie może zaprzeczyć, że są momenty, gdy ta ponura, mroczna strona też ma coś do powiedzenia.
Skończyłam czytać tę książkę kilka dni temu, a nadal nie potrafię składnie uporządkować wszystkich myśli, by złożyć tę opinię w spójną całość. Źle dla mnie, ale to duży plus dla autorki, bo stworzyła historię, o której nie da się zapomnieć.
Marta Zaborowska świetnie skonstruowała fabułę, nie ma w niej aż tak dużo pędzącej akcji, jednak potężna dawka emocji, niedopowiedzeń i przede wszystkim utrzymującej na stałym poziomie niepewności, każe sklasyfikować tę pozycję jako thriller psychologiczny na wysokim poziomie.
Zachęcam do przeczytania tej książki. Pochłonie Was całkowicie, a to przecież najlepszy scenariusz dla mola książkowego.
Wyobraźcie sobie, że ktoś Wam bardzo bliski nagle znika, a po pół roku stresu, nerwów i rozpaczliwej jednak nadziei, okazuje się, że najczarniejszy scenariusz staje się rzeczywistością. Straszne prawda? Od samej wizualizacji dostajemy gęsiej skórki.
Dreszczy można też dostać już na początku lektury, kiedy to wizyta w kostnicy drastycznie wizualizuje ciężkość sytuacji.
Tak...
2024-01-31
Bardzo przyjemny dla oka i funkcjonalny kalendarz.
*dużo miejsca na zapiski
*przypominajki o ważnych i mniej znanych dniach (jak np. Dzień Pisarzy)
*krótkie, ale pozytywne i motywujące przesłania od mistrzyni dobrego słowa - Pani Kasi Miller.
*wygodna forma zeszytowa, zmieści się do każdej torebki :)
Polecam, warto mieć taki kalendarz, elektronika czasem zawodzi, papier nigdy:)
Bardzo przyjemny dla oka i funkcjonalny kalendarz.
*dużo miejsca na zapiski
*przypominajki o ważnych i mniej znanych dniach (jak np. Dzień Pisarzy)
*krótkie, ale pozytywne i motywujące przesłania od mistrzyni dobrego słowa - Pani Kasi Miller.
*wygodna forma zeszytowa, zmieści się do każdej torebki :)
Polecam, warto mieć taki kalendarz, elektronika czasem zawodzi, papier...
2024-01-18
Żałuję, że nie przeczytałam poprzednich części tej serii. Myślę, że postać Olgi Barlickiej byłaby mi bliższa i nie ukrywam, brakowało mi wielu informacji na temat bohaterów. To tylko mój błąd, który w miarę możliwości zamierzam jak najszybciej naprawić. Muszę przyznać jednak, że mimo mojej nieznajomości książek z serii, „Mrok” czytało mi się świetnie. Przemyślana fabuła przedstawiona w sposób dwutorowy dała przyjemne wrażenie ciągłego ruchu, takiego biegu po emocjach. Na każdej stronie dało się odczuć momentami obezwładniający strach, stres, a jednocześnie determinację i motywującą wściekłość.
Dla mnie to świetna książka, która wciąga. Idealny wybór na czytelniczy wieczór. Polecam.
Żałuję, że nie przeczytałam poprzednich części tej serii. Myślę, że postać Olgi Barlickiej byłaby mi bliższa i nie ukrywam, brakowało mi wielu informacji na temat bohaterów. To tylko mój błąd, który w miarę możliwości zamierzam jak najszybciej naprawić. Muszę przyznać jednak, że mimo mojej nieznajomości książek z serii, „Mrok” czytało mi się świetnie. Przemyślana fabuła...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-30
2024-01-29
„Słowa wdzięczności” to nie powieść obyczajowa z ewentualnymi poradami/wnioskami na życiowe tematy. Nie jest to też klasyczny poradnik, który w suchy sposób omawia zagadnienia i wskazuje sposoby jak radzić sobie z problemami. Całe szczęście, bo nie przepadam szczególnie za tym rodzajem książek.
Z treści dowiadujemy się, że autorka sporo w życiu przeszła, nie zawsze były to rzeczy dobre czy godne chwalenia się. Pisze o strachu, niepewności, o wchodzeniu na nieznane ścieżki życia i często przysłowiowe skakanie na głęboką wodę. W pewnym momencie przyszło jednak zrozumienie, że należy zwolnić w tym pędzie i zamiast tylko oczekiwać na coś, trzeba doceniać to, co ma się teraz, tutaj i już. Nie będę ukrywać, że prywatnie nie jestem jeszcze na tym etapie, ale z chęcią będę próbować, by choć w jakimś stopniu cieszyć się bardziej dniem obecnym i teraźniejszością.
Autorka swoje porady i doświadczenia wrzuciła do wielu koszyków, z których możemy czerpać w wybranym momencie. Dlaczego właśnie koszyk? To nie tylko taki metaforyczny zabieg, który kojarzy się z niesieniem zawartości, po którą można sięgnąć. Z treści dowiecie się więcej, dlaczego pani Anna zdecydowała się właśnie na ten gadżet. Zakres tematów nie ogranicza się do kilku, obejmuje raczej cały proces, jakim jest życie.
Nie wydaje mi się, by dobrym pomysłem było czytanie tej pozycji naraz. Ja rozłożyłam sobie lekturę na kilka wieczorów, jednak myślę, że lepiej będzie jeśli zdecydujecie się na czytanie jednego rozdziału codziennie. To moje zdanie, bo autorka mówi wręcz coś przeciwnego. Pani Ania nie chce, by czytelnik był zmuszony do codziennej lektury, bo w przypadku braku czasu czy chęci, będzie czuł się nie w porządku z samym sobą. Autorka raczej zachęca, by sięgać do koszyków w momencie duchowej potrzeby, choć przyznaje, że najlepsze efekty osiąga się gdy czerpie się z koszyków „raczej częściej”. Myślę, że każdy musi wypracować swój własny system, właśnie po to, by poczuć, że to działa i być wdzięcznym za te „pracę” nad sobą.
Każdy rozdział kończy się zachęta do refleksji nad własnym życiem i decyzjami, przy okazji dając możliwość spisania myśli na specjalnie przygotowanym ku temu miejscu. Trzeba tylko przekonać się do „pisania po książce” (!!!), co wydaje się być zachowaniem skandalicznym. Dla mnie pomocna okazała się myśl, że dzięki swoim zapiskom, stworzyłam nową wersję „Słów wdzięczności”, a egzemplarz ten, jest jedyny w swoim rodzaju. Bo to jakby moja prywatna rozmowa z autorką i samą sobą.
Z całej treści wręcz wylewa się ogrom pozytywnego nastawienia, dobrych myśli skierowanych ku czytelnikowi, choć przecież autorka nie ukrywa, że w jej życiu nadal nie jest idealnie, jednak dzięki dostrzeganiu dobra w każdej sytuacji, łatwiej pokonywać wyboistą drogę życia. Co ważne, nic na siłę. Małymi kroczkami, codziennie starajmy się być wdzięczni za nawet pozornie nieistotne rzeczy, sprawy czy sytuacje.
Polecam tę książkę każdemu, kto czuje, że potrzebuje wsparcia i pokierowania. Czasem tak przecież bywa, że sami nie potrafimy dostrzec tego, co jest tak blisko. Ja zaczynam swój proces od myśli „Nie martw się tym, na co nie masz wpływu”. Wierzę, że to dobry początek.
„Słowa wdzięczności” to nie powieść obyczajowa z ewentualnymi poradami/wnioskami na życiowe tematy. Nie jest to też klasyczny poradnik, który w suchy sposób omawia zagadnienia i wskazuje sposoby jak radzić sobie z problemami. Całe szczęście, bo nie przepadam szczególnie za tym rodzajem książek.
Z treści dowiadujemy się, że autorka sporo w życiu przeszła, nie zawsze były to...
2024-01-29
2024-01-26
Po przeczytaniu tej książki pomyślałam, że Kościelny jak zwykle poleciał grubo. Zdaję sobie sprawę z tego, że taki tekst nie pasuje zupełnie do formy recenzji, jednak jak inaczej skomentować „Nielata”, kiedy sam napisany jest językiem jednak mocno odbiegającym od akademickiego?
I dobrze, bo nie można inaczej przedstawić świata, gdzie brutalność, patologia i dewiacje stanowią codzienność bohaterów i jednocześnie są głównym wątkiem fabuły.
Przenosimy się do Wrocławia lat dziewięćdziesiątych, na miejsce zbrodni, którego opis od pierwszego krótkiego zdania uruchamia w czytelniku odczucia placebo. Nie da się nie poczuć klimatu miejsca, gdzie znaleziono zwłoki znanego artysty aktora, zamordowanego w dość brutalny sposób. Nad śledczymi z policji pojawia się zatem dodatkowa presja ze strony mediów, by sprawę wyjaśnić szybko, sprawnie i przy okazji wykazać się skutecznością w policyjnych rankingach. Żeby komisarzowi Nawrockiemu i jego ekipie nie było zbyt łatwo, równolegle muszą zająć się wyjaśnieniem sprawy zwęglonych zwłok, znalezionych w jednym z pustostanów. Jedynym punktem zaczepienia jest medalik znaleziony przy makabrycznie wyglądających zwłokach.
Cały proces wyjaśniania obu spraw jest skomplikowany, czasochłonny i dostarcza wielu stresów, bowiem by coś zrozumieć, policjanci muszą posunąć się do niekonwencjonalnych metod, a nawet do odgrywania roli tajniaka na „targu cielesnych wdzięków”.
Nie znam się za bardzo na kryminałach, więc nie mogę ocenić, czy wątek jest nietypowy lub oryginalny. Myślę, że raczej nie jest to motyw wyjątkowy, ale dla mnie całokształt to surowe połączenie dobrej opowieści ze świetnym sposobem przekazania historii. To, że język jest prosty, okrutny i jednocześnie mocno obrazowy, uwidacznia w treści cały brud i zakłamanie nawet w kręgach, które powinny szczycić się nieskazitelnością i przestrzeganiem prawa. Kościelny dosłownie obdziera władzę z tej idealnej otoczki i pokazuje, jak działały służby, by zdobyć możliwość kontroli.
W „Nielacie” pojawia się bulwersujący motyw dziecięcej prostytucji i stręczenia dzieci pedofilom. Jak się okazało, był to nie tylko całkiem dochodowy biznes, ale też ukazało bezwzględność władz, byle tylko mieć na każdego przysłowiowego haka.
Polubiłam bohaterów. Każdego członka policyjnej grupy śledczej nadal darzę sympatią, ale szczególnie przywiązałam się do dworcowej ekipy dzieciaków. Jest to wątek wywołujący we mnie smutek, ale przede wszystkim złość, że codzienność Michała i innych małolatów tak wygląda. Odruchowo budzi się w człowieku też ten rodzaj wściekłości, której pierwszym odruchem jest chęć skrzywdzenia tego, który krzywdzi. Nie jestem dumna z tych odczuć, wydaje mi się jednak, że nie jestem sama w generowaniu takich myśli. Uspokajałam się, że to tylko fikcja, że to nie dzieje się naprawdę. Jednak uparty umysł przytacza od razu w pamięci wstrząsające wydania serwisów informacyjnych o zbrodniach, których nie da się zapomnieć.
Nie ukrywam, że oczekiwałam, że zakończenie książki będzie inne. Nie mogę napisać więcej, bo zapewne byłby to spojler, a tego nie chcę. Trzeba pamiętać, że czytało się Kościelnego, a wtedy wszystko jest możliwe. To nie jest moje pierwsze spotkanie z tym autorem i muszę powiedzieć, że trzyma poziom, a w przypadku „Nielata” nawet podskoczył o kilka oczek.
Z czystym sumieniem piszę, że jest to świetny kryminał, który dostarcza silnych wrażeń. „Nielata” czyta się błyskawicznie, nie chce się przerywać aż do ostatniego zdania. Ja jednak starałam się dawkować sobie emocje i lekturę rozłożyłam na kilka wieczorów. Mimo to fabuła tak bardzo wgryzła się w moją podświadomość, że nawet o tej książce śniłam.
Gorąco polecam.
Po przeczytaniu tej książki pomyślałam, że Kościelny jak zwykle poleciał grubo. Zdaję sobie sprawę z tego, że taki tekst nie pasuje zupełnie do formy recenzji, jednak jak inaczej skomentować „Nielata”, kiedy sam napisany jest językiem jednak mocno odbiegającym od akademickiego?
I dobrze, bo nie można inaczej przedstawić świata, gdzie brutalność, patologia i dewiacje...
Od jakiegoś czasu obserwuję, jak tematyka postapokaliptyczna zyskuje na popularności. Bez wątpienia pandemia wpłynęła na ten trend, chociaż, obiektywnie patrząc, wizja zagłady zawsze pobudza wyobraźnię i stanowi niewyczerpane źródło pomysłów oraz scenariuszy dotyczących końca świata.
C.J. Tudor w swojej najnowszej książce zgrabnie łączy elementy mrocznego thrillera z postapokaliptyczną wizją zagłady ludzkości, którą wywołał zmutowany wirus. Fabuła opiera się na trzech wątkach, początkowo wydających się niezwiązanymi ze sobą, lecz szybko podczas lektury można dostrzec subtelne powiązania, które prowadzą do wniosku, że wszystko jest ze sobą splecione.
Bohaterowie są świetnie skonstruowaną mieszanką różnych osobowości, których lepsze i gorsze cechy uwypukla sytuacja, w jakiej się znaleźli. Każdy z nich ma jeden cel: dotrzeć do Azylu i przeżyć, przeczekując wirusowe szaleństwo w bezpiecznym miejscu. Strach i pragnienie przetrwania, budzące pierwotne instynkty, są centralnym elementem fabuły. Dodatkowo inne emocje i motywy również kierują postaciami w ich dążeniu do realizacji własnych celów.
Podczas lektury tej książki odczuwa się ciągły chłód, który w niewielkim stopniu wynika z opisów wietrznej, zimowej górskiej aury. To chłód, który przenika czytelnika, zmuszając go do refleksji nad własnymi reakcjami w tak ekstremalnej sytuacji. Czy włączyłby mi się system totalnego egoizmu i walczyłabym tylko o swoje życie? Czy miałabym siłę, by bezwzględnie eliminować najsłabsze ogniwa? I wreszcie, czy byłabym w stanie komukolwiek zaufać, skoro zachowania towarzyszy są często sprzeczne? Na te pytania nie znalazłam jednoznacznej odpowiedzi, ale mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała się z nimi mierzyć w rzeczywistości.
Fabuła trzyma w napięciu aż do samego końca, a rozwiązanie sytuacji i relacji między bohaterami sprawiło, że dosłownie zaniemówiłam. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Jestem usatysfakcjonowana efektem końcowym i doceniam, że autorka potraktowała swoich bohaterów w sposób nietuzinkowy. Choć nie jestem jeszcze bardzo obeznana w świecie literatury kryminalnej i thrillerów, zakończenie tej książki wydało mi się świeże i zaskakujące.
Lektura dostarczyła mi pełnej satysfakcji, co skłoniło mnie do zapisania C.J. Tudor na listę autorek, których książki warto śledzić. Na pewno sięgnę zarówno po wcześniejsze, jak i przyszłe dzieła.
Od jakiegoś czasu obserwuję, jak tematyka postapokaliptyczna zyskuje na popularności. Bez wątpienia pandemia wpłynęła na ten trend, chociaż, obiektywnie patrząc, wizja zagłady zawsze pobudza wyobraźnię i stanowi niewyczerpane źródło pomysłów oraz scenariuszy dotyczących końca świata.
więcej Pokaż mimo toC.J. Tudor w swojej najnowszej książce zgrabnie łączy elementy mrocznego thrillera z...