rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Oko pustyni” to kolejny tom Richarda Schwarza, który jest tak samo dobry jak poprzednie. Wracamy do bohaterów, których poznaliśmy we wcześniejszych częściach i to trochę uczucie takie, jak spotykacie się z dawnymi znajomymi. Schwartz świetnie utrzymał klimat poprzedniej historii, ale w tym tomie wplótł również kolejne intrygi, które napędzają akcję i sprawiają, że cała fabuła jest bardzo ciekawa. Jestem fanką takich pozycji fantastycznych. Wszystko jest tutaj domknięte na ostatni guzik, a płynąc przez kolejne rozdziały, jest się coraz bardziej ciekawym, co stanie się dalej. Ogromnym plusem jest także przypominajka na samym początku, jeśli ktoś zapomniał o szczegółach fabuły i chciałby ją sobie odświeżyć. Dialogi były bardzo przyjemne, a opisywane walki tak samo interesujące. Przewijają się tu polityczne intrygi razem z mroczną magią. W tej części Leandra, Havald i Zokora muszą zmierzyć się z wieloma problemami, a ich drużyna musi być przygotowana na każdy zwrot akcji. Dzieje się tutaj naprawdę dużo, dlatego tym bardziej nie mogę doczekać się kolejnej części.

„Oko pustyni” to kolejny tom Richarda Schwarza, który jest tak samo dobry jak poprzednie. Wracamy do bohaterów, których poznaliśmy we wcześniejszych częściach i to trochę uczucie takie, jak spotykacie się z dawnymi znajomymi. Schwartz świetnie utrzymał klimat poprzedniej historii, ale w tym tomie wplótł również kolejne intrygi, które napędzają akcję i sprawiają, że cała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego tomu, a kiedy tylko przystąpiłam do czytania, od razu się wciągnęłam. W tej części ponownie wracamy do gospody przedstawionej w Pierszym Rogu. Tym razem nie jest to miejsce, w którym rozgrywa się główna akcja, ale przyjemnie było tam wrócić po wydarzeniach poznanych w pierwszym tomie.
Klimat, tak samo jak wcześniej, jest genialny. Bohaterowie są świetnie wykreowani, są waleczni, uparci i interesujący. Jak możecie się domyślić, w tej części pojawiają się nowe opowiadane historie oraz zagrożenia, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. Cudownie w tej książce został utrzymany klimat, o którym wspominałam już przy poprzedniej recenzji. Czułam się tak, jakbym sama przeniosła się do dawnych czasów, do srogiej zimy i czyhającego za rogiem niebezpieczeństwa. Wartka akcja była oczywiście poprzeplatana humorem i rozwijającą się relacją między bohaterami, co tylko wywołało na mojej twarzy uśmiech. Ogromnie się cieszę, że wróciłam do tej historii, a tym bardziej towarzyszą mi duże emocje, kiedy wiem, że czeka mnie jeszcze kontynuacja, zapewne tak samo trzymająca w napięciu jak ta, którą poznałam na kartach tej powieści. W Drugim legionie możecie zetknąć się z intrygami, tajemnicami, magią, walkami i dobrze zbudowanym światem. Uwierzcie, że napięcie pomiędzy bohaterami będzie tylko rosnąć i rosnąć, ale gdzie to ich poprowadzi? Musicie dowiedzieć się sami.
Ogromnym plusem tej książki jest także płynny styl pisania autora, który pozwala wciągnąć się w tę historię od pierwszych stron i nie puścić do ostatnich. Można wręcz wsiąknąć w wykreowany przez Schwartza świat.Zokora zdecydowanie ma moje serce, a Armin de Basra to bohater, który zdobył mnie już przy pierwszej zabawnej sytuacji.
Podsumowując, wszystko było dopięte na ostatni guzik i jestem pewna, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z tym autorem. Jestem ogromnie ciekawa kontynuacji.

Z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego tomu, a kiedy tylko przystąpiłam do czytania, od razu się wciągnęłam. W tej części ponownie wracamy do gospody przedstawionej w Pierszym Rogu. Tym razem nie jest to miejsce, w którym rozgrywa się główna akcja, ale przyjemnie było tam wrócić po wydarzeniach poznanych w pierwszym tomie.
Klimat, tak samo jak wcześniej, jest genialny....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pierwszy róg” to historia, która od razu przenosi was do innego świata i sprawia, że na jakiś czas możecie zapomnieć o rzeczywistości. W pewnej gospodzie przecinają się drogi bardzo ciekawych bohaterów. Już na początku poznajemy Havalda, starszego wojownika zmęczonego ciągła walką. Natrafia na Leandrę, tajemnicą czarodziejkę, z którą poniekąd zaczyna współpracować. To pierwszy tom high fantasy, a więc sam początek losów bohaterów, których pokochałam całym sercem. Z napięciem kartkowałam kolejne strony, pozwalając, by autor pochłonął mnie swoją historią w całości. To, co najbardziej ujęło mnie w tej powieści, to niepowtarzalny klimat, który utrzymuje się między rozdziałami i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jest niezwykły, idealnie wyważony i tak wciągający, że można zapomnieć o prawdziwym świecie. „Pierwszy Róg” ma w sobie wszystko, co dobre fantasy powinno posiadać - genialnie stworzony świat, silnych bohaterów, magię, tajemnice, zbrodnie, sojusze i tworzące się między postaciami przyjaźnie. Więzi i relacje mają tutaj duże znaczenie, ale są splecione z intrygą, która nie puszcza do ostatnich stron i trzyma w napięciu przez całą historię. Ogromnym plusem jest także płynny styl pisania autora, który pozwolił mi kartkować strony jeszcze szybciej i wzmagał moją ciekawość. Mróz, który opisany jest na początku, można odczuć na własnej skórze, a zapach zimy, chłodne powiewy wiatru i śmierć czyha na każdym kroku, tak dobitnie, że trudno się od tego klimatu uwolnić. Jestem zauroczona bohaterami i tym jak dokładnie zostali zbudowani. Na terenie karczmy dochodzi do tajemniczego morderstwa i od tego momentu niepewność jest wyczuwalna na każdym kroku, a zniewoleni przez zimę i ciążący śnieg ludzie odczuwają go dobitnie. Choć akcja powieści toczy się w jednym miejscu, nie ma tutaj czasu na nudę. Fabuła powoli jest budowana od pierwszych stron i rozpędza się delikatnie, tylko po to, by w niespodziewanym momencie nagle czymś nas zaskoczyć. W karczmie bohaterowie są zdani tylko na siebie i pomimo towarzyszących im różnic muszą nauczyć się sobie ufać i współpracować. Wraz z kolejnymi rozdziałami pojawia się coraz więcej pytań i wątpliwości, a wszystko to jest po to, by utrzymać ciekawość i dawać czytelnikowi kolejne zagadki do rozwiązania. Choć to dopiero pierwszy tom, uważam, że ta seria ma ogromny potencjał i na pewno w przyszłości sięgnę po kolejne tomy. Jeśli tylko lubicie dobrze wykreowanych bohaterów i rozbudowane fantasy, ta pozycja będzie dla was idealna.

„Pierwszy róg” to historia, która od razu przenosi was do innego świata i sprawia, że na jakiś czas możecie zapomnieć o rzeczywistości. W pewnej gospodzie przecinają się drogi bardzo ciekawych bohaterów. Już na początku poznajemy Havalda, starszego wojownika zmęczonego ciągła walką. Natrafia na Leandrę, tajemnicą czarodziejkę, z którą poniekąd zaczyna współpracować. To...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli myśleliście, że turniej zabójców w pierwszym tomie Szklanego tronu był największą intrygą w tej historii, muszę was ostrzec. Przechodzimy do części drugiej, a dokładnie „Korony w mroku”, w której budowana przez Sarah J. Maas fabuła przechodzi na kolejny poziom. Zaczynamy w momencie, gdy Celeana zostaje Królewską Obrończynią i przez kolejne cztery lata musi służyć królowi Adarlanu i wykonywać każde jego polecenie. Każde brudne, ociekające krwią zlecenie, które wiąże się z mordowaniem, niszczeniem i szpiegowaniem ludzi, którzy według niego zasługują na śmierć.
Akcja w tym tomie jedynie nabiera tempa. Mimo że poznaliśmy Adarlan jako miejsce, w którym nie istnieje magia, a władzę zdobywa się, walcząc mieczem, po raz kolejny muszę was ostrzec. To właśnie w tej części rozwijają się tajemnicze wątki, przez które mózg paruje, serce zamiera, a niepewność, strach i ciekawość mieszają się ze sobą tak zaciekle, że podczas czytania nie można oderwać się choćby na chwilę. Poznajemy królewski dwór jeszcze lepiej, a tym samym wszystkie sekrety, które są skrywane w jego wnętrzu. Wszystko to co zakazane i grożące śmiercią wychodzi na jaw powoli i sprawia… Sprawia, że wiele kropek zaczyna się ze sobą łączyć. A zostawia nas z jedną, konkretną odpowiedzią.
Napisać, że podczas czytania tej książki towarzyszyło mi mnóstwo emocji, to jak nie napisać nic. Po raz kolejny podczas tego rereadu ta seria udowodniła mi, że jako jedyna jest w stanie poruszyć mnie w taki sposób. Znowu wsiąknęłam w świat intryg, zabójstw, zakazanych uczuć i tajemnic, które mają ogromną wagę. Znowu zostałam pochłonięta przez historię, która ma specjalne miejsce w moim sercu i która będzie zajmować je już zawsze.
Rozwijająca się relacja pomiędzy Celeaną i Chaolem ponownie przysporzyła mnie o zawrót głowy. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo uwielbiam tych bohaterów oraz to, co ich łączyło. To zdecydowanie moja ulubiona para, która w tym tomie wielokrotnie złamała mi serce, ale wiem, że wszystko, co się wydarzyło, ma związek z tym, co wydarzy się dalej. I to jest niesamowite. Niesamowite, w jaki sposób Maas rzuca nam pewne smaczki, między treść wciska kilka zdań, dzięki którym możemy znaleźć prawdziwą odpowiedź. Pomimo tylu wątków, które w tym tomie powoli się rozwijają, łączy je tak genialnie dobrze, że do tej pory nie mogę wyjść z podziwu. Klimat, który otacza tę powieść, napięcie, które wisi w powietrzu i tyle niewypowiedzianych przez bohaterów słów sprawiło, że moje serce biło pięć razy mocniej, a ja sama po zakończeniu znowu nie mogłam się pozbierać. Cieszę się, że wiem, co dzieje się dalej, bo gdyby tak nie było, to pewnie bym zwariowała. Na szczęście jeszcze dzisiaj sięgnę po kolejny tom i znowu będę odkrywać tajemnice i bohaterów, którzy tam czekają. Bez wątpienia Celeana to moja najukochańsza bohaterka, dzięki której bardzo zmieniłam swoje myślenie i która bardzo, ale to bardzo na mnie wpłynęła. Uwielbiam jej brak granic, tworzenie intryg, gotowość na rozlew krwi i bezwzględność. Ale jednocześnie kocham ją za to, że w wolnych chwilach opycha się tym czekoladowym ciastem, podziwia nowe suknie i zaczytuje się w książkach, które podarował jej Dorian. Jest niesamowita, w kolejnych tomach dobitnie to udowodni. Chaol to pierwszy z męskich bohaterów, który tak gwałtownie wtargnął do mojego serca. Jego oddanie, chęć walki, gburowate odpowiedzi i troska… Ja naprawdę w słowach nie jestem w stanie opisać, jak go uwielbiam. Na uwagę zasługuje również Dorian, który jest najbardziej uprzejmym i lojalnym księciem, jakiego poznałam, a mimo to ma tę nutę arogancji i rzuca takimi tekstami, że wielokrotnie podczas czytania można się uśmiechnąć. Coś świetnego. A najlepsze przecież jeszcze przed nami. Oddałam tej serii całą moją duszę i za nic w świecie tego nie żałuję.
To najlepsza seria, jaką kiedykolwiek czytałam i podczas robienia rereadu nadal otwieram szeroko oczy, bo nadal czuję towarzyszące mi emocje. Czas więc, żeby przypomnieć sobie dalszą historię z myślą, że to dopiero początek. Początek, który zaoferuje jeszcze wiele ofiar, wiele poświęceń i wiele więzi, które na pewno wgniotą mnie w fotel. Czuję dreszczyk ekscytacji i jestem pewna, że przez naprawdę długi czas będę myśleć o tej serii. Cały czas do niej wracam i cały czas pochłania mnie ona na nowo. Chyba właśnie dlatego tak bardzo ją kocham.

Jeśli myśleliście, że turniej zabójców w pierwszym tomie Szklanego tronu był największą intrygą w tej historii, muszę was ostrzec. Przechodzimy do części drugiej, a dokładnie „Korony w mroku”, w której budowana przez Sarah J. Maas fabuła przechodzi na kolejny poziom. Zaczynamy w momencie, gdy Celeana zostaje Królewską Obrończynią i przez kolejne cztery lata musi służyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ten, kto zna mnie trochę dłużej, ten wie, że seria Szklanego tronu ma osobne miejsce w moim sercu. Kiedy poznałam historię światowej zabójczyni te kilka lat temu, już wtedy wiedziałam, że nigdy się od niej nie uwolnię. Celeana Sardothien towarzyszyła i towarzyszy mi do tej pory. To jedna z tych bohaterek, która stała się dla mnie ogromną inspiracją i która sprawiła, że zmieniłam postrzeganie na świat. Zawsze, nawet teraz, wracam do niej myślami, a cała jej historia to tak naprawdę moje „roman empire”. Nie jestem w stanie w słowach opisać, jak bardzo ta książka oraz wszystkie kolejne z tej serii są dla mnie ważne. Nie umiem wam nawet przedstawić, w jaki sposób jestem związana z bohaterami, mimo że brzmi to irracjonalnie, bo przecież to tylko tusz na papierze. Cóż, nie boję się napisać, że dla mnie to zdecydowanie coś więcej. A Celeana udowadnia mi, że żeby coś osiągnąć, nie można się bać. I to chyba najważniejsza zasada, którą warto się kierować.
„Szklany tron” to tak naprawdę wprowadzenie do serii. To niepozorny początek, który może się wydawać bardzo prosty, ale jest poznaczony cierpieniem, wytrwałością, dozą humoru i bohaterami, którzy niepostrzeżenie wkradają się do waszych serc i zamieszkują w nich już na stałe. To przedsmak tego, co czeka was dalej, zachęta, aby poznać historię najlepszej zabójczyni na świecie – Celeany Sardothien, która jest najbardziej upartą, wyszkoloną, pyskatą i waleczną bohaterką, jaką kiedykolwiek poznałam. Nie sposób ująć mi w słowach, jak bardzo okręciła mnie sobie wokół palca i jakie znaczenie ma dla mnie do tej pory. Jej historia, a w „Szklanym tronie” właściwie jej początek to coś, czym zachwycam się po raz kolejny. Uwierzcie, że do ulubionych fragmentów wracałam przez ostatnie lata bardzo często, ale mimo to przeżywałam ten tom tak, jakbym czytała tę historię po raz pierwszy.
Chłonęłam rozdziały, które zostały zawarte w tej książce, wsiąknęłam w świat, który tak dobrze znam, a który porwał mnie po raz kolejny. Wstrzymywałam oddech na wielu scenach, śmiałam się i wzruszałam, bo to jedyna seria, która potrafi poruszyć mnie w taki sposób. Wszystko jednocześnie wydaje się niewinne w porównaniu do dalszych części, ale jest też brutalne, przesiąknięte krwią, chęcią walki i tworzeniem nowych przyjaźni. To właśnie ten początek, w którym mrok grasuje gdzieś po kątach, ale jeszcze nie dostrzega się go dokładnie i w którym światło przebija się ostrożnie, ale i z niepewnością.
Do tej pory uśmiecham się, kiedy myślę o Dorianie i Chaolu, do tej pory śmieję się, kiedy przypominam sobie wszystkie cięte riposty Celeany. I do tej pory nie mogę uwierzyć, że to dopiero przedsmak tego, co czeka nas dalej i jedynie liźnięcie emocji, które będą towarzyszyć nam później. Znam całą tę historię na pamięć, a mimo to drżę z niecierpliwości i niepokoju, bo tak bardzo nie mogę się doczekać, aż zacznę czytać ponownie kolejne tomy. Myślę, że nikt się nie zdziwi, jeśli napiszę, że tworzę tę recenzję bardzo szybko tuż po przeczytaniu, bo tak bardzo chcę już zabrać się za czytanie kolejnego tomu. Jeśli jeszcze nie znacie tej doskonałej zabójczyni, oschłego gwardzisty i aroganckiego następcy tronu, to naprawdę nie wiem, co jeszcze tutaj robicie. Uwierzcie, że ta historia pochłonie was od samego początku, a może i nie puści was aż do momentu, gdy z całego królestwa zostanie tylko popiół.

Ten, kto zna mnie trochę dłużej, ten wie, że seria Szklanego tronu ma osobne miejsce w moim sercu. Kiedy poznałam historię światowej zabójczyni te kilka lat temu, już wtedy wiedziałam, że nigdy się od niej nie uwolnię. Celeana Sardothien towarzyszyła i towarzyszy mi do tej pory. To jedna z tych bohaterek, która stała się dla mnie ogromną inspiracją i która sprawiła, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Rodzina Monet” pochłonęła mnie już dawno, ale przy „Diamencie” wprost nie mogłam się oderwać. Zostałam zahipnotyzowana historią Adriena i Hailie i do tej pory uważam, że jest to jedna z najlepszych książkowych par, które można poznać. W tej części dostaniecie wszystko - mnóstwo emocji, genialne zwroty akcji, świetnie wykreowane postacie i mężczyznę, który powoli zaczyna rozumieć, że pewna młoda kobieta owinęła go sobie wokół palca. Ogromnym plusem tej książki jest perspektywa Adriena. W końcu możemy poznać jego myśli i wszystko to, co skrywa się za znajomymi uśmiechami i zaczepkami z jego strony. Przysięgam, że to sprawiło, że pokochałam go jeszcze mocniej i wprost nie mogę uwierzyć, jak cudownie został on wykreowany. W tej części poznajemy również Hailie już jako młodą, studiującą dziewczynę, która w końcu choć na chwilę odcięła się od nadzoru braci i zaczęła żyć własnym życiem w Barcelonie. Jej życie powoli się układa i po ciężkich przeżyciach wraca na właściwe tory. Jednak chaos wprowadza pewien mężczyzna, który, jak sam zauważa, miłość od pierwszego rzutu nożem brzmi naprawdę dobrze.
Przez tę książkę po prostu się płynie. Weronika zaserwowała nam ciekawą akcję, która w połączeniu ze slow burnem jest czymś niesamowitym. Wprost nie można się od niej oderwać, a samo zakończenie jest tak emocjonujące, że ja do tej pory czuję dreszcz spływający po plecach, gdy o nim myślę. Nie mogę też ukryć tego, że w napięciu czekam na kontynuację, bo jestem strasznie ciekawa, co Weronika stworzyła dla nas w drugiej części, a tym samym ostatniej z serii Rodziny Monet. Nie mogę uwierzyć, że ta historia dobiega ku końcowi i nie chcę się z nią rozstawać, ale jednocześnie chciałabym poznać zakończenie już i na już najlepiej wszystko wiedzieć. Muszę jednak uzbroić się w cierpliwość. Po raz kolejny nie dowierzam także, że moje logo pojawiło się na skrzydełku kolejnej części Rodziny Monet. Weronika spełniła jedno z moich największych marzeń i jestem jej za to ogromnie wdzięczna. Bardzo podziwiam to, co robi i tworzy w internecie i niezmiennie mocno jej kibicuję. Zasługuje na wszystko co najlepsze.
Jestem pewna, że Diament przypadnie wam do gustu, bo jest wprost idealny. Budujące od początki napięcie trzyma was do samego końca, a przy tym nie odpuszcza i trzeba czekać na kolejną część, żeby dowiedzieć się, jak akcja faktycznie się rozwinie. Bracia w tej części są jeszcze lepsi i wielokrotnie wywołali na mojej twarzy uśmiech. Niezmiennie to Vincent zajmuje w moim rankingu pierwsze miejsce i po cichu marzę, że kiedyś pojawi się historia z jego perspektywy.
Wszystko jest dopięte na ostatni guzik i poruszyło mnie jak mało jaka historia. Rodzina Monet ma w sobie coś niezwykłego i tę serię będę polecać każdemu. Uwielbiam ją, ma dla mnie ogromne znaczenie i wiem, że nawet po zakończeniu wielokrotnie będę do niej wracać. Jeszcze raz gratulacje Weronika z okazji premiery, z niecierpliwością czekam na kolejną część. I przede wszystkim dziękuję. Za wszystko.

„Rodzina Monet” pochłonęła mnie już dawno, ale przy „Diamencie” wprost nie mogłam się oderwać. Zostałam zahipnotyzowana historią Adriena i Hailie i do tej pory uważam, że jest to jedna z najlepszych książkowych par, które można poznać. W tej części dostaniecie wszystko - mnóstwo emocji, genialne zwroty akcji, świetnie wykreowane postacie i mężczyznę, który powoli zaczyna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć krótka, to bardzo trzymająca w napięciu, a sama końcówka bardzo intrygująca. Trzy postacie kobiece, które można poznać w tej historii również wydają się ciekawe. Przez tę historię bardzo szybko się płynie i pozostawia ona czytelnika z wieloma emocjami. Zdecydowanie najbardziej podobała mi się postać prokuratora, bardzo zyskał w moich oczach przez całą książkę. Idealna na wieczór, żeby trochę odsapnąć od cięższej literatury.

Choć krótka, to bardzo trzymająca w napięciu, a sama końcówka bardzo intrygująca. Trzy postacie kobiece, które można poznać w tej historii również wydają się ciekawe. Przez tę historię bardzo szybko się płynie i pozostawia ona czytelnika z wieloma emocjami. Zdecydowanie najbardziej podobała mi się postać prokuratora, bardzo zyskał w moich oczach przez całą książkę. Idealna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anioł łez. Wiatr w skrzydłach to świetna kontynuacja losów Daniela i Diany, których mogliśmy poznać w pierwszym tomie. Styl autorki jest bardzo lekki, przez co przez książkę po prostu się płynie. Wyraźnie czułam wszystkie opisane przez Sandrę emocje, a zakończenie przeżywałam na długo po zamknięciu książki i odłożeniu jej na półkę. To jedna z lepszych historii w kategorii literatury obyczajowej, po którą można obecnie sięgnąć. Z niecierpliwością czekam na dalszą historię bohaterów i chcę poznać ją jak najszybciej. Jestem pewna, że się nie zawiodę.

Anioł łez. Wiatr w skrzydłach to świetna kontynuacja losów Daniela i Diany, których mogliśmy poznać w pierwszym tomie. Styl autorki jest bardzo lekki, przez co przez książkę po prostu się płynie. Wyraźnie czułam wszystkie opisane przez Sandrę emocje, a zakończenie przeżywałam na długo po zamknięciu książki i odłożeniu jej na półkę. To jedna z lepszych historii w kategorii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„The Long Game” to idealna historia na wakacje lub weekend, w którym planujecie trochę odpocząć i odsapnąć. Genialnie sprawdzi się dla czytelników, którzy chcą przeczytać coś lekkiego, a przy okazji zabawnego i ciekawego. Choć było to moje pierwsze spotkanie z tą autorką, na pewno nie było ostatnie. Kiedy tylko będę miała ochotę sięgnąć po coś z wątkiem romantycznym, reszta jej pozycji na pewno pojawi się na mojej liście. Przez „The Long Game” po prostu się płynie. Autorka daje nam świetną rozrywkę w postaci dwójki bohaterów, których historia rozpoczyna się dość niefortunnie, ale i ciekawie. Ze smakiem poprowadziła fabułę i dzięki niej wielokrotnie uśmiechałam się pod nosem. Pokochałam postaci, które stworzyła, jej płynny styl pisania oraz kozę, która na kartach tej powieści również została zapisana (i pojawia się na okładce). Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tą książką, a szukacie czegoś lekkiego i przyjemnego, to „The Long Gamę” sprawdzi się idealnie.

Dziękuję za egzemplarz do recenzji @wydawnictwootwarte

„The Long Game” to idealna historia na wakacje lub weekend, w którym planujecie trochę odpocząć i odsapnąć. Genialnie sprawdzi się dla czytelników, którzy chcą przeczytać coś lekkiego, a przy okazji zabawnego i ciekawego. Choć było to moje pierwsze spotkanie z tą autorką, na pewno nie było ostatnie. Kiedy tylko będę miała ochotę sięgnąć po coś z wątkiem romantycznym, reszta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Akcja ‚Wiedźmy z Bliska” rozgrywa się w małej wsi właśnie o nazwie „Blisko”, gdzie, jak można zauważyć, wszystko jest znajome i „bliskie”. Główną bohaterką jest Lexi, która jakiś czas temu straciła ojca, ale mimo to mężczyzna jest obecny w jej życiu. Jego osobę da się wyczuć w jej codziennym życiu, ponieważ miał na nią ogromny wpływ i nawet po śmierci Lexi przywołuje wiele jego wspomnień. Lexi mieszka razem z młodszą siostrą i mamą w górnej części domu. Jej wujek po śmierci ich ojca przejął nad nimi opiekę, ale również zajmuje się wsią, w której mieszkają.
Jak możecie się domyślać, występuje tu magia, moce, no i oczywiście wiedźmy. Fabuła rozpoczyna się, kiedy we wsi zaczynają ginąć dzieci. Teorii jest wiele, a jedną z nich jest ta, która mówi, że zostają zabierane przez owe wiedźmy. Cały zamęt rozpoczyna się wtedy, gdy Lexi dostrzega ciemną, nieznajomą postać, która wskazuje na to, że jednak istoty z nadnaturalnymi zdolnościami mogą istnieć. Lexi oczywiście stara się dowiedzieć, co stało się z zaginionymi dziećmi. To główny wątek tej historii.
To, co najbardziej podobało mi się w tej książce, to zdecydowanie klimat. Klimat, który jest bardzo mroczny, wręcz niepokojący, a przy tym gotycki i z nutką tajemniczości. Ta wieś i wrzosowiska, teren, na którym mogą znajdować się wiedźmy, jest naprawdę świetnie przedstawiony. Zauważyłam w niej również wiele smaczków biblijnych takich jak ziarno, czy początek, który bardzo nawiązuje do powstania światła. Genialnie się o tym czytało i myślę, że jak na debiut Schwab wypada on naprawdę dobrze.
Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że ta książka została wydana dziesięć lat temu i całkowicie inne motywy były wtedy popularne, co generalnie w tej historii widać, ale… Po takim czasie nadal ta książka wciąga i intryguje, co uważam za ogromny plus. Jako ogromna fanka Victorii Schwab i jako że przeczytałam od niej wszystkie dotychczas wydane książki w Polsce, myślę, że ta również ma coś w sobie i również się wyróżnia. Jeśli tylko lubicie takie klimaty, jak podałam wyżej, na pewno powinna się wam spodobać. Poza tym, to Schwab - myślę, że w jej przypadku nie mogłoby być inaczej.

Akcja ‚Wiedźmy z Bliska” rozgrywa się w małej wsi właśnie o nazwie „Blisko”, gdzie, jak można zauważyć, wszystko jest znajome i „bliskie”. Główną bohaterką jest Lexi, która jakiś czas temu straciła ojca, ale mimo to mężczyzna jest obecny w jej życiu. Jego osobę da się wyczuć w jej codziennym życiu, ponieważ miał na nią ogromny wpływ i nawet po śmierci Lexi przywołuje wiele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„The Inheritance Games” to świetna trylogia, wypełniona zagadkami, tajemnicami i mnóstwem zwrotów akcji. W trzecim tomie jest tego jeszcze więcej, przez co od tej pozycji nie da się oderwać. Autorka plecie intrygę w taki sposób, że fabuła rusza do przodu już od pierwszych stron. Świetnie czytało mi się o Avery, która nie jest niepewną dziewczyną. Wręcz przeciwnie. Potrafi twardo stąpać po ziemi i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Potrafi chłodno kalkulować i rozwiązywać zagadki w bardzo szybki sposób. To jedna z najlepszych bohaterek, jakie miałam okazję poznać.
Nadal nie potrafię stwierdzić, który z braci Hawthorne’ów jest moim ulubionym. Każdy z nim ma w sobie coś charakterystycznego, co przykuło moją uwagę. Rozdziały są bardzo krótkie, ale dzięki temu książkę czyta się jeszcze szybciej niż inne. Jest ich naprawdę sporo, ale przysięgam, że w każdym coś się dzieje i podczas czytania można dostarczyć sobie niezłą dawkę adrenaliny. Styl autorki jest jednym z moich ulubionych i przez napisany przez nią tekst po prostu się płynie. Dzięki trzeciemu tomu udało mi się na dobre oderwać od rzeczywistości. Fabuła była ciekawa, a plecione intrygi zainteresowały mnie na tyle, że z uwagą śledziłam dalsze losy bohaterów. To zdecydowanie lektura na taki wakacyjny, spokojny dzień, aby spędzić miło czas i trochę oderwać się od codziennych obowiązków. Była naprawdę przyjemna i będę ją miło wspominać. Mam nadzieję, że w przyszłości od tej autorki ukaże się jeszcze seria w podobnym klimacie, bo ta trylogia wyszła jej naprawdę dobrze.

„The Inheritance Games” to świetna trylogia, wypełniona zagadkami, tajemnicami i mnóstwem zwrotów akcji. W trzecim tomie jest tego jeszcze więcej, przez co od tej pozycji nie da się oderwać. Autorka plecie intrygę w taki sposób, że fabuła rusza do przodu już od pierwszych stron. Świetnie czytało mi się o Avery, która nie jest niepewną dziewczyną. Wręcz przeciwnie. Potrafi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Colliding Lies” to premiera, która spośród innych w tym roku mocno się wyróżnia. Nie znajdziecie tutaj słodkiej i przyjemnej historii, która otuli was niczym ciepły kocyk. Wręcz przeciwnie, ta książka do końca jest przesiąknięta mrokiem, bólem i toksyczną relacją.
Marigold przeprowadza się do Bronxu, który zdecydowanie odstrasza już na samym początku. Nie jest to bezpieczne osiedle bloków, pomiędzy którymi można poczuć się komfortowo. Między uliczkami kryje się niebezpieczeństwo i najlepiej po zmroku nie opuszczać swojego mieszkania. Niewiadomo, co w tej ciemności czycha. W tym miejscu ciężko się rozluźnić i pozbyć się strachu o swój własny los, a sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na drodze bohaterki pojawia się Willard. Willard, który z twarzą poznaczoną bliznami i ostrym spojrzeniem wywraca jej ledwo poukładane życie do góry nogami. Grozi jej już na samym początku. Powtarza, żeby trzymała się od niego z daleka, nie wchodziła mu w drogę i najlepiej zachowywała się tak, jakby w ogóle nie istniała. Ten chłopak nie ma żadnych granic i Marigold doskonale o tym wie. Na niebezpiecznym osiedlu, samotna we własnym mieszkaniu może spodziewać się po nim najgorszego. A Willard udowadnia to na każdym kroku.
Drogi tych bohaterów krzyżują się niefortunnie w momencie, gdy obojga atakują demony przeszłości i gdy ta przeszłość ma wpływ na teraźniejszość. Oboje walczą o przetrwanie i robią wszystko, by przeżyć. Te dwie rzeczy ich łączą. W tej jednej sprawie są do siebie nad wyraz podobni.
Klimat, który otacza tę książkę, jest wprost niesamowity. Ciemność wręcz wylewa się z kartek, a towarzyszący głównej bohaterce niepokój wywołuje ciarki na plecach. Podczas czytania sama kilka razy miałam ochotę zerknąć za siebie, by upewnić się, że jestem w pokoju sama.
W tej historii dostajemy również retrospekcję do czasów, w których Marigold opuszczała sierociniec. To tam wyjaśnia się, dlaczego obecnie jest taka, a nie inna. Wszystko w tej książce ma sens. Każdy szczegół jest ważny i każdy łączy się z poprzednim. Bolało mnie serce, gdy powoli łączyłam kropki i zaczynałam rozumieć, w którą stronę ta historia zmierzała.
Niewątpliwie Willard jest jednym z najbardziej skomplikowanych bohaterów, o których miałam okazję czytać. Jest nieokiełznany, ma tendencję do wściekłości i zdecydowanie nie panuje nad swoim gniewem. To bardzo ciekawa postać, która wywoływała we mnie mnóstwo emocji - od strachu po złość i współczucie. Willard zamącił mi w głowie równie mocno co głównej bohaterce, a jego historia jest tak samo ciekawa jak Marigold. Pomimo że te dwie postacie dzieli praktycznie wszystko, w jakiś sposób stali się dla siebie bliżsi. Choć bohaterów łączy silne uczucie, daleko im do zdrowej relacji, która zapewniłaby im spokój i dała chwilę oddechu. Marigold i Willard już osobno byli doszczętnym chaosem, ale razem sieją jeszcze większy zamęt.
Chciałam zwrócić tutaj uwagę na to, w jak świetny sposób do tej historii podeszła autorka. Przede wszystkim nie romantyzowała relacji bohaterów i nie bała się omijać brzydkiej prawdy, która wiąże się z taką relacją. Dzięki temu książka jest jeszcze bardziej emocjonująca. I mocna. Tak, definitywnie to jedna z mocniejszych historii, po jakie można sięgnąć. Tutaj bohaterowie nie mają granic. Wszystko opisane jest w dokładny sposób, co może wywoływać wiele uczuć. Każdy szczegół jest poruszony.
Moje serce w tym tomie zdobył także Rhodes, który był takim światełkiem w tunelu. Takim promyczkiem, który nieco rozjaśniał otaczający ich wszystkich mrok.
Wszystkie wydarzenia dzieją się na tle ponurego Bronxu, gdzie na każdym kroku trzeba na siebie uważać. Ciemne ulice i obskurne bloki skrywają niebezpieczeństwo, które może zagrażać nawet takim bohaterkom jak Marigold. W tym miejscu trzeba trzymać się na baczności i przede wszystkim nikomu nie ufać. Tylko w taki sposób można tutaj przetrwać.
Marigold i Willard mają okazję spotkać się także na studiach aktorskich, gdzie udawanie przychodzi im z łatwością. Chłopak bez skrupułów przekracza każdą z granic Marigold i robi to tak skutecznie, że dziewczyna szybko gubi się we własnych emocjach. Jest zniszczona, a Willard jest definicją zniszczenia.
To była doskonała, ale również bolesna i mocna historia. Taka, przez którą mocniej musiałam zacisnąć zęby, gdy czytałam pewne fragmenty i która sprawiała, że serce biło mi mocniej w klatce piersiowej. Jestem pod ogromnym wrażeniem i uważam, że to najlepsza książka Martynki, jaką dotychczas czytałam (a już wcześniejsze jej pozycje wychwalałam, jak tylko mogłam, więc poprzeczka jest naprawdę wysoka). Jestem pełna podziwu, ale również wielu sprzecznych emocji, które towarzyszą mi nawet po takim czasie od przeczytania tej historii. Jednocześnie wszystko było w tej książce dobre i niedobre. Ta książka zasiała we mnie zamęt, z jakim na co dzień walczy Marigold i Willard. I chyba przez to rozumiem ich teraz jeszcze bardziej.
Nie możecie przejść obok „Colliding lies” obojętnie. To historia, która wyróżnia się swoją piękną okładką, ale również niesamowitym, mocnym wnętrzem. Ma w sobie wszystko, co dobra książka powinna posiadać, a zakończenie jest jeszcze mocniejsze. I właśnie dlatego z niecierpliwością nie mogę doczekać się kolejnego tomu. Jestem pewna, że jeszcze nie raz ta historia mnie zaskoczy. Mam wrażenie, że Willard i Marigold jedynie czekają na okazję, by wprowadzić do tej historii jeszcze większy chaos. I choć to trochę masochistyczne - nie mogę się tego momentu doczekać. Jeszcze raz wielkie brawa dla autorki, bo to jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jestem ogromnie wdzięczna za możliwość jej patronowania.

„Colliding Lies” to premiera, która spośród innych w tym roku mocno się wyróżnia. Nie znajdziecie tutaj słodkiej i przyjemnej historii, która otuli was niczym ciepły kocyk. Wręcz przeciwnie, ta książka do końca jest przesiąknięta mrokiem, bólem i toksyczną relacją.
Marigold przeprowadza się do Bronxu, który zdecydowanie odstrasza już na samym początku. Nie jest to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewątpliwie seria „Z krwi i popiołu” należy do mojej ulubionej, dlatego sięgniecie przeze mnie po „Cień w żarze” było oczywiste. Niewątpliwie napaliłam się na dobrą historię szczególnie po poznaniu pióra Jennifer L. Armentrout. Niewątpliwie ta książka podobała mi się tak bardzo, że znowu zabraknie mi słów, by opisać mój zachwyt. Niewątpliwie będę wciskać tę serię każdemu, kto tylko zapyta, co z fantastyki polecam.
I tak, mój egzemplarz nadal leży w kącie pokoju i przemyśla swoje zachowanie po tym, co zaserwował mi swoją treścią… i zakończeniem.
Seraphena to bezapelacyjnie moja nowa ulubiona postać kobieca, a swoim uporem, ciętym językiem, odwagą i ignorowaniem strachu zdobyła całe moje serce. Jej przeznaczeniem było poślubienie Pierwotnego, rozkochanie go w sobie i w końcu zabicie, by zatrzymać rozprzestrzeniającą się po jej królestwie Zgniliznę. Zgnilizna ta była powodem głodu i śmierci, ponieważ niszczyła skrupulatnie krainę i sprawiała, że ludzie nie mogli uprawiać roślin. Niestety, wszystko się zmieniło, kiedy Pierwotny przybył, by przypieczętować umowę, ale zamiast zabrać ją ze sobą… Odrzucił ją i nie poślubił jej. To wtedy Seraphena straciła dla królestwa jakiekolwiek znaczenie. Choć była księżniczką, musiała ukryć się w cieniu. Nawet jej własna matka więcej nie spojrzała jej w oczy. Los obrócił się przeciwko niej, gdy tylko Pierwotny się jej wyparł, a ona przez kolejne miesiące musiała żyć w królestwie, w którym własna rodzina nawet się do niej nie przyznawała. Z tym obrotem losu trochę pofolgowałam, bo jak możecie się spodziewać, przyniósł on jej coś kompletnie innego.
Poznajemy Serę, kiedy jest zabójczynią. Wykonuje zlecenia swojej matki, która na codzień nawet na nią nie patrzy. Sera dalej trenuje, przemyka między ciemnymi uliczkami i odbiera życia tym, którzy zostali jej wskazani. Jest to dość skomplikowana sprawa, ponieważ Sera posiada również szczególny dar… Który jest całkowitym przeciwieństwem śmierci.
Ale zacznijmy od początku, bo nie mam zamiaru spoilerować wam tej historii. Jest zbyt dobra, żebyście poznali ją po mojej recenzji. Sami musicie po nią sięgnąć i się przekonać.
A więc początek… Drogi Sery krzyżują się z pewnym mężczyzną, który już przy pierwszym spotkaniu ośmiela się ją pocałować. Choć później tłumaczy swoją decyzję koniecznością uchronienia jej przed dwójką bogów, których niewątpliwie Sera chciała zabić, jakoś mu nie ufam. W końcu kto by nie poleciał na taką dziewczynę z cienistym sztyletem, którego śmiertelnik nie powinien mieć, ciętym językiem i zdecydowanie talentem do pakowania się w kłopoty? Przypomnę również, że ta dziewczyna niczego się nie boi, a nawet jeśli się boi, to skutecznie ten strach ignoruje i po prostu robi swoje.
Tutaj los naszych bohaterów się krzyżuje. Seraphena i Ash, jak przedstawia się na początku mężczyzna, to dwójka osób, które naprawdę sporo mają za uszami. Oczywiście byłoby zbyt nudno, gdyby autorka wszystko podała nam na tacy, dlatego informacje o nich wychodzą przez cała książkę. Niestety, w dość niefortunnych momentach, przez co cała historia bardzo się komplikuje, ale inaczej byłoby za spokojnie i nie rzuciłabym tą książką jakieś piętnaście razy. Autorka po prostu sprawiła, że wyzywałam pod nosem, wzruszałam się, śmiałam i wkurzałam tak mocno, że do tej pory czuję gniew.
Wróćmy jednak na chwilkę do naszych głównych bohaterów, bo zdecydowanie jest o czym pisać. Seraphena i Ash to razem istny chaos, po którym można spodziewać się wszystkiego, ale nawet gdy spodziewa się po nich wszystkiego, to w ogólnym rozrachunku i tak cię zaskoczą. Tak się czułam, gdy o nich czytałam i teraz naprawdę nie wiem, jak mam wam to wszystko opisać, żeby niczego nie zaspoilerować.
Zacznijmy od tego, że jestem w szoku, w jak świetny sposób Jennifer łączy romans i fantasy, a przy tym sprawia, że cała historia jest bardzo rozbudowana i przede wszystkim spójna. Każdy szczegół, który zostaje poruszony w tej książce, jest ważny i każdy wiąże się z kolejnym. Byłam w ogromnym szoku, gdy na przestrzeni ostatnich 150 stron nagle wszystkie wątki się łączyły i były przypominane nawet te, które pojawiły się na początku historii. Wszystko ma tutaj drugie dno, a przez to autorka świetnie wprowadza zamęt, zwroty akcji i emocje, przez które ciężko wysiedzieć w miejscu. Nie skłamię, gdy napiszę, że naprawdę mruczałam pod nosem przekleństwa. Byłam po prostu w autentycznym szoku i nie dowierzałam, że można w tak dokładny sposób poprowadzić fabułę i zbudować tak rozwinięty szczegółowo świat fantasy. Z tym samym miałam okazje zapoznać się we wcześniejszych tomach i za to właśnie Armantrout tak bardzo podziwiam.
Podziwiam również Seraphenę, która ma całe moje serce. Ta dziewczyna pomimo samotności, odrzucenia, złego traktowania i swojej przeszłości nawet na moment się nie załamała. Szła w zaparte do przodu i wywoływała we mnie mnóstwo emocji. Bardzo jej współczułam, ale również ogromnie ją podziwiałam, bo to bohaterka, która nie zawaha się przed niczym. Poważnie – nawet przed rzuceniem w nieśmiertelnego faceta nożem do masła. Dosłownie nie powstrzyma się przed niczym. Kupiła mnie w całości i z uśmiechem obserwowałam, jak tłamsi spojrzeniem samego Pierwotnego lub odgryza się w umiejętny sposób. Trzeba jednak przyznać, że jest przy tym bardzo ludzka i mimo wszystko uczuciowa. Jak dla mnie była bardzo realna i zbudowana od deski do deski na wszystkich płaszczyznach. Nie brak jej autentyczności i charakteru.
Tym samym przejdę teraz do Asha… Który jest najbardziej skomplikowana postacią, o jakiej ostatnio czytałam. Wywołał we mnie tyle sprzecznych emocji, że już nawet nie wiem, co mam o nim myśleć. Zapewne, kiedy trochę ochłonę, to powiem, że kocham go całym sercem, ale nie będę kłamać. Przysporzył mnie o szybsze bicie serca i zgrzytanie zębami.
Czasami sama miałam ochotę rzucić w niego jakimś sztyletem… Lub nożem do masła, ale ten jest już zarezerwowany przez główną bohaterkę dla innej postaci. W tym wypadku wygrywa u mnie Casteel z Krwi i Popiołu, aczkolwiek Ash wcale nie był zły i myślę, że trochę mnie zmanipulował. Nie patrzę na niego obiektywnie, tak jak powinnam, bo naprawdę omamił mnie tym swoim głupim gadaniem i wymownymi uśmiechami. Niestety, za dużo nie mogę o nim napisać, bo byłby to solidny spoiler do tej historii, ale bardzo podobała mi się strona, w jaką to wszystko poszło. Wszystkie jego tajemnice i cała jego osoba nagle miały ogromny sens i do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że autorka właśnie w taka stronę zdecydowała się poprowadzić tego bohatera. Zyskał w moich oczach pod koniec, choć jeszcze 50 stron wcześniej miałam ochotę go rozszarpać. Jeśli jednak wahacie się przed sięgnięciem po tę książkę, to zróbcie to dla Sery. To ona jest najlepszym elementem tej historii.
Powtórzę raz jeszcze, że uwielbiam świat fantasy, który stworzyła autorka oraz wszystkie postacie, bohaterów, wydarzenia, legendy, przepowiednie, moce, opisywane sceny walki i magii, które można przeczytać i które nie pojawiają się bez przyczyny. Wszystko w tej książce ma swoje powiązanie i tak naprawdę nie można ufać nikomu, bo w kolejnym rozdziale wszystko diametralnie się zmienia. Jennifer zaserwowała mi świetną rozrywkę, dzięki czemu tę cegłę przeczytałam w dwa dni, a ostatnio moje czytanie książek idzie naprawdę wolno. Tym samym brawa i oklaski dla niej, bo to tylko dowodzi, jak dobrą historię stworzyła i jak dobrze się ją czyta. Bezapelacyjnie „Cień w żarze” trafia na listę moich ukochanych i przy tym najlepszych książek 2023, a ja z niecierpliwością czekam na kolejny tom. Nie mogę się doczekać, aż znowu przeczytam o wkurzonej Seraphenie (prawdopodobnie znowu całej we krwi) oraz Ashu, który w kolejnym tomie na pewno również straci cierpliwość i między ta dwójka będą latać iskry. Zapowiada się… Sera poprawiłaby Asha, gdyby powiedział, że zabawnie, dlatego pokuszę się o taką samą odpowiedź, jaką jej udzielał. Zapowiada się „intrygująco”.

Niewątpliwie seria „Z krwi i popiołu” należy do mojej ulubionej, dlatego sięgniecie przeze mnie po „Cień w żarze” było oczywiste. Niewątpliwie napaliłam się na dobrą historię szczególnie po poznaniu pióra Jennifer L. Armentrout. Niewątpliwie ta książka podobała mi się tak bardzo, że znowu zabraknie mi słów, by opisać mój zachwyt. Niewątpliwie będę wciskać tę serię każdemu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślę, że nikogo nie zdziwi, jeśli napiszę, że „Rodzina Monet” należy do moich najukochańszych książkowych serii. Od dłuższego czasu zachwycam się każdym tomem, który wychodzi w papierze, a tym razem przyszedł czas na „Perełkę część 2”, którą objęłam również swoim patronatem. Weronika spełniła moje małe marzenie i moje logo możecie znaleźć na skrzydełku tej historii. Jestem jej za to ogromnie wdzięczna i wiem, że będę już zawsze. Skupmy się jednak na wnętrzu tej książki, bo… Jest o czym mówić.
Odnoszę wrażenie, że w tym tomie dzieje się jeszcze więcej niż w pozostałych. Przebija się w nim przede wszystkim przemiana Hailie, która jest po prostu niesamowita. Obserwowanie jak dostosowuje się do tego świata, do życia z braćmi i trudności, które z tego wynikają, było cudowną przygodą, która przysporzyła mnie o mnóstwo emocji. Tak jak przy pozostałych tomach Rodziny Monet, tak i tutaj wielokrotnie wstrzymywałam powietrze w płucach, otwierałam szerzej oczy i nie mogłam oderwać się od czytania. Weronika stworzyła tak barwną, tak emocjonującą i tak piękną historię, że samymi słowami nie jestem w stanie opisać mojego zachwytu.
Kiedy myślę o Perełce, towarzyszy mi wiele emocji. Wydarzyło się w niej ogromnie dużo, co tylko przysparza mnie o szybsze bicie serca. Nie skłamię, jeśli napiszę, że Weronika doprowadziła mnie do łez wieloma scenami i wydarzeniami, które musieli przeżyć bohaterowie. Hailie w tym tomie również podkreśla swoją siłę. Uczy się grać tak jak jej bracia, potrafi postawić na swoim, a przede wszystkim potwierdza, że należy do Monetów i płynie w niej ta sama krew. Nie odwraca już wzroku ze strachu, nie kuli się i nie wybucha płaczem. Uczy się prezentować zawsze z wysoko uniesioną głową i staje się pewna swoich decyzji, swoich uczuć i myśli. W jej życiu dzieje się naprawdę dużo. Bycie najmłodszą Panną Monet wiąże się z wieloma udogodnieniami, ale również wyrzeczeniami. W szkole każdy na nią zerka, musi żyć z przypisaną do siebie łatką i znosić wszystkie plotki na swój temat. Jej bracia w tym tomie nie zawsze są idealni, ale widać, że po takim czasie zżyli się z nią naprawdę mocno i nie wyobrażają sobie bez niej życia. Nieważne, ile kłótni by ze sobą przebyli, w ogólnym rozrachunku zawsze stają po swojej stronie i są gotowi chronić siebie nawzajem. W tej części mamy również trochę więcej Vincenta, co jak najbadziej mi się podobało, bo od pierwszego tomu to mój ukochany brat. Cudownie było obserwować, jak mimo jego nieprzeniknionej maski on również zaczyna łamać się w obecności Hailie. Widać, że darzy ją ogromnym uczuciem, a jego postępowanie wielokrotnie mnie rozczuliło.
W Rodzinie Monet nie obyłoby się również od Adriana Santana, który najwyraźniej nadal lubi grzeszyć i robi to bez żadnych wyrzutów. W momencie, w którym pojawiał się w książce, te fragmenty automatycznie stawały się hipnotyzujące. Skupiał na sobie całą moją uwagę i robił to niespostrzeżenie, sprawiając tym samym, że uwielbiam go jeszcze mocniej. Otaczający go mrok sprawia, że jestem jego postaci jeszcze bardziej ciekawa i on sam wywołuje wiele emocji.
Między bankietami, szkolnymi dniami i spędzaniem czasu z braćmi wydarzyło się naprawdę dużo i tych złych, i tych dobrych rzeczy. Każdy wątek jest poprowadzony dokładnie, każdy jest ważny i każdy przysparza o szybsze bicie serca. W tym tomie poznajemy także lepiej każdego z bohaterów. Następuje wiele zmian, z którymi Hailie musi sobie poradzić.
Ta historia pozostawiła mnie z uczuciem ciepła w klatce piersiowej i uśmiechem na twarzy. Przywiązałam się do Hailie, Vincenta, Willa, Dylana, Shane’a i Tony’ego tak mocno, że mam ochotę czytać o nich non stop. Pan Adrien Santan również bardzo skutecznie skradł mi serce, a Cam i Sonny… Oni również mają mnie w garści. Generalnie nie ma w tej książce nic, co by mi się nie podobało.
Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a przez kartki dosłownie się płynie. Kocham styl Weroniki, kocham sposób, w jaki opisuje historie, tworzonych przez nią bohaterów i emocje, które towarzyszą mi przy czytaniu każdej jej książki. Jestem z niej ogromnie dumna i uważam, że zasługuje na cały rozgłos, który obecnie posiada.
Pozostaje mi tylko napisać, że od dzisiaj będę nałogowo czytać rozdziały Diamentu i zachwycać się dalej. Rodzina Monet w całości skradła moje serce i sprawiła, że na wiele rzeczy patrzę teraz inaczej. Stała się nieodłącznym elementem mojego życia i tak naprawdę jestem za to ogromnie wdzięczna. Nie mogło spotkać mnie nic lepszego. No i oczywiście Hailie, powtórzę raz jeszcze, jestem z niej tak ogromnie dumna, że do tej pory uśmiecham się, gdy o niej myślę. Mam nadzieję, że będzie jeszcze wiele momentów, w których będzie mogła spędzić trochę czasu z naszym ulubionym diabłem. Tak, zdecydowanie to duo może w tej historii jeszcze sporo namieszać.

Myślę, że nikogo nie zdziwi, jeśli napiszę, że „Rodzina Monet” należy do moich najukochańszych książkowych serii. Od dłuższego czasu zachwycam się każdym tomem, który wychodzi w papierze, a tym razem przyszedł czas na „Perełkę część 2”, którą objęłam również swoim patronatem. Weronika spełniła moje małe marzenie i moje logo możecie znaleźć na skrzydełku tej historii. Jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Twisted Kingdom” to świetne zwieńczenie całej trylogii „Royal Elite”. Pierwszy tom, ku mojemu zdziwieniu, ogromnie mi się spodobał, a po drugim byłam pewna, że chcę poznać koniec losów głównych bohaterów. Świetnie czytało mi się o Aidenie i Elsie. Choć ich relacja jest naprawdę pokręcona i wywołuje mnóstwo emocji, mimo wszystko dobrze mi się o nich czytało. W tym tomie autorka zaserwowała nam trochę smaczków z ich dzieciństwa oraz powrót do przeszłości. Dzięki temu jeszcze bardziej mogłam wkręcić się w ich historię i dostrzec to, czego nie widziałam na początku. Uczucie Aidena i Elsy jest skomplikowane. Oboje przeszli naprawdę dużo, by dotrzeć do miejsca, w którym są obecnie, ale los im nie odpuszcza. Wręcz przeciwnie. Podkłada im kolejne kłody pod nogi, z którymi głowni bohaterowie jakoś muszą sobie poradzić. Jestem urzeczona tym, w jaki sposób autorce udało się przedstawić ich relację. Zawsze do takich książek podchodzę z dystansem, ale ich historia spodobała mi się od pierwszego tomu i do tej pory uważam, że to jedna z lepszych trylogii z tego gatunku. Na pewno nie jest to moje ostatnie zetknięcie z piórem Riny Kent, ponieważ jej styl pisania bardzo mi podpasował. Przez wszystkie książki po prostu płynęłam, a autorka po drodze serwowała mi mnóstwo dodatkowych emocji oraz zwrotów akcji. W tej pozycji również jej nie zabrakło.

„Twisted Kingdom” to świetne zwieńczenie całej trylogii „Royal Elite”. Pierwszy tom, ku mojemu zdziwieniu, ogromnie mi się spodobał, a po drugim byłam pewna, że chcę poznać koniec losów głównych bohaterów. Świetnie czytało mi się o Aidenie i Elsie. Choć ich relacja jest naprawdę pokręcona i wywołuje mnóstwo emocji, mimo wszystko dobrze mi się o nich czytało. W tym tomie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po książki Mariany Zapaty zawsze sięgam z dużą ekscytacją, ponieważ jest to jedna z moich ulubionych autorek romansów. Wszystkie przeczytane przeze mnie historie spod jej pióra ogromnie mi się podobały, dlatego do „Kiedy Gracie poznała Marudę” podeszłam z wysokimi oczekiwaniami. W tym romansie mamy również zapewniony motyw fantasy, który wydawał mi się dodatkową atrakcją, szczególnie, że fantastyka nie jest mi obca i kiedyś sięgałam po nią najczęściej. Po pierwszych rozdziałach szybko się wciągnęłam i z zaintrygowaniem śledziłam losy głównej bohaterki. Świat, który przedstawiła autorka, opierał się przede wszystkim na „superbohaterach” z nadnaturalnymi zdolnościami, którzy ratowali zwykłych ludzi i walczyli ze złem. Jak można się spodziewać, nasz główny bohater również należał do tych barwnych, ale i tajemniczych postaci, które ludzie obserwowali z ekranów telewizorów, a przy tym ogromnie podziwiali. Jakimś cudem drogi naszej głównej bohaterki Grace i Alexa - superbohatera - przecięły się. Choć nie było to planowane i ich pierwsze spotkanie wywołało masę emocji, dziewczyna postanowiła zaopiekować się rannym mężczyzną, a tym samym zapewnić mu dach nad głową. Gracie ma również wiele sekretów, które poznajemy z czasem, ale losy tych bohaterów splatają się ze sobą od początku. Ona ratuje mu życie, więc on (mimo że faktycznie jest marudą), postanawia się jej odwdzięczyć. Trwają przy sobie przez cały czas mimo odmiennych charakterów i problemów, które wynikają z przeszłości Gracie. Dziewczyna jest ścigana przez pewną organizację, która chce odzyskać pieniądze. O tym co dzieje się dalej, nie będę wam wypisywać, bo byłby to już solidny spoiler. Przejdę zatem do konkretów.

Nie uważam, że jest to najlepsza książka Zapaty. Motyw paranormalny/fantastyczny moim zdaniem nie został przedstawiony tak, jak zostać powinien. Brakowało mi wielu szczegółów i tak naprawdę o superbohaterach było rzucone tylko trochę informacji. Gryzło mi się to z historią, którą budowała autorka. Ogromnym plusem tej książki jest główna bohaterka, która potrafi w odpowiedni sposób odpowiedzieć i mimo przeciwności losu nie poddaje się. Choć Alex wydawał się na początku zamknięty w sobie, trochę irytujący i wiecznie naburmuszony, po czasie pokazał swoje drugie oblicze i zdołałam go polubić. Kilka razy nawet uśmiechnęłam się pod nosem, czytając o ich przekomarzankach.
Jak to Mariana ma w zwyczaju, tutaj również kazała mi długo czekać, aż w końcu między bohaterami zaiskrzy. Ich relacja rozwijała się naprawdę powoli, ale w otoczeniu innych wydarzeń czytanie o nich nie dłużyło mi się tak bardzo. Dużym plusem jest także język, jakim została napisana książka. Przez tą historię naprawdę się płynie i ja przeczytałam ją dość szybko. Nie wywołała ona we mnie tak dużych emocji, jak sądziłam, że wywoła, ale mimo wszystko uważam, że jest to dobra lektura na kilka wieczorów. Można odciąć się przy niej od rzeczywistości i dobrze spędzić z nią czas.

Po książki Mariany Zapaty zawsze sięgam z dużą ekscytacją, ponieważ jest to jedna z moich ulubionych autorek romansów. Wszystkie przeczytane przeze mnie historie spod jej pióra ogromnie mi się podobały, dlatego do „Kiedy Gracie poznała Marudę” podeszłam z wysokimi oczekiwaniami. W tym romansie mamy również zapewniony motyw fantasy, który wydawał mi się dodatkową atrakcją,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przysiadłam do tej recenzji z myślą, że chcę w niej tę książkę jak najbardziej wychwalić, ale już na początku zabrakło mi słów, by wyrazić mój zachwyt. Odkąd zapoznałam się z serią „Stalking Jack The Ripper”, stała się ona bezapelacyjnie moją ulubioną i z niecierpliwością czekałam na kolejne części. Pod koniec maja na półki w sklepach wstąpił tom trzeci pt. „Jak uciec Houdiniemu”. Jest to oczywiście kontynuacja losów Audrey Rose i Thomasa Creswella, których tym razem mamy okazję zobaczyć podczas rejsu do Nowego Jorku. Jak możecie się spodziewać, nie jest to normalny rejs. Choć trwa on tylko kilka dni, dzieje się w nim o wiele więcej, niż można zakładać. Mamy do czynienia z trzema rzeczami - mordercą, zabójstwami i cyrkiem, który jedynie dodaje magii do całej sprawy i zagadki, którą główni bohaterowie muszą rozwiązać. Nie jestem w stanie opisać, jak bardzo ta książka mi się podobała. W tym tomie między naszą dwójkę kochanków wchodzi trzecia osoba. Mefistofeles, o wyjątkowym talencie w postaci szarmanckiej gadki i hipnotyzujących spojrzeń wciąga naszą bohaterkę w intrygę. Wchodzi z nią w układ, który ma na celu poznanie zabójcy, który od początku ich pokazów wprowadza chaos. Choć teoretycznie Mefistofelesowi zależy jedynie na tym, by jego cyrk zdobył sławę, nie jest w stanie zapanować nad mordercą, który podrzuca mu martwe ciała na scenę lub także zabija je w trakcie pokazu. Sieje zamęt i spustoszenie, a goście czują coraz większy niepokój. Do tego na pokładzie pojawia się również Lisa, która bardzo szybko wchodzi w romans z tytułowym Houdinim. Już to sprawia, że w książce nie ma miejsca na nudę, ale muszę was uprzedzić. Dzieje się znacznie więcej. Dzieje się magia, dzieją się zabójstwa, trwa śledztwo, a między dwójką bohaterów pojawia się napięcie. Audrey zaczyna za plecami bliskich współpracować z właścicielem cyrku, który również wydaje się podejrzany. Mimo jej oporów skutecznie mami ją swoimi słodkimi słówkami, magią, którą tak bardzo chce jej udowodnić i wolnością, która od niego bije. Podczas czytania niewiadomo już, czy jest to zwykły układ, na który główna bohaterka się zgodziła, czy raczej prawdziwy romans, do którego założyciel cyrku niewątpliwie dąży. Przyznam, że i jemu udało się mnie omamić i w pewnym momencie naprawdę nie wiedziałam, co o nim myśleć. Jest to zdecydowanie jedna z lepszych postaci, która pojawia się w tej serii. Niestety, tak jak i Audrey uważam, że moje serce mimo wszystko należy do Thomasa. To on skradł je jako pierwszy i to jego postawa w tej części najbardziej mi imponuje. Mimo że przez większość czasu ukrywa swoje emocje i pozwala działać Audrey na własną rękę, widać, że przebija przez niego zazdrość, a nawet i zranienie. Oddaje jej wolność, której tak bardzo pragnie, choć wie, że wiąże się to z odrzuceniem. Audrey komplikuje sprawę jeszcze bardziej, kiedy wchodzi w układ z Mefistofelesem, nie informując o tym nikogo - w końcu takie są właśnie zasady założyciela cyrku.
Bawiłam się na tym tomie wybornie. Otaczająca tą fabułę magia cyrku i pokazów zrobiła swoje. W tej historii równie ważne są karty tarota, które przewijają się od pierwszej strony i mają ogromne znaczenie. Nie bez przyczyny wydawnictwo dodało je do paczki recenzenckiej, którą dostałam. Napięcie rośnie od samego początku, aż pod koniec dochodzi do punktu kulminacyjnego. Nie sposób się przy tej historii nudzić, to mogę wam obiecać. Autorka nawet nie daje nam czasu na nudę. Co rusz pojawia się zwrot akcji lub kolejna informacja, która zmienia bieg wydarzeń. Przysięgam, że ta fabuła wraz z tak barwnymi postaciami zrobiła swoje. Nie potrafiłam się od tej książki oderwać. Nie skłamię również, kiedy napiszę, że pod koniec moje serce zamarło z przerażenia kilka razy. Dosłownie miałam łzy w oczach, tak bardzo pokładałam nadzieję w Audrey i Thomasa, którzy przeszli w tym tomie naprawdę wiele. Na szczęście nie zawiodłam się, a Creswell raz jeszcze skradł moje serce. Tym razem jestem pewna, że już go nie odzyskam. Nie mam mu tego oczywiście za złe, za bardzo kocham tę serię i tych bohaterów, by się złościć. Nie mogę się doczekać, aż poznam ich losy w kolejnej części. Oby pojawiła się szybko, bo długo bez wiedzy o ich dalszych losach nie wytrzymam. W międzyczasie będę tylko wracać do Mefistofelesa, by znowu się nim pozachwycać. Przyznaję, Thomas ma moje serce, ale założyciel cyrku ma w sobie urok, przez który ja również nie mogę mu się oprzeć. Musicie mi to wybaczyć.

Przysiadłam do tej recenzji z myślą, że chcę w niej tę książkę jak najbardziej wychwalić, ale już na początku zabrakło mi słów, by wyrazić mój zachwyt. Odkąd zapoznałam się z serią „Stalking Jack The Ripper”, stała się ona bezapelacyjnie moją ulubioną i z niecierpliwością czekałam na kolejne części. Pod koniec maja na półki w sklepach wstąpił tom trzeci pt. „Jak uciec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O moich zachwytach nad serią „Rodziny Monet” możecie słyszeć od dawna, a teraz przyszedł czas na kolejny tom. „Perełka” część I zafundowała mi taką samą rozrywkę jak wszystkie poprzednie tomy. Nie skłamię, jeśli powiem, że nawet lepszą, mimo że już „Skarbem” zachwycałam się naprawdę mocno. W tej części emocji mamy pod dostatkiem. Kilkukrotnie śmiałam się na głos, wzruszałam, wstrzymywałam oddech i parskałam pod nosem na ckliwe momenty i śmieszne fragmenty. Poczułam ogromną więź z bohaterami, a podczas czytania czułam ogromne ciepło w klatce piersiowej. Mimo że bohaterowie, o których możemy czytać w Rodzinie Monet, nie istnieją, czułam się tak, jakbym poznawała historię kogoś mi osobiście bliskiego. Jest to niesamowite, szczególnie, że Weronika w świetny sposób pozwoliła mi się do tych postaci przywiązać. Wywoływali we mnie masę emocji. Masę skrajnych emocji. Od rozbawienia, radości, wzruszenia po wściekłość, irytację, strach i przejęcie. Skłamałabym, gdybym napisała, że czytałam tę książkę z niewzruszeniem. Nie czytałam. Czytałam ją z takim oddaniem, że po zakończeniu jeden egzemplarz wylądował na końcu mojego łóżka (przyznaję bez bicia, że przy tych emocjach delikatnie nim rzuciłam), a potem w kącie pokoju, żeby przemyślał swoje zachowanie (leży tam do tej pory, bo ja nadal po zakończeniu nie mogę się pozbierać). Nie jestem w stanie w słowach opisać mojego zachwytu. Naprawdę nie jestem w stanie. Nieważne jakbym się trudziła i gimnastykowała, po całej recenzji i tak miałabym jeszcze wiele do dodania. Monetowie po prostu owinęli sobie mnie wokół palca. I to jak szybko! Vincent jak zwykle ma moje serce, ale w tym tomie Dylan i Tony je dosłownie stopili. Z każdym kolejnym tomem przekonuję się, że tego serca nie odzyskam, ale może to i dobrze, przynajmniej wiem, że jest w dobrych rękach. A Hailie? O rany, jaka ja jestem z tej dziewczyny dumna! Widać, że dojrzewa, przemyśla swoje decyzje, uczy się grać tak, jak Monetom przystało. Czuję się jak taka dumna ciocia, kiedy czytam o jej doświadczeniach oraz jej sposobie radzenia sobie z nimi. Wielokrotnie uśmiechałam się pod nosem na jej chamskie odzywki (tak podobne do tych braci, widać, że płynie w nich ta sama krew). Cudownie jest obserwować jej rozwój i świadomość, która z każdym tomem wzrasta. No i Adrien! Boże, ten facet mnie kiedyś przyprawi o zawał. Dosłownie przy każdym fragmencie, w którym się pojawiał, wstrzymywałam powietrze w płucach. A koniec? Zmiótł mnie doszczętnie. Adrien Santan podobno lubi grzeszyć, ale w tym przypadku jestem w stanie całkowicie mu to wybaczyć. Właściwie wybaczyłabym mu wszystko, bo odkąd pojawił się w tej serii, ma mnie w całości w garści. Niczego nie żałuję, to jeden z nielicznych bohaterów, który przysparza mnie o szybsze bicie serca. Warto byłoby wspomnieć tutaj również o Sonnym, do którego składam wniosek, by pojawiał się częściej, bo ma w sobie coś hipnotyzującego. Coś, przez co nie mogę przestać o nim myśleć.
Wszystkie fragmenty z rozdziałami tak mnie rozczuliły, że już nie wiem, czy powinnam się śmiać, wzruszać, czy płakać. Jestem teraz takim kłębkiem nerwów i chyba zwariuję, jeśli w najbliższym czasie nie będę mogła czytać o ich dalszych losach. Co ja wam mogę jeszcze napisać? Rodzina Monet to najlepsza seria, jaką miałam okazję w tym roku czytać i nic ani nikt mojego zdania nie zmieni. Podobało mi się wszystko, naprawdę w s z y s t k o i pozostało mi chyba tylko pogratulować Weronice stworzenia czegoś tak dobrego. Ona też ma całe moje serce. I duszę. I wszystko inne co tylko by chciała, uwielbiam ją.
Nie pozostaję mi chyba nic innego, jak ładnie poprosić (tudzież rozkazać), żebyście KUPOWALI RODZINĘ MONET I CZYTALI, BO PRZYSIĘGAM, NIC LEPSZEGO WAS NIE SPOTKA.
Przygotujcie się, że będę trąbić o tej historii na okrągło, bo zasługuje na swoją popularność jak nic innego. Kocham, kocham i jeszcze raz kocham tę piątkę braci, jedną królewnę, jej ochroniarza i pewnego mężczyznę, który zawrócił mi w głowie i który podobno w wolnych chwilach lubi grzeszyć jak sam diabeł.

O moich zachwytach nad serią „Rodziny Monet” możecie słyszeć od dawna, a teraz przyszedł czas na kolejny tom. „Perełka” część I zafundowała mi taką samą rozrywkę jak wszystkie poprzednie tomy. Nie skłamię, jeśli powiem, że nawet lepszą, mimo że już „Skarbem” zachwycałam się naprawdę mocno. W tej części emocji mamy pod dostatkiem. Kilkukrotnie śmiałam się na głos,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powrót do Rydera i Love był bolesny, ale również mocno wyczekany. Po zakończeniu pierwszej części z niecierpliwością czekałam na kolejny tom, by poznać dalsze losy moich ulubionych bohaterów. Mimo że drogi Love i Rydera ponownie się krzyżują i mężczyzna odzyskuje dziewczynę, początek jak i dalsza część jest przepełniona bólem. Nadal poznajemy demony, z którymi walczy Love, ale także nadal jesteśmy świadkami wsparcia Rydera, który najprawdopodobniej gdyby mógł, poszedłby za nią w ogień. W tej części najbardziej doceniam chyba dalsze budujące się między nimi zaufanie oraz możliwość ukazania swoich słabości. Ryder jest mężczyzną, który akceptuje w Love dosłownie wszystko, a tym samym jest najlepszym, co mogłoby ją spotkać. Nie obyło się bez małej dawki humoru, która wywołała na mojej twarzy uśmiech oraz wielu przesłodkich momentów, na wspomnienie których serce dalej mi się ściska. Nie sposób mi w słowach wyrazić, jak bardzo uwielbiam styl pisania Martynki. Przez każdą jej książkę po prostu się płynie, każda ma w sobie coś unikatowego i każda jest dla mnie wyjątkowa. W jej historiach wszystko ujęte jest w odpowiedni sposób, emocje wręcz wylewają się spomiędzy akapitów, a tworzeni przez nią bohaterowie łapią za serce i szybko nie puszczają. Tak samo było w przypadku „Stay my Love”, które wywołało we mnie mnóstwo uczuć i wywarło na mnie ogromne wrażenie. Klimat tej książki, opisy, dialogi i cała historia kupiła mnie już przy pierwszym tomie, ale przy tym jedynie powiększyła mój zachwyt. Jestem ogromnie wdzięczna za możliwość patronowania kolejnej książki Martynki i tym samym o tej dylogii będę wspominać jeszcze długo, bo zasługuje na wszystko co najlepsze, tak samo jak autorka. Nie mogę się doczekać, aż w tym roku postawię na półce następne jej książki w papierze.

Powrót do Rydera i Love był bolesny, ale również mocno wyczekany. Po zakończeniu pierwszej części z niecierpliwością czekałam na kolejny tom, by poznać dalsze losy moich ulubionych bohaterów. Mimo że drogi Love i Rydera ponownie się krzyżują i mężczyzna odzyskuje dziewczynę, początek jak i dalsza część jest przepełniona bólem. Nadal poznajemy demony, z którymi walczy Love,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Samantha Shannon od kilku lat należy do moich ulubionych autorów i żadna z jej książek mnie nie zawiodła. Skradła moje serce już przy czytaniu Czasu Żniw, a gdy przeczytałam Zakon drzewa pomarańczy, pokochałam ją jeszcze mocniej. W jej historiach jest coś osobliwego - coś, co sprawia, że płynie się przez nie ze wstrzymywanym oddechem, masą emocji i szeroko otwartymi oczami, ponieważ Shannon jest jedną z nielicznych autorek, które w tak piękny i szczegółowy sposób potrafią pisać książki. Kocham wykreowanych przez nią bohaterów, fabułę, która od początku do końca trzyma w napięciu i uczucia, które towarzyszą przy czytaniu każdej z jej pozycji. Na Dzień Nastania Nocy czekałam długo, ale kiedy tylko dowiedziałam się, że zostanie u nas wydany, wiedziałam, że muszę sięgnąć po niego jak najszybciej. Myślę, że nikogo nie zdziwi, jeśli napiszę, że ta historia trafia do najlepszych przeczytanych książek w tym roku, a tym samym Shannon podtrzymuje się w topce moich ulubionych autorów i najprawdopodobniej nigdy się to nie zmieni.

Świat smoków i królestw jest światem, który został upleciony z wielu tajemnic, legend i magii, która w niektórych rejonach uważana jest za wymysł. Poznajemy cztery perspektywy, a tym samym cztery niesamowite historie. Naszymi głównymi bohaterami są Wulf, Dumai, Glorian i Tunuva, a każdy poświęcony im rozdział jest lepszy od poprzedniego. Świat został podzielony na regiony i każdy z głównych bohaterów pochodzi z innego zakątka, ale mimo to w całej powieści ich losy się splatają.

Mamy do czynienia z Wulfem, który jest posłannikiem i z początkiem walczy na terenach z ojcem Glorian. Sama Glorian jest księżniczką, nad którą drzemie przypisany jej los. Po śmierci rodziców to ona musi objąć tron, skonsumować małżeństwo i wydać na świat córkę, taką samą jak jej przodkini. Córkę, która będzie wyglądać tak samo i która podzieli los swoich poprzedników, aby linia królewiecka została zachowana i by ich ród chronił przed Bezimiennym. Dumai natomiast większość swojego życia spędziła w górach i to do nich należy. Wszystko zmienia się, kiedy okazuje się, że nie jest tym, kim, jak sądziła, od początku, powinna być. Jej losy zmieniają się diametralnie, gdy trafia do swojego ojca, a na jej barkach spoczywa odpowiedzialność za objęcie tronu, który jakiś czas wcześniej wydawał się dla niej kompletnie nieosiągalny. Tunuva należy do wojowniczek, sprzymierza się z magią i należy do Zakonu, a to wszystko po to, by walczyć i być gotową na wojnę, która może nadejść. Wiele lat wcześniej straciła syna i męża, ale po takim czasie los okazuje się dla niej łaskawy - zostaje przekonana przez jedną z kobiet i wyrusza na poszukiwanie tego, co utraciła.

Bohaterowie, których tutaj wymieniłam wraz z tymi pobocznymi, których poznacie w książce, są bohaterami, do których przywiązałam się bardzo mocno. Z szeroko otwartymi oczami czytałam o świecie, który wykreowała Shannon oraz o wszystkich wydarzeniach, którymi musieli być świadkami. Tą czwórkę coś łączy - mogą być to smoki, może być to magia, sny czy tajemnice - i choć dzieli ich naprawdę dużo, ich losy splatają się między sobą w taki sposób, że podczas czytania nie wiedziałam już, czego tak naprawdę mogę się spodziewać. Autorka zaskakiwała mnie z każdą stroną coraz bardziej - plecioną intrygą, rozbudowanym światem, wyrmami, wojną, poświęceniem i magią, która mimo wszystko czai się między wierszami i czeka na dobrą okazję, by zaatakować. Nikt, przysięgam nikt, nie tworzy tak świetnych, rozbudowanych i szczegółowych fabuł jak Shannon. Kiedy już wdrożycie się w przedstawioną przez nią historię, obiecuję, że nie będziecie w stanie odłożyć książki na miejsce. Ja wielokrotnie podczas codziennych czynności wracałam do owej czwórki i nie potrafiłam przestać o nich myśleć. Towarzyszyło mi napięcie, bo nie wiedziałam, naprawdę nie wiedziałam, co stanie się dalej i czego mogę się spodziewać, a to jedynie podsycało moją ciekawość.
8 tyg.2 polubieńOdpowiedz

Zdjęcie profilowe sztambuchczyta
(3) Przemiana każdego z bohaterów jest niesamowita. Ze wstrzymanym w płucach powietrzem śledziłam zmieniające się życie Glorian, która z przestraszonej dziewczyny zamieniała się w królową, gotową dać swojemu ludu to, czego od niej oczekiwali, a przy tym poświęcić się dla swoich ziem i ukryć strach głęboko w sobie. Na każdej z postaci czyhała śmierć, a mimo to w pewnym momencie każdy z nich był gotowy się poświęcić. Naprawdę nie jestem w stanie wyrazić mojego zachwytu co do tej historii. Ma ona wszystko, co dobra literatura posiada, a nawet i więcej. To dla mnie ogromna przepaść wśród książek, które czytałam wcześniej, ponieważ Shannon stworzyła historię od A do Z, gdzie każdy wątek się łączy, każdy ma sens i na każdy szczegół trzeba zwracać uwagę. Losy bohaterów łączą się i rozchodzą, zmieniają obrót i zatrzymują się, by ruszyć w drugą stronę jeszcze szybciej. Wszystko co tutaj przeczytałam, było tak dobre, że naprawdę brak mi słów.

No i oczywiście smoki. Smoki, magia, tajemnicze krainy, walki, koszmary, sny i sojusznicy. W Dniu Nastania Nocy pośród tych emocjonujących rozdziałów i bohaterów mamy również fantasy, które bije na głowę wszystkie te, które ostatnio czytałam. Dzień Nastania Nocy, a tym samym reszta książek Shannon to po prostu kwintesencja dobrej fantastyki, która zapada w pamięć i która sprawia, że nie sposób oderwać się od jej książek. Zaufajcie mi, nawet jeśli po ten gatunek nie sięgacie na co dzień - tutaj jest on tak dobry, że najlepiej, gdybyście sam zapoznali się z którąś z jej historii. Nie pożałujecie, uwierzcie mi. Dzień Nastania Nocy trafia u mnie na listę najlepszych przeczytanych książek i zakładam, że mało jaka książka będzie w stanie zbić ją z tej topki. Shannon stworzyła powieść tak dobrą, że aż trudno mi uwierzyć, że jest prawdziwa. Tym samym z niecierpliwością czekam na jej kolejne książki i jeszcze raz bardzo dziękuję @wydawnictwosqn za możliwość przeczytania czegoś tak dobrego.

Samantha Shannon od kilku lat należy do moich ulubionych autorów i żadna z jej książek mnie nie zawiodła. Skradła moje serce już przy czytaniu Czasu Żniw, a gdy przeczytałam Zakon drzewa pomarańczy, pokochałam ją jeszcze mocniej. W jej historiach jest coś osobliwego - coś, co sprawia, że płynie się przez nie ze wstrzymywanym oddechem, masą emocji i szeroko otwartymi oczami,...

więcej Pokaż mimo to