Niewątpliwie seria „Z krwi i popiołu” należy do mojej ulubionej, dlatego sięgniecie przeze mnie po „Cień w żarze” było oczywiste. Niewątpliwie napaliłam się na dobrą historię szczególnie po poznaniu pióra Jennifer L. Armentrout. Niewątpliwie ta książka podobała mi się tak bardzo, że znowu zabraknie mi słów, by opisać mój zachwyt. Niewątpliwie będę wciskać tę serię każdemu, kto tylko zapyta, co z fantastyki polecam.
I tak, mój egzemplarz nadal leży w kącie pokoju i przemyśla swoje zachowanie po tym, co zaserwował mi swoją treścią… i zakończeniem.
Seraphena to bezapelacyjnie moja nowa ulubiona postać kobieca, a swoim uporem, ciętym językiem, odwagą i ignorowaniem strachu zdobyła całe moje serce. Jej przeznaczeniem było poślubienie Pierwotnego, rozkochanie go w sobie i w końcu zabicie, by zatrzymać rozprzestrzeniającą się po jej królestwie Zgniliznę. Zgnilizna ta była powodem głodu i śmierci, ponieważ niszczyła skrupulatnie krainę i sprawiała, że ludzie nie mogli uprawiać roślin. Niestety, wszystko się zmieniło, kiedy Pierwotny przybył, by przypieczętować umowę, ale zamiast zabrać ją ze sobą… Odrzucił ją i nie poślubił jej. To wtedy Seraphena straciła dla królestwa jakiekolwiek znaczenie. Choć była księżniczką, musiała ukryć się w cieniu. Nawet jej własna matka więcej nie spojrzała jej w oczy. Los obrócił się przeciwko niej, gdy tylko Pierwotny się jej wyparł, a ona przez kolejne miesiące musiała żyć w królestwie, w którym własna rodzina nawet się do niej nie przyznawała. Z tym obrotem losu trochę pofolgowałam, bo jak możecie się spodziewać, przyniósł on jej coś kompletnie innego.
Poznajemy Serę, kiedy jest zabójczynią. Wykonuje zlecenia swojej matki, która na codzień nawet na nią nie patrzy. Sera dalej trenuje, przemyka między ciemnymi uliczkami i odbiera życia tym, którzy zostali jej wskazani. Jest to dość skomplikowana sprawa, ponieważ Sera posiada również szczególny dar… Który jest całkowitym przeciwieństwem śmierci.
Ale zacznijmy od początku, bo nie mam zamiaru spoilerować wam tej historii. Jest zbyt dobra, żebyście poznali ją po mojej recenzji. Sami musicie po nią sięgnąć i się przekonać.
A więc początek… Drogi Sery krzyżują się z pewnym mężczyzną, który już przy pierwszym spotkaniu ośmiela się ją pocałować. Choć później tłumaczy swoją decyzję koniecznością uchronienia jej przed dwójką bogów, których niewątpliwie Sera chciała zabić, jakoś mu nie ufam. W końcu kto by nie poleciał na taką dziewczynę z cienistym sztyletem, którego śmiertelnik nie powinien mieć, ciętym językiem i zdecydowanie talentem do pakowania się w kłopoty? Przypomnę również, że ta dziewczyna niczego się nie boi, a nawet jeśli się boi, to skutecznie ten strach ignoruje i po prostu robi swoje.
Tutaj los naszych bohaterów się krzyżuje. Seraphena i Ash, jak przedstawia się na początku mężczyzna, to dwójka osób, które naprawdę sporo mają za uszami. Oczywiście byłoby zbyt nudno, gdyby autorka wszystko podała nam na tacy, dlatego informacje o nich wychodzą przez cała książkę. Niestety, w dość niefortunnych momentach, przez co cała historia bardzo się komplikuje, ale inaczej byłoby za spokojnie i nie rzuciłabym tą książką jakieś piętnaście razy. Autorka po prostu sprawiła, że wyzywałam pod nosem, wzruszałam się, śmiałam i wkurzałam tak mocno, że do tej pory czuję gniew.
Wróćmy jednak na chwilkę do naszych głównych bohaterów, bo zdecydowanie jest o czym pisać. Seraphena i Ash to razem istny chaos, po którym można spodziewać się wszystkiego, ale nawet gdy spodziewa się po nich wszystkiego, to w ogólnym rozrachunku i tak cię zaskoczą. Tak się czułam, gdy o nich czytałam i teraz naprawdę nie wiem, jak mam wam to wszystko opisać, żeby niczego nie zaspoilerować.
Zacznijmy od tego, że jestem w szoku, w jak świetny sposób Jennifer łączy romans i fantasy, a przy tym sprawia, że cała historia jest bardzo rozbudowana i przede wszystkim spójna. Każdy szczegół, który zostaje poruszony w tej książce, jest ważny i każdy wiąże się z kolejnym. Byłam w ogromnym szoku, gdy na przestrzeni ostatnich 150 stron nagle wszystkie wątki się łączyły i były przypominane nawet te, które pojawiły się na początku historii. Wszystko ma tutaj drugie dno, a przez to autorka świetnie wprowadza zamęt, zwroty akcji i emocje, przez które ciężko wysiedzieć w miejscu. Nie skłamię, gdy napiszę, że naprawdę mruczałam pod nosem przekleństwa. Byłam po prostu w autentycznym szoku i nie dowierzałam, że można w tak dokładny sposób poprowadzić fabułę i zbudować tak rozwinięty szczegółowo świat fantasy. Z tym samym miałam okazje zapoznać się we wcześniejszych tomach i za to właśnie Armantrout tak bardzo podziwiam.
Podziwiam również Seraphenę, która ma całe moje serce. Ta dziewczyna pomimo samotności, odrzucenia, złego traktowania i swojej przeszłości nawet na moment się nie załamała. Szła w zaparte do przodu i wywoływała we mnie mnóstwo emocji. Bardzo jej współczułam, ale również ogromnie ją podziwiałam, bo to bohaterka, która nie zawaha się przed niczym. Poważnie – nawet przed rzuceniem w nieśmiertelnego faceta nożem do masła. Dosłownie nie powstrzyma się przed niczym. Kupiła mnie w całości i z uśmiechem obserwowałam, jak tłamsi spojrzeniem samego Pierwotnego lub odgryza się w umiejętny sposób. Trzeba jednak przyznać, że jest przy tym bardzo ludzka i mimo wszystko uczuciowa. Jak dla mnie była bardzo realna i zbudowana od deski do deski na wszystkich płaszczyznach. Nie brak jej autentyczności i charakteru.
Tym samym przejdę teraz do Asha… Który jest najbardziej skomplikowana postacią, o jakiej ostatnio czytałam. Wywołał we mnie tyle sprzecznych emocji, że już nawet nie wiem, co mam o nim myśleć. Zapewne, kiedy trochę ochłonę, to powiem, że kocham go całym sercem, ale nie będę kłamać. Przysporzył mnie o szybsze bicie serca i zgrzytanie zębami.
Czasami sama miałam ochotę rzucić w niego jakimś sztyletem… Lub nożem do masła, ale ten jest już zarezerwowany przez główną bohaterkę dla innej postaci. W tym wypadku wygrywa u mnie Casteel z Krwi i Popiołu, aczkolwiek Ash wcale nie był zły i myślę, że trochę mnie zmanipulował. Nie patrzę na niego obiektywnie, tak jak powinnam, bo naprawdę omamił mnie tym swoim głupim gadaniem i wymownymi uśmiechami. Niestety, za dużo nie mogę o nim napisać, bo byłby to solidny spoiler do tej historii, ale bardzo podobała mi się strona, w jaką to wszystko poszło. Wszystkie jego tajemnice i cała jego osoba nagle miały ogromny sens i do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że autorka właśnie w taka stronę zdecydowała się poprowadzić tego bohatera. Zyskał w moich oczach pod koniec, choć jeszcze 50 stron wcześniej miałam ochotę go rozszarpać. Jeśli jednak wahacie się przed sięgnięciem po tę książkę, to zróbcie to dla Sery. To ona jest najlepszym elementem tej historii.
Powtórzę raz jeszcze, że uwielbiam świat fantasy, który stworzyła autorka oraz wszystkie postacie, bohaterów, wydarzenia, legendy, przepowiednie, moce, opisywane sceny walki i magii, które można przeczytać i które nie pojawiają się bez przyczyny. Wszystko w tej książce ma swoje powiązanie i tak naprawdę nie można ufać nikomu, bo w kolejnym rozdziale wszystko diametralnie się zmienia. Jennifer zaserwowała mi świetną rozrywkę, dzięki czemu tę cegłę przeczytałam w dwa dni, a ostatnio moje czytanie książek idzie naprawdę wolno. Tym samym brawa i oklaski dla niej, bo to tylko dowodzi, jak dobrą historię stworzyła i jak dobrze się ją czyta. Bezapelacyjnie „Cień w żarze” trafia na listę moich ukochanych i przy tym najlepszych książek 2023, a ja z niecierpliwością czekam na kolejny tom. Nie mogę się doczekać, aż znowu przeczytam o wkurzonej Seraphenie (prawdopodobnie znowu całej we krwi) oraz Ashu, który w kolejnym tomie na pewno również straci cierpliwość i między ta dwójka będą latać iskry. Zapowiada się… Sera poprawiłaby Asha, gdyby powiedział, że zabawnie, dlatego pokuszę się o taką samą odpowiedź, jaką jej udzielał. Zapowiada się „intrygująco”.
Niewątpliwie seria „Z krwi i popiołu” należy do mojej ulubionej, dlatego sięgniecie przeze mnie po „Cień w żarze” było oczywiste. Niewątpliwie napaliłam się na dobrą historię szczególnie po poznaniu pióra Jennifer L. Armentrout. Niewątpliwie ta książka podobała mi się tak bardzo, że znowu ...
Rozwiń
Zwiń