-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2022-09-21
Hej👾
Czy zdarza Wam się sięgać po drugi tom jakiejś serii, mimo że nie przeczytaliście pierwszego? U mnie to dość częste - zwłaszcza w przypadku polskich książek. Czasami nie mogę nigdzie znaleźć pierwszego w kolejności tomu, jest trudno dostępny, a niekiedy nie mam sposobności go zamówić. Akurat z powieścią „Dwuświat” nie ma takiego problemu - księga pierwsza czeka w Polsce aż ją odbiorę. Ponieważ przez najbliższy czas nie wybieram się w tamte rejony, postanowiłam zacząć od księgi drugiej. Tym sposobem „Pokun” wciągnął mnie między swoje strony i długo nie chciał wypuścić. Książka jest tłuściutka (573 strony), ale nie czuć jej ciężkości. Autorowi można pozazdrościć świetnego stylu i wyobraźni. Bez wątpienia jest to najlepsze sci-fi/fantastyka, z którą ostatnio miałam do czynienia. Świat jest niesamowicie rozbudowany, ilość wątków niemal przygniata, a w tym wszystkim nie wyłapałam nawet jednego błędu logicznego. „Dwuświat” to ciekawa przygoda - coś zupełnie innego i świeżego.
Nie można powiedzieć, że historia ma głównego bohatera - bohaterów jest kilku i każdy odgrywa równie ważną rolę w książce. Śledzimy losy Jasmin, Ae, Claire Gibbondy, Evy Noovack, Harisa i wielu, wielu innych postaci. Decyzje i działania jednej osoby mają wpływ na innych. Przychodzi mi na myśl efekt motyla - niewinne posunięcie z jednej strony wywołuje huragan gdzieś na dalszej drodze. Czasami nieznaczne wydarzenia mają przeogromny wpływ na całość. Podziwiam autora za to, że potrafił skonstruować coś tak misternego. To niesamowite - absolutnie fantastyczne, że ktoś jest w stanie połączyć ze sobą tyle nitek. Każda zaczyna się gdzie indziej, ale razem przeplatają się, tworząc jedną i do tego spójną całość.
Otwierając tę książkę, wchodzimy do innego świata - powieść owija się wkoło nas i tworzy kokon, w którym zostajemy zamknięci na czas czytania. Wykreowany świat żyje swoim życiem - jest autentyczny, ponieważ wydarzenia nie wydają się wymuszone przez autora, a wypływają niejako z reguł przedstawionego świata. Autor stworzył historię, w której rzeczywistość jest „kompletna” - ma swoją mitologię, specyficzne przedmioty codziennego użytku, kulturę oraz przyrodę. W momencie otworzenia pierwszej strony, jesteśmy niejako teleportowani na zupełnie inną, a jednak tak bliską pod wieloma względami, planetę.
Ta bliskość pojawia się w kilku momentach. Czasami można odkryć rażące podobieństwa w zakresie polityki. Nie da się ukryć, że Eva Noovack i jej sposób działania niemal krzyczą czytelnikowi prosto w twarz, że są odzwierciedleniem działań pewnej partii obecnie rządzącej w Polsce.
Ciekawym konceptem jest odwrócenie ról w społeczeństwie - w Inco to mężczyźni są tymi, których zamyka się w złotych klatkach. Nie mogą pracować - pojawia się nawet pomysł, aby to małe dziewczynki wykorzystywać do działań wojennych. Mężczyzn traktuje się jak święte zbiorniki ze spermą, których wartość jest absolutnie nieoceniona. We Floris to mężczyźni mają mocniejszą pozycję, choć są pod rządami kapłanki.
Zastanawia mnie sposób przedstawienia kobiet w tej książce. Moim zdaniem powieść przekazuje nieco przykry, surowy i niereprezentatywny portret kobiet. Osoby płci żeńskiej są „sukami”, które bawią się mężczyznami i są wręcz bezduszne. Świat rządzony przez kobiety to świat pełen absurdów, opresji, cierpienia mężczyzn i idiotycznych pomysłów. Dodajmy też lekką nieudolność i dążenie do celu po trupach. We Floris, gdzie mężczyźni mają dominującą pozycję, na politycznym czele stoi kapłanka. Osoba, której bezbożne działania stawiają wszystko na głowie. Nawet z początku pozytywne kobiecie postacie szybko okazują się zgniłe w środku - jak na przykład Haag, która wydawała się pomagać Jasmin.
Jeśli chodzi o samą Jasmin, to niekoniecznie oceniałbym ją jako postać pozytywną w tej książce - jest raczej… bezduszna. Tu mam jedną uwagę do autora - momenty oburzenia Jasmin są dziwne. Dziewczyna przeklina sporo, ale nie ma w tym duszy. Jej słowa wydają się zupełnie nie na miejscu i wyrwane z charakteru.
Co prawda mężczyzn nie pokazuje się jako świętych, ale ich postacie przedstawia się bardziej w świetle niewinnych ofiar, inteligentnych intrygantów, walecznych i posłusznych istot. W tej książce mężczyzn oglądamy w zupełnie innym, zdecydowanie korzystnym dla nich świetle.
Przez prawie 600 stron nieustannie przewija się jeden motyw - seks. Zasadniczo wszystko sprowadza się do potrzeby wydobycia spermy i zaspokojenia seksualnych potrzeb mężczyzn i kobiet. Dodatkowo dochodzi istotność prokreacji i wyuzdanie. Choć autor stronił od opisów scen seksu, to zapach spoconych ciał czuć wszędzie. Niestety od tego aż mnie mdliło. Wydawać by się mogło, że ktoś ma obsesje na punkcie seksu, spermy i zapładniania - wszystko sprowadza się tylko do tego. Każde działanie i sytuacje - i to czy w bliższej czy dalszej perspektywie.
Mimo tego, że prokreacja jest bardzo istotna, a męscy potomkowie astronomicznie ważni, to na szczęście nie spędzamy zbyt dużo czasu z maluchami. Historia zdecydowanie bardziej koncentruje się na intrygach, wojnie, niebezpiecznych sytuacjach i akcji.
Książka ma swoje plusy i minusy - myślę, że każdy czytelnik wydobędzie z niej coś nieco innego. Ja jestem pod wrażeniem tego, jak mocno został rozbudowany świat i jak wiele wątków jednocześnie przewija się na kartach książki. Autor ma fantastyczne zdolności. Na minus zapisuję to, jak w książce zostały przedstawione kobiety - coś w tym świecie mnie gryzie, choć nie na tyle, by nie sięgnąć po inne tytuły z tej serii.
Moja ocena: 7/10👾
Hej👾
Czy zdarza Wam się sięgać po drugi tom jakiejś serii, mimo że nie przeczytaliście pierwszego? U mnie to dość częste - zwłaszcza w przypadku polskich książek. Czasami nie mogę nigdzie znaleźć pierwszego w kolejności tomu, jest trudno dostępny, a niekiedy nie mam sposobności go zamówić. Akurat z powieścią „Dwuświat” nie ma takiego problemu - księga pierwsza czeka w...
2022-07-15
Hej💭
Znów wzięło mnie na mocno filozoficzne powieści – tym razem wyszło dość interesująco i komicznie, ponieważ najpierw przeczytałam drugi tom historii o Laurze, kosmitach i Włóczykiju, a dopiero niedawno sięgnęłam po pierwszą w kolejności książkę. Nie jestem pewna, czy wyszło mi to na gorsze, czy może na lepsze. Czy inaczej oceniłbym drugi tom, mając na względzie ten pierwszy? Książka „Błękitny Wiatr. Synowie Ognia” otrzymała ode mnie 8/10. Pierwszy tom dostanie o jeden punkt mniej. Całkiem dobrze czytało mi się tę pozycję, jednak czegoś jej zabrakło. Może trochę luźniejszej atmosfery? Mniej oczywistych sytuacji? Nie wiem, ale w porównaniu do książki nr.1, książka nr.2 otrzymałaby 9/10, czyli jeszcze o jeden punkt więcej, niż ma obecnie.
Przede wszystkim należy zaznaczyć jedną bardzo pozytywną rzecz – autorka znakomicie rozwinęła swoje pióro w drugim tomie. Nie twierdzę, że „Błękitny Wiatr” jest trudny w odbiorze – powieść „Synowie Ognia” jest po prostu znacznie lepsza. Cieszę się, że miałam okazję przeczytać zarówno pierwszą, jak i drugą część, ponieważ finalnie wszystko ułożyło się w jedną spójną i przyjemną w odbiorze całość. Choć momentami jest dla mnie nieco zbyt „filozoficznie”, to i tak dobrze się bawiłam. Przeżyłam świetną przygodę, a przecież o to w czytaniu chodzi.
W „Błękitnym Wietrze” z Laury zrobiono dość kruchą i nierozumną istotę. Głupiutką, pełną wątpliwości, braku szacunku do samej siebie, bez silnej woli do tych „dobrych” rzeczy, natomiast łatwo ulegającą tym „złym wpływom”. Niby dziewczyna ma kompas moralny, ale zasadniczo obwinianie siebie, żal, wyrzuty sumienia i chęć bycia uczciwą tylko ją hamują. Dzięki Włóczykijowi bohaterka odkrywa pewne prawdy – w sumie ta powieść to jedna wielka filozoficzna rozprawa, która została podzielona na pewne segmenty. Raz jest mowa o żalu, innym razem o nierozwijaniu swoich zdolności i niezrozumieniu artystów. Jeszcze kiedy indziej koncentrujemy się na bólu – nie tylko tym fizycznym. Stosowane przez autorkę metafory okazały się intrygujące. Zdecydowanie przemówiły do mnie kłębki kurzu zmieniające się w kamienie. Kamienie, w których skrywa się złość, niepowodzenia i żale. Kamienie, które powodują ból duchowy, a który (według Muzy) zagłuszyć może ból fizyczny (który jest technicznie rzecz biorąc łatwiejszy do zniesienia). Takich kreatywnych przenośni w książce znajdziemy całkiem sporo.
W książce narracja jest trzecioosobowa – dodatkowo warto wspomnieć, że choć powieść jest technicznie rzecz biorąc o Laurze, to wcale nie koncentrujemy się tak mocno na jej przeżyciach. Duży nacisk położono na odkrywanie „prawdy” i zdobywanie mądrości – filozofowanie. Laura jest bardziej narzędziem, dzięki któremu pewne rzeczy wychodzą na jaw. Sporo czasu poświęcamy też przy Włóczykiju i kosmitach.
Autorka ma sporą wyobraźnię i to widać na każdym kroku. Nie jest ona tak silnie wykorzystywana, jak w drugim tomie, ale jej zdolności można rozpoznać po tym, jak poprowadzone zostały pewne interakcje, jak plastycznie zostały opisane pewne postacie oraz jak autentyczny wydaje się przedstawiony świat. Opisy miejsc i bohaterów wyskakują ze stron i materializują się przed oczami czytelnika. Z niespotykaną łatwością można odnaleźć się w rzeczywistości kreowanej przez Anetę Zych.
Problemem dla mnie okazała się interakcja między Włóczykijem oraz kosmitami. Bez przerwy powtarzamy ten sam schemat. Włóczykij coś robi, kosmici wątpią, Włóczykij rozkazuje im sobie zaufać, kosmici ufają i dzieje się magia w kwestii nastawienia Laury do pewnych rzeczy. Oczekiwałam nieco więcej – więcej akcji, przepychanek słownych i emocji. W chwili obecnej wychodzi to dość blado i nienaturalnie.
Zabrakło mi swobody, która towarzyszy czytaniu drugiego tomu oraz elementu zaskoczenia. Po pewnym czasie po prostu wiedziałam, czego po historii mogę się spodziewać – Laura znów napotka istotę, dzięki której pozna jakąś prawdę o życiu. Kosmici znów zwątpią w zdolności Włóczykija, ale zaraz ponownie mu zawierzą. Nie czułam takiej samej ekscytacji, jak przy drugim tomie.
Rozmowy między kosmitami wydawały mi się takie… ludzkie – jasne, że wiele rzeczy jawiło się kosmitom jako irracjonalne i pozbawione sensu. W ich mniemaniu ziemia to bardzo niebezpieczna i złowroga planeta, jednak poza stwierdzeniem faktu, że coś jest złe, nie widzimy jakoś wiele „dowodów”.
W kategorii książek głęboko filozoficznych, „Błękitny Wiatr” wypada bardzo przyzwoicie. Ciężkie tematy zostają podniesione w taki sposób, że nie jest cringe’owo, przytłaczająco, czy też nudno. Poznajemy kilka interesujących postaci, akcja toczy się w swoim tempie, a styl autorki jest niezły. Może pióro nie jest tak wyrobione, jak w drugim tomie, ale hej, od czegoś trzeba zacząć. I jak na początki, to jest naprawdę nieźle.
Nie mam zastrzeżeń, co do redakcji książki. Okładka przypadła mi do gustu.🦋
Moja ocena: 7/10
Hej💭
Znów wzięło mnie na mocno filozoficzne powieści – tym razem wyszło dość interesująco i komicznie, ponieważ najpierw przeczytałam drugi tom historii o Laurze, kosmitach i Włóczykiju, a dopiero niedawno sięgnęłam po pierwszą w kolejności książkę. Nie jestem pewna, czy wyszło mi to na gorsze, czy może na lepsze. Czy inaczej oceniłbym drugi tom, mając na względzie ten...
2022-05-10
Hej🗝
Kto ma ochotę na podróż do pełnego krwi i żywych trupów świata? „Klucz do śmiertelności” ofiaruje intensywną przygodę wgłąb mocnego sci-fi z dawką czarnego humoru. Książka ma swoje zalety, ale też wady – jest to interesująca historia z wieloma wątkami i masą akcji. Choć nie przypadła mi bardzo do gustu, to stanowiła ciekawą odskocznię od rzeczywistości.
Powieść mnie zaskoczyła – szykowałam się na coś mrocznego i pełnego grozy, a otrzymałam czarny humor. Wartka akcja to spory plus, choć całość przypomina mi nieco „strzelanki” – co chwile jakaś kreatura jest „rozwalana” przez broniących się mężczyzn, a w drugiej „zombiaki” rozszarpują komuś gardło. Krew leje się wszędzie, a ludzie zabijani są co minutę. Mocną stroną powieści jest łączenie kilku wątków w całość, choć w pewnym momencie zaczęło robić się tego zbyt wiele. Zombi? Ok. Duchy? Spoko. Wilkołak? Hm. Kosmici? …
Autor wziął na siebie dość trudne zadanie – śledzimy losy kilku postaci, które w pewnych momentach się ze sobą przeplatają, mają na siebie wpływ. Im więcej bohaterów i wątków, tym trudniej utrzymać to wszystko w logicznej całości. Niemniej w tym wypadku jest naprawdę nieźle – nie wyłapałam większych problemów, a wszystko układa się we wciągającą opowieść.
Nie można mówić o przywiązaniu się do bohaterów. Nie koncentrujemy się praktycznie wcale na ich wewnętrznych przeżyciach i odczuciach. Nie widzimy ich też w innych kontekstach, niż tych nawiązujących do wirusa – w moim odczuciu wszystko sprowadza się do nieustannego toczenia walk z momentami groteskowymi potworami. Oczywiście wspomina się straty, ktoś ubolewa nad zmarłą żoną i dzieckiem, ktoś inny opłakuje brata, ale zasadniczo z nikim nie spędzamy na tyle dużo czasu, by móc nawiązać emocjonalne połączenie. W tej historii najważniejsza jest akcja – zabijanie, bieganie, strzelanie, uciekanie, chronienie i bronienie się. Takie poprowadzenie historii ma swoje plusy, ale też swoje minusy. Wszystko zależy od tego, kto książkę weźmie w ręce.
Gdy mówię o „groteskowych” potworach, w szczególności mam na myśli pewną Chinkę. Do tego chciałabym dodać, że w moim odczuciu autor trochę zbyt mocno naciągnął ramy tego, co akceptowalne. W japońskiej kulturze zwrot konnichiwa jest nieformalnym powitaniem – użyty w takim kontekście, w jakim zrobił to autor, woła o rasowe stereotypy i brak szacunku. Dodatkowo mówienie konnichiwa w kontekście kultury chińskiej jest zupełnie niezrozumiałe, ponieważ w Chinach nie używa się konkretnie tego zwrotu, gdyż to inny język i kultura. Konnichiwa, jak już wspomniałam, to powitanie w Japonii – japońskie dzień dobry, cześć, tylko zazwyczaj odnoszące się do czasu między 11.00-17.00. W książce mamy zmutowaną Chinkę, która rozpoczyna praktycznie każde zdanie od tego spolszczonego zwrotu. To się po prostu nie trzyma całości. To tak, jakby charakterystyczną cechą Tajlandczyka, Hiszpana i/lub Gerka było to, że mówi Guten Tag (niemiecki odpowiednik dzień dobry) – i na dodatek miałoby to podkreślać etniczne pochodzenie każdej z tych osób.
Pozytywnym aspektem jest styl autora. Książka została napisana dość obrazowo, choć niekiedy wpadała w nieco zbyt surowe tony. Momentami świat był pozbawiany trójwymiarowości. Na szczęście w historii znajdziemy tylko kilka takich chwil, gdy brakowało angażujących opisów. W zdecydowanie większości otrzymujemy wystarczająco dużo materiału, by móc swobodnie wyobrazić sobie daną sytuację. Często bawiły mnie niektóre opisy i sytuacje; często też można przewidzieć następne kroki bohaterów.
W książce występują przekleństwa – zazwyczaj dobrze wpasowywały się w nastrój, choć niekiedy jawiły się jako groteskowe.
Podobała mi się konsekwencja autora w tym, że gdy już cechą charakterystyczną danej postaci był specyficzny sposób wysławiania się, to ten styl wypowiedzi był kontynuowany przez całą historię. Jest to pewnego rodzaju wyzwanie, które autor podjął i za to ma duże plusy. Niewielu pisarzy ma do tego zaparcie.
Doceniam to, że w książce znajdują się obrazki – jest ich niewiele, ale są dość ciekawe. Dobrze odzwierciedlają treść i pomagają w wizualizacji pewnych wydarzeń. W moim odczuciu nie są „piękne”, czy „przyjemne”, choć zdecydowanie interesujące.
Zastanawia mnie pozycja kobiet w tej książce. Raz są bezdusznymi profesjonalistkami, kiedy indziej potworami lub bezbronnymi matkami, a w jeszcze kolejnym przypadku osobami, które można użyć do zaspokojenia seksualnych potrzeb. Patrząc na sprawę z innej strony, nie mamy w książce jakoś mocno zarysowanych pozytywnych bohaterów. Mężczyźni nieustannie walczą i zabijają, choć, na co też trzeba zwrócić uwagę, sumienie niekiedy daje im o sobie znać.
Niecodzienne są zwroty wprost do czytelnika – zazwyczaj w książkach rzadko kiedy występują. Ciekawy zabieg. Akcja toczy się w czasie teraźniejszym, co też jest nieco inne, niż „zazwyczaj”. Najważniejsze jest to, iż autor jest konsekwentny.
Choć „Klucz do śmiertelności” nie jest typem powieści, który mam w zwyczaju czytać, to cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę. Już któryś raz zabieram się za historię zupełnie oddaloną od moich typowych upodobań książkowych. Chyba niedługo zrobi się z tego norma, ponieważ podoba mi się takie testowanie samej siebie. Z „Kluczem do śmiertelności” nie jest mi do końca po drodze, ale przyjemnie odwiedzało się ten pełen potworów, heroicznych postaci, śmierci i trupów świat. Coś apokaliptycznego w lekko groteskowym wydaniu i nutą czarnego humoru. Choć nie jest to powieść dla każdego, to polecam spróbować.
Moja ocena: 6/10
Hej🗝
Kto ma ochotę na podróż do pełnego krwi i żywych trupów świata? „Klucz do śmiertelności” ofiaruje intensywną przygodę wgłąb mocnego sci-fi z dawką czarnego humoru. Książka ma swoje zalety, ale też wady – jest to interesująca historia z wieloma wątkami i masą akcji. Choć nie przypadła mi bardzo do gustu, to stanowiła ciekawą odskocznię od rzeczywistości.
Powieść mnie...
2022-06-02
Hej🌿
Czasami sięgam po książki „dla dzieci” – robię to z czystej ciekawości. Nie oczekuję po takich lekturach zbyt wiele – są to powieści typowo dla relaksu. Nie mam specjalnych wymagań, choć na pewno wiem, czego nie chcę w nich znaleźć. Niekiedy natrafiam na niesamowite i świetne przygody. Innymi czasy otrzymuję nieco mniej angażujące pozycje. Tym razem przeczytałam coś mniej pasjonującego. Nie będę ukrywać, że nie porwała mnie ta lektura.
Nie przywiązałam się szczególnie do żadnej z postaci – zbyt mało spędzamy z bohaterami czasu, by nawiązać z nimi jakąkolwiek więź. Jasmena i Nataniel są w najlepszym razie dla mnie obojętni. Jeśli chodzi o Barego i Elizjusza, to czasami mnie irytowali. Królik i słoń zostali przedstawieni jako pozytywni bohaterowie, którzy pragną pomóc dzieciom zrozumieć swoje emocje, jednak…. Szczerze powiedziawszy ich „mądrości” są czasami nieco zbyt „mądre”. Ponieważ mam nieco inne spojrzenie na świat, to na wielu polach nie było mi po drodze z opowiadaniami. Nie zgadzam się z przedstawieniem pewnych kwestii, pomysłami i przekazem kierowanym do młodych odbiorców.
Pewne wartości są uniwersalne – miłość, przyjaźń, akceptacja, szacunek i kilka innych. Niestety w sposobie ich przekazu w lekturze widzę kilka niebezpieczeństw. Konkretnie jest nam trochę zbyt blisko do religii. Mieszanie dzieciom w głowie „mędrcami”, których podciągnąć możemy pod boga, „aniołami stróżami” i „niebem” to coś nie dla mnie.
Nataniel, główny bohater, został przedstawiony w negatywnym świetle na początku drugiego opowiadania – jego odzywki są niegrzeczne i technicznie nie na miejscu. Jednak moim zdaniem stwierdzenie „nie całuj mnie bez mojej zgody” powinno być przedstawione w zupełnie innym świetle. Przede wszystkim to nic negatywnego, a wręcz bardzo zdrowego. Oczywiście można dyskutować nad sposobem przekazywania informacji przez Natalniela – stopniem agresywności i brakiem form grzecznościowych – jednak sama wiadomość nie powinna być wlepiana w kategorię bycia niegrzecznym. To raczej coś, czego powinno nauczyć się każde dziecko – ciało człowieka należy do niego i tylko do niego. Rodzice absolutnie nie powinni przywłaszczać sobie prawa do „miziania”, całowania i dotykania dziecka bez jego zgody. Wbrew pozorom dzieci to nie maskotki.
Gdy czytałam tę książkę, miałam wrażenie, że kąpię się w kisielu. Konwersacje między bohaterami są mętne, a odniesienia do jakichś absolutów abstrakcyjne. Ciężko się w to wszystko wgryźć. Jak zwykle przy tego typu historiach, mamy odwołania do „światła”, „dobra”, „drogi” i mocno naładowane zdania w stylu: „nic nie jest trudne, jeśli zostanie uznane za łatwe”, „ przedmioty twojego serca pozwolą ci odkrywać w innych istotach ich moc, szerzyć życzliwość, współczucie i miłość” oraz „nie ma przypadków, mój drogi, są tylko znaki”. Ogółem niektóre fragmenty sprawiały, że potrzebowałam chwili na oddech. Podczas czytania czułam się tak, jakby w czwartej klasie szkoły podstawowej ktoś znów mnie posadził na ławce w kościele i pilnował, żebym przypadkiem nie wydostała się ze świątyni. Są to złe wspomnienia, które niestety do mnie wróciły – nie wiem, czy to kwestia stylu książki, czy używanego słownictwa.
Myślę, że w książka stara się przekazać całkiem sporo istotnych wartości. Próba zrozumienia swoich emocji? Super. Pokazanie, że rozmowa z rodzicem może przynieść oczyszczenie i radość? Świetnie. Oczywiście, że okazywanie szacunku do starszych i wypełnianie swoich obowiązków w domu to coś, co każdy mały człowiek powinien robić – co można uznać za ważne i dobre. Tak samo posiadanie znajomych, bycie uczynnym i panowanie nad emocjami. Problem w tym, że opowiadania przyjmują bardzo jednostronną narrację. Jeszcze gorzej, że z tego toku myślenia bardzo łatwo wpaść w sidła religii. Myślę, że dobre wartości można przekazać młodym ludziom bez potrzeby bawienia się w odniesienia do boga i tła religijnego. Powiedziałabym raczej, że jest to zdrowsze – wszczepianie dzieciom religijności to w moim przekonaniu wyrządzanie im krzywdy. Uważam, że ludzi trzeba przede wszystkim nauczyć krytycznego myślenia, a dopiero później przedstawiać różne wierzenia.
Ta książka to bardziej owijanie dziecka w kokon dyskursów, idei i fałszywego poczucia bezpieczeństwa. Nie jestem pewna, czy ten sposób tłumaczenia świata jest czymś, co faktycznie pomogłoby danemu dziecku w przyszłości.
Okładka niespecjalnie przyciąga wzrok. Jest trochę tak jak wnętrze – rozmazana.
Wydarzenia, które mają miejsce w książce, nie są jakoś specjalnie ekscytujące czy niesamowite. Autorka również nie opisała ich zbyt dokładnie czy obszernie, przez co całość przemija dość szybko. Największą część opowiadań zajmują średnio angażujące dialogi.
Jak już wspomniałam, książka porusza istotne kwestie. Pozytywnie oceniam to, jak został ujęty temat straty rodzica i jak ten wątek został poprowadzony w opowiadaniu.
Książka jest bardzo krótka, a przeczytanie całości nie powinno zająć więcej niż godziny.
„Kraina niewidzialnego dobra” niestety nie przypadła mi do gustu. Moja ocena: 5/10
Hej🌿
Czasami sięgam po książki „dla dzieci” – robię to z czystej ciekawości. Nie oczekuję po takich lekturach zbyt wiele – są to powieści typowo dla relaksu. Nie mam specjalnych wymagań, choć na pewno wiem, czego nie chcę w nich znaleźć. Niekiedy natrafiam na niesamowite i świetne przygody. Innymi czasy otrzymuję nieco mniej angażujące pozycje. Tym razem przeczytałam coś...
2022-05-01
Hej🗡
Zazwyczaj pierwsza rzecz, którą robię, gdy biorę jakąś książkę w ręce, to zajrzenie na ostatnie strony i poznanie zakończenia. Gdy interesuje mnie jakaś seria, to w większości przypadków (choć nie za każdym razem) czekam aż wyjdą wszystkie tomy - wtedy biorę się za ostatnie 30-40 stron i dopiero po zapoznaniu się z finalnym zdaniem zaczynam pierwszą w kolejności powieść. Nie mam problemu ze skakaniem między rozdziałami i różnymi częściami. Między innymi dlatego też nie miałam oporów przed sięgnięciem po drugi tytuł w serii „Braterstwa Mieczy” bez zapoznania się z poprzednim. Bardzo zaciekawił mnie opis - lubię książki, w których znajdziemy trochę przygody, magii, ciemnych mocy, krwawych momentów i walki. Choć mam kilka uwag, co do sposobu poprowadzenia historii, braku dialogów i przytłaczającej ilości akcji, to uważam „Braterstwo Mieczy. Synów Mroku” za ciekawą pozycję, po którą warto sięgnąć.
Moim zdaniem jest to książka dla dojrzałych czytelników fantasy - mamy do czynienia z mocno rozbudowanym światem, wieloma bohaterami, którymi kierują różne motywy i magią oraz magicznymi przedmiotami. Nie jest to lekka książka, tylko dzieło raczej dla „smakoszy”. Moje nieustannie goniące za romantycznością (ale nie tą z 1800-1850 roku) serce miało się o co zaczepić, choć myślę, że w pierwszym tomie dostałabym znacznie więcej (jest mowa o straconej miłości jednego z bohaterów, co pociągnęło za odpowiednie struny w moim sercu, jednak chętnie poczytałabym o właściwej relacji).
Niestety nieproporcjonalnie dużo czasu poświęcane jest na opisy - często musiałam robić sobie przerwy, ponieważ było dla mnie zbyt intensywnie. W książce znajdziemy wiele ścian tekstu (tylko kilka procent całości to dialogi) - niekiedy mój umysł się wyłączał, ponieważ historia leciała z prędkością kuli armatniej. Paradoksalnie akcji w książce jest sporo, ale niestety lekko mnie to wszystko nużyło - zabrakło mi iskierki niesamowitości.
Dużo momentów, które wręcz proszą się o interakcję słowną między bohaterami, zostało pozostawione bez dialogów. Szkoda, ponieważ to znacznie pomogłoby w nawiązaniu kontaktu, silnej więzi i zrozumienia z charakterami. Obecnie nie czuję zbyt wiele do żadnej z postaci, która pojawia się w powieści. Nie wiem, na ile jest to spowodowane tym, że nie czytałam pierwszego tomu, a na ile moim brakiem wspólnej płaszczyzny z nimi i trudności związanymi z zaangażowaniem się w tę historię.
Trzeba zwrócić uwagę na fakt, iż autor ma smykałkę do pisania. Jest z czym pracować i jest nad czym pracować, a to naprawdę sporo. Moim zdaniem autor mógłby rozważyć zastosowanie starej dobrej prawdy - „show, don’t tell”. Sama niekiedy miałam problemy z trzymaniem się tej rady, jednak uważam ją za pierwszą i jednocześnie najlepszą zasadę dla każdego pisarza. Ta książka opływa „mówieniem”, ale nie „pokazywaniem”. Częścią problemu jest zasadniczy brak dialogów. Jednak to nie wszystko - autor miał milion okazji do tego, by coś „pokazać”, jednak zdecydował się zwyczajnie na „mówienie”. Przez to między czytelnikiem i światem tworzy się szklana ściana - widzimy wszystko to, co ma miejsce w środku, jednak nie jesteśmy tego w stanie przeżywać razem z bohaterami. Przykładowo: „Evin nie spodobał się pomysł eskortowania przez cztery elfy, lecz nie miała żadnego wyboru.” - to zdanie można zmienić na kilka różnych sposobów. Tak, aby czytelnik mógł poczuć tę złość(?) i niechęć(?) Evin. Bardzo luźna, przejaskrawiona i przeładowana propozycja: „Evin zagryzła zęby i zacisnęła usta, ledwie powstrzymując się przed krzykiem. Na samą myśl o byciu eskortowaną przez cztery elfy miała wypieki. Kobieta spojrzała spod przymrużonych powiek na Mah-Gar-Dol, jednak żaden dźwięk nie wydostał się z jej gardła. Cokolwiek by nie miała do powiedzenia, jej los był przesądzony.” - Moją luźną propozycję można zredagować i zmieniać tysiąc razy na różne sposoby w zależności od stylu autora - w żadnym razie nie jest idealna, ale oddaje sens tego, co podkreślam. Chodzi mi o pokazanie pewnego sposobu patrzenia na pisany przez siebie tekst - emocje powinny być przekazywane czytelnikowi… nie wprost. Z mojego research’u wynika (i o czym piszą w większości książek na temat pisania), że dobre książki wyróżniają się tym, iż pozwalają czytelnikowi na przeżywanie wszystkiego wraz z bohaterem. Jednak takiego efektu nie można osiągnąć poprzez zwykłe raportowanie o tym, co dana postać czuje. Oczywiście - łatwo powiedzieć, a znacznie trudniej zrobić (sama doskonale zdaje sobie z tego sprawę i niejednokrotnie wpadałam i wpadam w pułapki „mówienia”).
Można też stwierdzić, iż autor „po prostu ma taki styl (ie tak pisze i już)”. W tym wypadku muszę stwierdzić, iż nie jest to styl dla mnie - nie potrafiłam nawiązać nici porozumienia z bohaterami, byłam momentami mocno przytłoczona ilością wydarzeń, a nieprzerywane dialogami ściany tekstu nieco mnie zgniotły.
Wspomniałam już, że w wypadku „Braterstwa Mieczy” zdecydowanie jest z czym i nad czym pracować. Autor ma sporą wyobraźnię - widać to w tym, jak silnie rozbudowany jest świat, jak kreatywne dobrane zostały imiona i nazwy oraz ile wydarzeń dzieje się w książce. Myślę, że jest to dobry baza do dalszego rozwijania się w tym fachu.
Te dialogi, które się pojawiają, w pewnych chwilach brzmią nieco infantylnie. Może takie właśnie było zamierzenie autora, jednak nie do końca mi to pasuje (zwłaszcza w kreacji Henricha).
„Braterstwo Mieczy. Synowie Mroku” to ciekawy przypadek - rozbudowane fantasy z dużą ilością akcji. Niestety nie dogadałam się z bohaterami, a przeczytanie całości stanowiło pewną trudność, jednak cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę. To dobra propozycja dla „smakoszy” gatunku, lecz dla innych może być nieco zbyt intensywna. Uważam, że warto spróbować - otwieranie się na niecodzienne i wyzywające tytuły potrafi zdziałać dużo dobrego.
Moja ocena: 6/10
Hej🗡
Zazwyczaj pierwsza rzecz, którą robię, gdy biorę jakąś książkę w ręce, to zajrzenie na ostatnie strony i poznanie zakończenia. Gdy interesuje mnie jakaś seria, to w większości przypadków (choć nie za każdym razem) czekam aż wyjdą wszystkie tomy - wtedy biorę się za ostatnie 30-40 stron i dopiero po zapoznaniu się z finalnym zdaniem zaczynam pierwszą w kolejności...
2022-04-26
Hej🌷
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem czytałam gazetę. Jasne, zdarzało mi się podebrać dziadkowi z szafki Angorę, gdy byłam jeszcze w gimnazjum, ale nie po to, żeby poznać bliżej rozważania polityków ówcześnie piszących na łamach tej gazety, tylko w celu oglądania satyrycznych rysunków. Jakoś nie ciągnęło mnie do czytania felietonów. W połowie przez to, że wcześniej nic nie rozumiałam z ich przekazu, a w drugiej połowie dlatego, iż moje doświadczenia z podobnymi utworami były…różne. Jednak gdy dostałam propozycję przeczytania „Savoir-vivre XXI wieku”, zgodziłam się bez wahania – trzeba poszerzać horyzonty. Dziś z przyjemnością stwierdzam, że to była bardzo dobra decyzja. Michał Heppner ma ostry umysł, bystre oko i świetny język.
Na dobrą sprawę mam same pozytywne rzeczy do powiedzenia o recenzowanej książce, co bardzo mnie cieszy. „Savoir-vivre XXI wieku” jest jak rzeka. Czytasz, ale na dobrą sprawę w ogóle nie czujesz tego, że właśnie to robisz – nurt utworów porywa. W głowie pojawiają się obrazy, emocje dają o sobie znać, widzisz przed oczami osobę, która opowiada o swoich odczuciach, jednak zupełnie zapominasz, że właśnie trzymasz w rękach książkę. Przez krótkie teksty po prostu się płynie i z każdym następnym chce się więcej – można wciągnąć się jak w dobrą powieść. Co ciekawego autor poruszy tym razem? Co przykuło jego uwagę? Czym zechce się podzielić?
Cieszę się niezmiernie, że felietony zostały zebrane i zamknięte w jednej książce. Ja akurat nie mam we krwi czytania gazet – od mojego ostatniego zakupu Bravo minęło już sporo czasu.
Osoby o różnych poglądach religijnych i politycznych zapewne mogłyby kłócić się o to, na ile „mądre” są przedstawiane „mądrości”. Dla mnie akurat na każdym polu odnotowywałam kolejne zielone haczyki. Nie przeczę, że to na pewno jeden z powodów, przez które tak gładko szło mi czytanie – miałam wrażenie, że autor ubrał moje frustracje w swoje słowa i zrobił to w świetny sposób. Można się zgadzać ze stanowiskiem autora lub nie, jednak nie można odmówić mu tego, że ma wiele trafnych spostrzeżeń.
Podoba mi się konstrukcja książki – felietony są krótkie, ale zostają w głowie na długo. Fascynuje mnie to, że można otworzyć zbiór na dowolnej stronie i po prostu zacząć jeden z utworów, aby zobaczyć, co przyniesie przeczytanie felietonu w danym dniu i jak będzie się na niego spoglądać za tydzień czy miesiąc.
Miałam wrażenie, że pomimo mocno zaznaczonych przekonań autora, teksty zapraszały do dyskusji. Zbiór felietonów Michała Heppnera to angażująca i przyjemna lektura – jest to pokarm dla umysłu podany w lekkim (a jednocześnie treściwym) wydaniu.
Ubranie w słowa swoich odczuć jest bardzo trudne – szczerze podziwiam osoby, które mogą to zrobić w tak gładki i ciekawy sposób jak Michał Heppner. Trafne spostrzeżenia mieszają się z komentarzami odnoszącymi się do wydarzeń politycznych z danego okresu (od 2013 do 2020) i genialną prozą. Niekiedy książka przybierała nieco autobiograficzny wydźwięk – może nawet bardziej stawała się czymś w rodzaju pamiętnika, gdy autor wspominał wydarzenia ze swojego życia. Michał Heppner ma świetną znajomość języka polskiego i niejednokrotnie wskazuje na swego rodzaju „idiotyzmy” – te nowo generowane przez polityków i te istniejące od dawna.
Jeśli chodzi o sam savoir-vivre… temat przewija się przez felietony – w jednych jest bardziej zaznaczony, a w innych widać go nieco mniej. Autor zwraca uwagę na błędy popełniane przez zwykłych ludzi i tych będących u władzy. Ci drudzy z wymienionych teoretycznie powinni świecić przykładem – choćby tylko dlatego, że są reprezentantami pewnej części społeczeństwa, dla niektórych są autorytetem, a jak to zostało ujęte w pewnym artykule mówiącym o powodach, dla których warto mówić poprawnie „między kulturą języka człowieka a jego kulturą duchową można postawić znak równości”.
Nie będę rozprawiać o kulturze polityków, bo chyba nie ma już rzeczy, która nie byłaby powiedziana wcześniej – czy też umiejętnie przedstawiona w felietonach. Stwierdzę natomiast, że warto sięgnąć po „Savoir-vivre XXI wieku” – książka zwraca uwagę na ważne aspekty związane z kulturą, językiem, wychowaniem i manierami. Unaocznia pewne kwestie, ale przy tym jest lekka i wciągająca.
„Sztuka życia” to coś, co w mniejszym/większym stopniu dotyka każdego z nas. Nikt nie jest święty, toteż każdemu zdarzy się popełnić błąd. Sama nieustannie nad sobą pracuję, ale język polski wciąż zaskakuje mnie na nowo. Nie idzie z nim wygrać. Pogodziłam się ze swoją porażką. Czasami ważna jest świadomość i starania – to już naprawdę coś.
Pierwsze co, gdy zobaczyłam okładkę, to pomyślałam o słowach Mikołaja Reja „iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. Okładka przyciąga wzrok – jest zwyczajnie ładna i ciekawa.
Cóż rzec? Polecam sięgnąć po „Savoir-vivre XXI wieku” – Michał Heppner jest naprawdę dobrym felietonistą. Pozwolę sobie powtórzyć: ma ostry umysł, bystre oko i świetny język. Felietony połyka się jeden po drugim – krótka, a jednak wnikliwa analiza pewnych wydarzeń, genialna proza i nuta satyry. Cieszę się, że dzieła autora zostały wydane w formie książki – na pewno będę do nich wracać.
Moja ocena 10/10
Hej🌷
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem czytałam gazetę. Jasne, zdarzało mi się podebrać dziadkowi z szafki Angorę, gdy byłam jeszcze w gimnazjum, ale nie po to, żeby poznać bliżej rozważania polityków ówcześnie piszących na łamach tej gazety, tylko w celu oglądania satyrycznych rysunków. Jakoś nie ciągnęło mnie do czytania felietonów. W połowie przez to, że wcześniej nic...
2022-04-07
Hej⚜️
Znów natrafiłam na ciekawą książkę – ostatnio idzie mi naprawdę nieźle, jeśli chodzi o tytuły, przy których z przyjemnością spędzam czas. Tym razem tematyka powieści błądzi koło historii stworzenia świata, pozycji ludzi we wszechświecie, dobra, zła i wolnej woli. W pakiecie otrzymujemy jedną nieco pyskatą, starszą, trochę zabawną i uszczypliwą główną bohaterkę oraz jej biednego Anioła Stróża, przed którym postawiono bardzo trudne zadanie wytłumaczenia niełatwych do pojęcia zależności między Bogiem i Szatanem, Naturą, Wszechświatem i Energią. Książka podnosi ciężkie tematy w zaskakująco lekki sposób – świetnie sprawdza się na długi wieczór.
Zacznijmy od głównej bohaterki, Małgosi, która całkiem nieźle odnajduje się w zupełnie niespodziewanej sytuacji – z powodu koronawirusa musi odbyć kwarantannę, ale już na samym początku wydarza się coś niezwykłego. Anioł Stróż, Izydoriusz, przychodzi do kobiety, by opowiedzieć jej historię Szatana, Boga, Natury, Wszechświata i Energii oraz ich dzieci, którą Małgosia ma za zadanie spisać. Główna bohaterka bywa kąśliwa i bardzo sarkastyczna, ale żadne z zachowań nie wydaje się sztuczne czy wymuszone. Łatwo wejść w buty kobiety i zrozumieć jej zachowanie – jest krwista, autentyczna i wyrazista. Zapewniam, że drugiej takiej Małgosi nie znajdziecie – jest zwyczajnie bardzo charakterna. Z chęcią śledziłam jej potyczki słowne z Izydoriuszem ze względu na jej błyskotliwość oraz regułę „giving zero fucks”, czyli w tym wypadku mówienie co się myśli w konwersacjach z Aniołem Stróżem. Coś sprawia, że Małgosia czuje się niekomfortowo? Możesz być pewny, że ci o tym powie. Taka szczerość jest fascynująca – równie mocno przypadła mi do gustu ciekawość kobiety. Jej pytania do Izydoriusza nie tylko pomagały historii pójść dalej, ale były bardzo bliskie tym, które sama bym w takiej sytuacji zadała podobnej istocie.
Temat Boga oraz Szatana został ujęty z zupełnie innej perspektywy. Cechy jednego i drugiego bytu wcale nie są tradycyjne, a raczej odwrócone – czasami to, co przypisać by się chciało temu „złemu” objawia się w tym, który uważany jest za tego „dobrego”. Istotny okazał się proces dorastania jednej i drugiej istoty do funkcji, które zostały im przypisane. Akceptacja przeznaczenia oraz istota wolnej woli odkrywają kluczowe role. Lektura skłania do przemyślenia pewnych założeń na temat dobra i zła, zajrzenie poza przypisywaną Szatanowi winę i zwrócenie uwagi na najważniejszych aktorów, czyli ludzi.
Zafascynował mnie pomysł, iż „dziećmi” W. oraz E. okazały się emocje takie jak miłość, nadzieja, agresja, wstręt i strach. Bardzo przemówiła do mnie krótka charakterystyka każdego z nich – świetnie opisany i wpleciony w powieść wątek. Również bardzo ciekawym pomysłem i unaocznieniem pewnych prawd było opisanie tego, jak pewne „dzieci” łączyły się ze sobą, tworząc nowe projekty, jak na przykład Sztuka i Empatia, Pustka i Smutek, Tęsknota i Miłość oraz wiele innych. Niekiedy przeciwieństwa ciągną do siebie – są tak daleko, a jednak tak blisko.
Mój ulubiony cytat z książki:
„Obłuda kurczowo trzymała się Prawdy.
⁃ Też chcę tak jak ty! Pomóż mi – prosiła.”
Autorka wprowadziła kilka ciekawych zabiegów – między innymi rozmowa Małgosi z Izydoriuszem o tym, że pojawi się w jej książce i dzięki temu cała opowieść nabierze nieco lżejszego wydźwięku. Zamazywanie linii między rzeczywistością i fikcją intrygowało.
Doceniam to, jak w książce został ujęty temat płci, orientacji seksualnej i pozycji kobiet w społeczeństwie. Podzielam przekonania o akceptacji osób nieheteronormatywnych oraz o tym, że (w dużym skrócie) to religia odpowiada za uprzedmiotowienie kobiet, seksizm oraz szowinizm. W końcu ktoś przywołał haniebne słowa najznamienitszych filozofów chrześcijańskich, które sprowadzają kobietę do okrągłego zera – fragmenty czarnej historii kościoła i mądrości ludzi, których prace może warto by było przemyśleć na nowo, w nieco innym świetle, biorąc pod uwagę absurdalne przekonania o pozycji kobiet.
Bardzo przypadła mi do gustu konstrukcja powieści – ma formę dziennika/pamiętnika, gdzie kolejne wpisy pojawiają się w dniach między marcem i kwietniem 2020 roku. Pod każdą z dat znajdują się fragmenty wydarzeń z danego dnia oraz urywki historii o W. i E. oraz ich potomkach. Cieszyło mnie to, że naraz nie musiałam przyjmować ogromnej ilości informacji, a historia o bezsprzecznie filozoficznym wydźwięku została rozłożona poprzez książkę. Miałam czas, by przyswoić pewne wydarzenia, zastanowić się nad sensem przekazywanym przez tekst i przygotować się na nadejście kolejnych ciekawych wydarzeń – mogłam przemyśleć pewne kwestie.
Małe dzieła sztuki rozsypane po książce przyciągały wzrok – bardzo przypadły mi do gustu malunki. Świetnie dopełniały treść. Z przyjemnością wracałam do nich, by po prostu popatrzeć i wyobrazić sobie pewne sytuacje.
To niesamowicie dziwne mieć obok siebie kogoś, kto wie o każdym szczególe twojego życia. Nie dziwiłam się frustracji Małgosi, gdy Izydoriusz wyskakiwał z pewnymi faktami. Z czasem ta dynamika przerodziła się w coś pozytywnego, gdy bohaterka wspominała dawne czasy, a Anioł mógł zaoferować swój wkład w interpretację pewnych wydarzeń.
Okładka książki jest ciekawa i świetnie koresponduje z treścią. Widać, że jest przemyślana, gdyż została zwrócona uwaga na szczegóły (na przykład łapacz snów).
Autorka posługuje się lekkim, nieformalnym i można by powiedzieć „młodzieżowym” językiem. Znajdziemy słowa pokroju „łomatko”, „spoko” i tym podobne. Spodobał mi się kontrast między wypowiedziami Małgosi i Izydoriusza. Używanie nieformalnego słownictwa wprowadziło też bardzo wyluzowaną atmosferę oraz pomogło w stworzeniu w swojej głowie wizerunku Małgosi – w końcu nie każdy użyłby takich zwrotów w dojrzałym wieku.
Oczywiście były momenty, w których łapałam się za głowę z powodu przedstawianych w książce idei. Chodzi mi o bardzo konkretny wątek, który jest poruszany na kratach powieści. Mocny niesmak zostawiło opowiadanie Anioła Stróża o przeznaczeniu i niepełnosprawnych dzieciach – trzeba „po prostu być i kochać”? Możliwe. Jednak w tym wypadku zmuszenie E. do „rodzenia” jest wręcz szokujące. Myślałam, że wywróci mnie na drugą stronę, tak silnie niemądre wydały mi się pewne „mądrości”. E. bardzo nie chciała przywołać na świat niepełnosprawnego dziecka, jednak Natura stwierdziła, że jest to część „przeznaczenia” i tak się musi stać. W. również nalegał, by E. miała takie dziecko (stwierdził, że tak ma być i już). To po prostu… niedorzeczne. W tym momencie W. stracił wiele w moich oczach – i zaczął mi przypominać pomylonego fanatyka „przeznaczenia” i tego, co zostało „zapisane w DNA”. Niestety są pewne kwestie, z którymi się nie zgadzam, a które książka mocno akcentuje.
Nie da się pogodzić ze sobą tak skrajnie różnych sposobów patrzenia na świat. Filozofia odnośnie „robienia wszystkiego, by pomóc funkcjonować”, „poświęcenia”, „przeznaczenia”, „bycia i kochania” niepełnosprawnych dzieci jest piękna, jednak przymus obecny w całej tej sytuacji mija się z moimi poglądami. Niezrozumiałe jest dla mnie to, że ktoś przedstawia przymus ze strony (w tym wypadku) rodziny i ideę wyższego dobra jako coś oczywistego, akceptowalnego i zasadniczo pozytywnego, tworząc przy tym swego rodzaju presję na osoby, które myślą inaczej. Jedna prawda zawsze trzyma się mocno – twoje ciało, twój wybór. Niemniej przedstawianie tego aspektu w taki mocno wartościujący pewne zachowania sposób pozostawiło smak zgnilizny w moich ustach – szczerze współczułam E., że została postawiona sytuacji „wyboru bez wyboru”.
Potworne zachowanie ze strony W. i Natury nie obeszło się bez wyzwolenia we mnie sporej dawki wrogości. Jak można nakłaniać kogoś do wydania na świat niepełnosprawnego potomka? Zmuszać? Twierdzić, że tak musi być? Bottom line: jest to na tyle grząski temat, że wolałabym nie musieć o tym czytać. Kto chce się poświęcać, niech się poświęca – przecież ma pełne prawo decydowania o sobie. Jednak wolałabym, aby nikt nie implikował, że rodzenie takich dzieci to „przeznaczenie” i że trzeba je rodzić, a następnie „być i kochać” oraz „robić wszystko, żeby pomóc funkcjonować”, ponieważ niektórzy mogą to widzieć raczej w kategoriach „nie, dziękuję, chcę cieszyć się pewnymi wolnościami i nie dźwigać tego ciężaru”. Oczywiście – nie każdy będzie widział posiadanie takiego dziecka jako ciężar. Niemniej – chcę jasno zaakcentować istotę wyboru, który został E. niejako odebrany. Nikt jej tak naprawdę nie słuchał – i jest to po prostu przykre. Do bólu przykre. „Ta miłość będzie trudna, ale jest możliwa. Chcę, żeby ludzie zobaczyli, że dzieci chore są warte tyle samo, co inne. Albo i więcej. Choćby dlatego, że one muszą włożyć więcej wysiłku i pracy, by móc funkcjonować samodzielnie.” – to urocze, że W. miał tak szlachetne plany. Niestety nic nie tłumaczy jego bezsensownych decyzji oraz generowania nacisku na E. Poza tym twierdzenie, że niepełnosprawne dzieci są bardziej warte niż pełnosprawne dzieci? Mogłam tylko siedzieć i kiwać głową.
Dodatkowo… W. skazał E. na takie cierpienie w imię… próby udowodnienia komuś czegoś? W imię swojego widzi-mi-się (oczywiście poza religijnym podążaniem za „przeznaczeniem”)? Absurdalna sytuacja. Przykro mi, ale niepełnosprawne dzieci to w moim mniemaniu ciężar i wielkie wyzwanie, którego nikt nie powinien być zmuszony podjąć. Dobrowolnie chce pomagać takiemu dziecku i przywołać je na świat? W porządku, każdy przecież może podjąć decyzję sam. Niemniej NIKT, NIGDY nie powinien być zmuszany, czy też nie powinien odczuwać presji, że musi wychowywać takie dziecko. Akceptacja Akceptacją, ale jest aborcja i jest wybór – świadome decyzje to klucz.
Ktoś mógłby próbować zwrócić uwagę na tłumaczenia W., iż E. jest miłością jego życia, ma imię, a on pyta się jej o zgodę. Problem w tym, że stawianie sprawy w ten sposób nie działa, a jeszcze bardziej irytuje – E. wcale nie miała wyboru. Została zmanipulowana i w istocie potraktowana jak klacz rozpłodowa (na co sama zresztą zwróciła uwagę). Czy W. naprawdę myślał, że jak nada E. imię, a nie pozostawi ją bezimienną, to akt jego „łaski” będzie oznaczał szacunek? Może i W. spytał się o zgodę, ale czy faktycznie pozostawił E. wybór? W moim mniemaniu nie – piękny przykład „wyboru bez wyboru”, w którym oprawca szczyci się tym, że druga strona może powiedzieć „nie”, choć doskonale zdaje sobie sprawę, że taka odpowiedź nigdy nie wchodziła faktycznie w grę. Bardzo zabawne (sarkazm), ponieważ w wielu sytuacjach można powiedzieć „nie”… tylko czy faktycznie to coś znaczy? Czy faktycznie jest to możliwe? Czy faktycznie jest wybór? Czy W. nie naciskał by tak długo, aż E. by nie pękła? Czy by nie parł do chwili, w której nie osiągnąłby swojego celu? Niestety w tej książce wyczuwam niedelikatną próbę przykrycia agresji. W. nie ma szacunku do E. – gdyby miał, to nie przeciągałby liny, nie naciskał i nie upierał się przy swoim. Może i jej nie „zgwałcił”, tylko czy to jest powód do pochwały? Wydawać by się mogło, że mniej więcej pokrojem takiego osiągnięcia W. się szczyci. Przecież spytał się… prawda? Tylko to go nie oczyszcza z żadnego zarzutu. To tak, jakby gratulować codziennie ludziom za to, że nie zabijają innych ludzi. Zasadniczo cały wątek Oczka, nacisku W. i ustąpienia E. psuje mi obraz książki. Nie dlatego, że jest poruszany problem niepełnosprawnych dzieci – dlatego, że wartościuje i pokazuje pewne zachowania jako „dobre”, gdy one zachodzą mi ukrytą formą przemocy. Nie rozumiem też idei „poświęcania się dla wyższego dobra” i akceptacji sytuacji E.
Z drugiej strony czytamy że „(…) nic nie jest zero-jedynkowe. Każdy ma prawo wyboru. Nikt nie ma prawa narzucać swojej woli nikomu. Ani mężczyźnie, ani kobiecie.” – chyba to oczywiste, że dostałam wielkiej migreny, ponieważ pewne rzeczy mi się do siebie nie dodawały. Jakby chcieć zjeść jabłko i mieć jabłko. No po prostu się nie da! To piękne, że w książce została poruszona tak ważna idea – w 100% się z nią zgadzam. Tylko dlaczego, w takim razie, E. została tak potraktowana? Taka migrena towarzyszyła mi kilka razy – na przykład, gdy czytałam jak W. twierdził że „Jesteśmy dopełnieniem, mamy te same prawa i obowiązki.”, gdy przedstawiał sytuację dynamiki między sobą i E. Doprawdy? Ale uszanować stanowiska E. względem powoływania na świat Oczka już nie mógł?
W. można sprowadzić do pozycji: mów co chcesz, ale i tak wyjdzie na moje, bo cię po prostu przegadam, a że mnie kochasz i jestem twoją słabością/miłością…
Zaskoczyło mnie to, iż mamy w książce fragmenty nawiązujące do sytuacji politycznej w Polsce w 2020 roku. Znów zamazała się linia między rzeczywistością i fikcją, co przypadło mi do gustu.
Podobało mi się to, jak Anioł poprawiał Małgosię, gdy używała nazewnictwa wymyślonego przez ludzi niepołączonego z terminologią Wszechświata. W ten sposób wiele koncepcji miejsc i procesów okazywało się zupełnie inne, niż tradycyjne wyobrażenia.
W książce została zwrócona uwaga na pozycję jaką zajmuje na ziemi Natura, Bóg i Szatan – myślę, że autorka miała całkiem trafne spostrzeżenia odnośnie tego, co jest uznawane za ważne. Poruszane tematy skłaniają do dalszych rozmyślań nad systemem wartości panującym u ludzi i tego, czy aby na pewno dzieje się na naszej planecie dobrze?
Nie powiem, że nie podzielam zdania Małgosi na temat „ojca dyrektora”. Przy tej notce chciałabym dodać, iż przy czytaniu książki trzeba być zaznajomionym z pewnymi… nazwami(?) osób z obrębu polityki, o których nie jest mówione wprost. Dlatego też, jest to historia, którą bym kierowała raczej do osób pełnoletnich, lub dostatecznie obeznanych z terminologią.
Książka jest naprawdę ciekawa, zachęca do polemiki i myślenia, co uważam za bardzo pozytywny aspekt. Lektura nie nudzi, a bohaterka jest iście bombowa – cieszę się, że można liczyć na kontynuację! Polecam sięgnąć po „Gawędy mojego Anioła Stróża” – jest to ciekawa przygoda, która trafi za każdym razem inaczej. Różni odbiorcy odbiorą ją w różny sposób.
Moja ocena: 8/10
Hej⚜️
Znów natrafiłam na ciekawą książkę – ostatnio idzie mi naprawdę nieźle, jeśli chodzi o tytuły, przy których z przyjemnością spędzam czas. Tym razem tematyka powieści błądzi koło historii stworzenia świata, pozycji ludzi we wszechświecie, dobra, zła i wolnej woli. W pakiecie otrzymujemy jedną nieco pyskatą, starszą, trochę zabawną i uszczypliwą główną bohaterkę oraz...
2022-04-03
Hej✈️
Dzisiaj przychodzę z recenzją czegoś zupełnie innego niż mam w zwyczaju czytać – z recenzją autobiografii. Nie wiem, co pokusiło mnie, by sięgnąć po tego typu książkę tym razem, ale chyba będę musiała robić to częściej, jeśli będą mi trafiać się tak inspirujące pozycje. „Oczami Pilota” to obszerna lektura (prawie 600 stron), z którą można spędzić z przyjemnością niejeden wieczór – jest to na pewno coś ciekawego i innego, co czyta się z zaangażowaniem.
Dużym atutem tej książki są zdjęcia, które pomagają w wizualizacji wydarzeń i zrozumienia, o czym autor mówi. Przede wszystkim mam tu na myśli te maszyn lotniczych (które bardzo mnie zaciekawiły), choć tak naprawdę każda poszczególna fotografia pomaga lepiej wgryźć się w historię i poznać lepiej z autorem.
Każdy rozdział został zakończony kilkoma stronami zdjęć, także jest ich całkiem sporo, co uważam za naprawdę duży plus. Sama książka prezentuje się ładnie (przyjemny w dotyku papier, przyjazna dla oka czcionka i przede wszystkim dużo stron, w których można się zatopić).
Autor zdecydowanie ma dar do opowiadania – 600 stron to wciąż za mało, by oddać sprawiedliwość każdemu emocjonującemu wydarzeniu z ponad 70 lat życia – w dodatku TAKIEGO życia. Czasami chciałaby się zatrzymać przy pewnych sytuacjach nieco dłużej i dowiedzieć się jeszcze więcej!
Książka jest emocjonująca – do mnie najbardziej przemówiły rozdziały poświęcone szkoleniu i pierwszym lotom szybowcem. Wraz z autorem odczuwamy ekscytację, lekki lęk i niepewność, ale też euforię, gdy udaje mu się wykonać poszczególne zadania. Dla mnie jest to o tyle bardziej niesamowite, iż jest to prawdziwa historia czyjegoś życia – a nie „bajka”.
Ta książka to w 95% bloki tekstu bez dialogów, które z początku mogą trochę przytłoczyć czytelnika. Niemniej nie należy się tymi „ścianami” zniechęcać – przyzwyczajenie się do stylu autora nie powinno zająć więcej niż jeden rozdział.
W „Oczami pilota” cały czas coś się dzieje – autor prowadzi czytelnika od swoich dziecięcych lat i pierwszych przeżyć za sterami, przez trudności, szalone przeżycia, szkolenia i karierę, aż po emeryturę. Choć mam zastrzeżenia co do redakcji, to sam tekst uważam za wartościowy i warty przeczytania mimo wszelkich wad, na które zwróciłam uwagę w dalszej części recenzji. „Oczami Pilota” opowiada historię niezwykle ciekawego człowieka, który odważył się spełniać swoje marzenia – na pewno może stać się inspiracją dla innych.
Jeśli chodzi o redakcję tekstu, to chyba pierwszy raz mam uwagi do wydawnictwa Nowoczesnego. Przede wszystkim brakuje mi większej ilości akapitów – tekst zdaje się być niezbyt dobrze podzielony, ponieważ jedna rzecz wpada w drugą, a wypowiedzi ciągną się, mimo iż jedna myśl już dawno się skończyła. Niestety w tekście pojawia się też sporo powtórzeń. Niemniej całość czyta się całkiem szybko i gładko. Autor dobrze radzi sobie z przekazaniem tak ogromniej ilości informacji – wiadomo, że część rzeczy trzeba opisać dość zwięźle, inne można nieco bardziej obszernie. Przy czym warto by było w przyszłości rozważyć okrojenie tekstu o niektóre informacje – zwłaszcza te nic nie wnoszące w historię; przykładowo stwierdzenie, że autor zjadł śniadanie. Gdyby coś istotnego wydarzyło się podczas tego śniadania, lub fakt zjedzenia śniadania miałby jakieś konsekwencje w przyszłości, to okay. W chwili, gdy nie ma to większego znaczenia dla całości, uważam wspominanie o takim fakcie za zbędne. Gdy takich zbędnych zdań nagromadzi się przez całą powieść, to w sumie zajmują sporo miejsca. Dodatkowo rozpraszają czytelnika i w tym akurat wypadku są suche.
W jednej chwili autor pisze tak, jakby chciał zdać beznamiętne sprawozdanie z tego, co miało miejsce, a zaraz w drugiej ubiera wydarzenia w silnie oddziaływujące na zmysły słowa. Ciężko to ogarnąć, ponieważ pojawia się rozszczepienie – raz można z łatwością wyobrazić sobie pewne rzeczy, a czasem nie za bardzo wiadomo, co robić. Jeśli coś jest nieistotne, to może wtedy nie trzeba tego umieszczać w tekście? A jeśli jest, to może warto zaakcentować to jeszcze bardziej? Jasno widać, że autor ma możliwości i umiejętności, by pisać obrazowo. Moim zdaniem warto byłoby się skoncentrować na rozwijaniu tych zdolności.
„Oczami Pilota” to ciekawa lektura, którą polecam głodnym wrażeń czytelnikom – nie tylko tym, którzy interesują się lotnictwem, lub są blisko tych tematów.
Moja ocena: 7/10
Hej✈️
Dzisiaj przychodzę z recenzją czegoś zupełnie innego niż mam w zwyczaju czytać – z recenzją autobiografii. Nie wiem, co pokusiło mnie, by sięgnąć po tego typu książkę tym razem, ale chyba będę musiała robić to częściej, jeśli będą mi trafiać się tak inspirujące pozycje. „Oczami Pilota” to obszerna lektura (prawie 600 stron), z którą można spędzić z przyjemnością...
2022-03-31
Hej🐱
W dorosłym życiu nieczęsto zdarza się czytać bajki – są sytuacje, które prowadzą do otworzenia książki z historią podobną do tej o Króliku i Żółwiu, ale zasadniczo nie jest to literatura, po którą sięga dojrzały czytelnik. Przynajmniej tak maluje się sytuacja, gdy rozmawiam z innymi molami książkowymi. Czasami mam wrażenie, że warto byłoby to zmienić i choć raz do roku sprawić, by każdy sięgnął po wybraną przez siebie lekturę z kategorii „dla dzieci”. Myślę, że takie książki świetnie pobudzają myślenie i wyobraźnię – między innymi dlatego, że są tak niesamowicie proste (a jednak mają ukryte w sobie głębokie przekazy). „Wyspa kociej mgły”, o której chciałabym dziś opowiedzieć, jest świetnym przykładem prostoty i złożoności w jednym. Co prawda mam spory problem z mocno akcentowaną chrześcijańską filozofią, którą widać na gołe oko. Jeśli dodamy do tego fakt, iż jest to książka „dla dzieci”, a nazwy/imiona pewnych istot zostały umiejętne pominięte na rzecz przedstawienia specyficznego nastawienia, sposobu myślenia i wyznawania pewnych „wartości”, które bardzo łatwo przełożyć na te chrześcijańskie, to otrzymujemy coś, co pozostawia lekki niesmak. Choć mam kilka uwag co do książki, to mimo wszystko zaliczam ją do intrygujących i pobudzających lektur, po które warto dorosłym czytelnikom sięgnąć.
Zacznijmy od sporych plusów, czyli obrazków. Ilustracje są absolutnie świetne – piękne, ciekawe i dobrze uzupełniające powieść. Podczas czytania czekałam na to, aż pojawią się kolejne malunki. Interpretacje pomagały w wyobrażeniu sobie pewnych miejsc i sytuacji – po prostu cieszyły oko.
Kolejnym ogromnym atutem jest jakość książki – ten papier! – z przyjemnością siadałam do lektury. Ostatnimi czasy bardzo rzadko trafiają mi się tak wydane baśnie – z pięknymi ilustracjami i grubymi, śnieżnobiałymi stronami. Oczywiście, jak zawsze w AlterNatywnym, tekst został opracowany z wielką starannością – nie ma błędów związanych z redakcją, korektą, czy składem.
Nie przywiązałam się specjalnie do żadnego z bohaterów, choć z zainteresowaniem śledziłam ich historie. Trzy Katofagi wyruszają w podróż do Krainy Magicznych Przedmiotów, by odnaleźć Skrzypce Obfitości, Wyczesywacz Myśli, Trąbkę Obfitości, Zegar Czasu i Przestrzeni i Beczkę Śmiechu. Jednak zadanie wcale nie jest takie oczywiste, a znalezienie każdego z przedmiotów będzie wymagało od Lucii, Pinia i Pusia znacznie więcej, niż mogli przypuszczać.
166 stron wystarczyło w zupełności na opisanie historii Katofagów – baśń nie jest ani przykrótka, ani zbyt długa. Opisy są zwięzłe, ale silnie oddziaływują na wyobraźnię. Autorka przedstawiła niektóre sytuacje dość abstrakcyjnie, jednak zaliczam to do pozytywnych aspektów, ponieważ działało to orzeźwiająco.
Zasadniczo ta historia to interesująca przygoda – nie tylko dla Katofagów, ale też dla samego (aczkolwiek mam na myśli tylko dojrzałego) czytelnika. Podróż wgłąb siebie, odbijanie różnych pomysłów i stawianie pod znakiem zapytania zasad i wartości to jedne z elementów, które są poruszane. „Wyspa Kociej Mgły” zaprasza do podjęcia dyskusji – z książką i z samym sobą.
Podobało mi się to, jak autorka przedstawiła ideę wątpliwości – jak opisane sytuacje można przenieść do realnego świata i posłużyć się przenośnią, by pokazać ich destrukcyjną moc. Świetny pomysł!
Pozytywnie odebrałam również nawiązanie do Małego Księcia, gdy Pinio stwierdził: „Nie chcemy tylko rozumieć, pragniemy również bardziej czuć. Patrzeć na świat sercem, nie tylko oczami”.
Należy oddać autorce to, iż wykreowała tętniący życiem świat, pełen przygód i głębi. Znajdziemy kilka ciekawych postaci i zaskoczymy się nieraz podczas czytania. Widać, że autorka ma sporą wyobraźnię oraz łatwość w przelewaniu słów na papier.
Bardzo przypadła mi do gustu postać Bezokiego Krawca oraz Strzygi – z dużym zaangażowaniem śledziłam tę część historii.
Co mnie gryzie? Aż nazbyt oczywiste nawiązanie do chrześcijaństwa. Idea „otworzenia serca w zaufaniu” nieco mnie rozbawiła – to nic, że właśnie jeden uczestnik wyprawy dosłownie rozpłynął się w powietrzu! „Pozwólmy dziać się temu, co właśnie się wydarza.” Insynuowanie, że pewne problemy same się rozwiążą za pomocą „boskiej” pomocy i wiary, to jednak nieco zbyt optymistyczny i sprowadzający człowieka (tutaj Katofaga) do poziomu poniżej zera pomysł. Następnie odwiedzamy zaginionego członka wyprawy, który musiał odkryć w sobie „wiarę”, by otrzymać jeden z przedmiotów, po które ruszyła wyprawa Katofagów. Kolejna rzecz, to znalezienie Boga w sobie – tutaj przybrało to formę Beczki Śmiechu, dzięki której jeden z bohaterów „w głębi serca już się nie bał” i emanował „radością wynikającą z wdzięczności za wszystko, co jest”. Dzięki temu „usłyszał pierwsze zwrotki jego osobistej Pieśni Serca”. Mamy też nawiązania do „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39; por. Kpł 19, 18), gdy Lucia podkreśliła, iż „jeśli nie pokochamy siebie w całości, nigdy nie rozgościmy się w sobie i w Życiu”. Z jednej strony książka przekazuje cenne wartości (przykładowo zaakceptowanie siebie takim, jakim się jest to jedna z ważniejszych rzeczy w życiu), ale z drugiej zbyt mocno odbija w stronę Boga i wartości, które zupełnie nijak mają się do moich. Nie ukrywam, że niektóre fragmenty mnie bawiły, a zachowania bohaterów miało zero sensu z mojej perspektywy. W dodatku nie „kupiłam” wątku Pieśni Serca, a kładzenie silnego nacisku na wiarę nieco mnie zniesmaczyło. W zależności od systemu wartości danej osoby, „Wyspa Kociej Mgły” może zostać odebrana bardzo różnie.
„Jak cudownie, że mamy siebie i Życie opiekuje się nami. Cóż… Ufam Życiu i jego Mądrości.” Gdyby nie to, że do chrześcijaństwa (czy też jakiejkolwiek innej religii) bardzo mi daleko, to może inaczej odebrałabym pewne kwestie. Dla osób, którym takie nawiązania nie przeszkadzają, a może nawet szukają podobnych historii pełnych alegorii, chrześcijaństwa i podobnego przekazu, to „Wyspa Kociej Mgły” jest strzałem w 10. Autorka bezsprzecznie potrafi ubrać w słowa emocje towarzyszące odnajdywaniu w sobie Boga – tłumaczy fenomen, którego nie da się na dobrą sprawę pojąć, czyli ufność w Stworzyciela, i zaskakująco dobrze jej się to udaje. Emocje wypełniają strony.
„Jeśli pozwalam, by Życie mnie prowadziło, dzieją się cuda” – tak Lucia rozpoczęła w pewnym momencie przemyślenia. Autorka na dobrą sprawę nie starała się zbytnio zatuszować przemycanych idei – żałuję, że nie zostało to zaznaczone w opisie. Chciałabym być poinformowana jako czytelnik, że wybieram się na wyprawę po odcieniach chrześcijaństwa i zostanie położony spory nacisk na Boga, zaufanie i wiarę.
W chwili obecnej jestem nieco zagubiona – przede wszystkim czym jest ta książka? Trudno sformułować odpowiedź na to pytanie.
W książce duży nacisk został położny na piękno „zaufania”, „wiary” i wspaniałości odnajdowania Boga w sobie (przynajmniej na to by wychodziło w mojej interpretacji). O ile jako książka dla dorosłych, którzy mają już jakieś pojęcie o świecie, wiedzę i doświadczenie, ta baśń jest ciekawym punktem do rozmyślań, o tyle nie poleciłabym jej czytania dzieciom. Jak wspomniałam na samym początku, książka pozostawiła lekki niesmak z uwagi na to, iż jest to „wyjątkowa baśń nie tylko dla dzieci”. Przede wszystkim moim zdaniem ludzie powinni decydować o tym, czy chcą wierzyć, poznać daną religię i być członkiem społeczności. Myślę, że umownie 18 lat jest dobrym wiekiem na zapoznawanie się z różnymi religiami. Wcześniej? To pogwałcenie praw danego człowieka. W „Wyspie Kociej Mgły” mamy przedstawione pewne pomysły i postawy, które bardzo łatwo przełożyć na chrześcijaństwo, przez co zaszczepić w młodym człowieku pewne idee – z wierzchu wydawać by się mogło niewinne. Problem w tym, że to piękno i ufność może mieć też bardzo brzydkie oblicze w rzeczywistości. Dodatkowo może ograniczać – bo jakkolwiek pięknie zostało to przedstawione w baśni, wydaje mi się, że należy podjeść do wiary nieco bardziej krytycznie. W żadnym razie nie chcę stwierdzić, że niektóre wartości nie są uniwersalne i nie powinny być przedstawiane w książkach dla dzieci. Po prostu nie uważam, że tak ordynarne nawiązania konkretnie do chrześcijaństwa (czy na dobrą sprawę jakiejkolwiek innej religii) powinny mieć miejsce w takich lekturach.
Po kilkudziesięciu miałam przesyt zwrotu „Boże mój”. Mocno mnie to irytowało, jako kogoś, kto z Bogiem nie utrzymuje wielkiego kontaktu i nie czuje w żadnym razie takiej potrzeby. Jest tyle innych alternatyw… Użycie tego zwrotu tylko podkreśla to, co wcześniej pisałam – autorka świadomie przekazuje pewne idee, wartości, nawiązuje do chrześcijaństwa. Wszystko w porządku – po prostu prosiłabym o informację, że ten tekst ma taki wydźwięk, jakiś hint w opisie, cokolwiek.
Jeśli chodzi o dalszą krytykę, to zaskakiwało mnie to, jak w książce była podkreślana idea wyłączenia myślenia. Dosłownie. „Kiedy zaczynam myśleć, definiować, czuję, jak kręci mi się w głowie. Jedno pytanie rodzi następne. (…) O nie, nie…!”, „Ty już mi niczego nie wyjaśniaj. (…) Zamiast próbować zrozumieć albo, co gorsza, bać się, wolę troszkę poeksperymentować.” W sumie nie powinnam się dziwić – przecież dokładnie to robi religia. Trzeba wyłączyć myślenie. I nie mówię tego w żadnym razie z przekąsem. Po prostu tak jest – albo wierzysz, albo nie wierzysz. Albo ufasz, albo nie. Nie ma kompromisu. Niemniej dla mnie to niestety nie do przyjęcia – analizowanie, dowiadywanie się, nieustanne zadawanie pytań, nauka, definiowanie, myślenie, dowody – to coś, co uważam za cenne. W „Wyspie Kociej Mgły” mamy dokładnie odwrotność tych wartości. Powiedziałabym, że to nawet niepokojące, iż książka technicznie „dla dzieci” zawiera w sobie takie przekazy. Myślę, że młodych ludzi przede wszystkim trzeba nauczyć MYŚLEĆ. A dopiero później (tak po 18 roku życia) zaczynać z wierzeniami, mistycyzmem religijnym i ufnością. Dlatego też na wielu polach nie mogłam dogadać się z tą baśnią. Po prostu nadajemy na innych falach – mamy zupełne różne spojrzenie na świat. Doceniam, że „Wyspa Kociej Mgły” zmusiła mnie do podjęcia rozważań i polecam innym dorosłym osobom jej przeczytanie, lecz w żadnym razie nie widzę tego jako książki dla dzieci.
Brakowało mi nieco różnorodności w reakcjach bohaterów – bardzo często uśmiechają się lub śmieją się. Po pewnym czasie miałam przesyt tych samych odpowiedzi na różne sytuacje.
Jest też pewien moment z braćmi Robalami na początku książki, który był przerażająco dziwny, a przez chwilę podchodził mi pod gwałt. Chwila, w której Lucia musiała się „poświęcić”, by otrzymać od dwóch istot właściwe informacje pozostawił niesmak. Ta zjełczała nuta ciągnęła się przez całą resztę książki, ponieważ nie mogłam wyrzucić z głowy zajścia – bracia Robale „wałkowali” ciało Lucii. I choć zostało wspomniane, że dane zachowanie było zupełnie „niegroźne”, tylko „obrzydliwe” to coś w tej sytuacji mocno mnie uderzyło. Na pewno fizyczność tego zdarzenia – brak zgody Lucii. Już fragment „Wiedzieli, że tylko jeden z nich jest gotowy na bliższy kontakt. Dosłownie bliższy.” sprawiło, że uniosłam brew. Bardzo możliwe, że dopatruję się tutaj czegoś, czego w rzeczywistości nie ma – niestety jest to baśń, a na dodatek baśń przepełniona ukrytymi znaczeniami, także… wiele rzeczy można interpretować. W mojej interpretacji ten fragment jest niepokojący.
Nad czym mocno ubolewam? Imiona. O mój świecie… Imiona bohaterów pozostawiają dużo do życzenia. Jest cringe. Dyskomfort. Face palm. Przepraszam, ale imiona bohaterów (z kilkoma wyjątkami) bardzo nie przypadły mi do gustu. Zasadniczo pojawia nam się spory dysonans – z jednej strony głębokie, łamiące umysł i ciekawe filozoficzne przemyślenia, nawiązania i ukryte przekazy, a z drugiej… Pusio. Pani Rozkoszne Podniebienie. Pinio. NieŚpioch. Coś tu mocno nie zagrało – imiona i kontent zupełnie nie idą w parze. Możliwe, że autorce dokładnie chodziło o uzyskanie takiego efektu – nie można zaprzeczyć, że wprowadza to specyficzny klimat. Niemniej dla mnie jest to nieco zbyt… infantylne. Może za pomocą imion autorka chciała utrzymać książkę w kategorii lektur „dla dzieci” – bardzo możliwe, że bez nich baśń miałaby zbyt ostry wydźwięk.
Wskazanie na Annie Bishop (dosłownie użycie jej imienia) uważam za nieco dziwne i jakoś niepasujące. Zwłaszcza, że „Wyspa Kociej Mgły” to książka kierowana do dzieci, a powieści tej autorki wcale takie nie są – na dodatek o jej twórczości Lucia wypowiada się dość pochlebnie. Anne Bishop na pewno cieszyłaby darmowa reklama. Mnie jako czytelnika nie za bardzo – nie widzę uzasadnienia dla wprowadzania tej autorki do treści książki.
W opisie zostało podkreślone, że „Wyspa Kociej Mgły” jest pełna humoru – niestety ja go nie dostrzegłam. Po prostu nie widziałam nic komicznego, śmiesznego, czy żartobliwego przez całe 166 stron – najprawdopodniej w tej kwestii nadajemy z autorką na zupełnie innych falach.
Na samym końcu można znaleźć prawdziwe postacie, które były inspiracją dla autorki – myślę, że to bardzo urocze!
Choć jest kilka punktów, przez które musiałam obniżyć ocenę książki, to mimo wszystko uważam „Wyspę Kociej Mgły” za ciekawą lekturę. Przede wszystkim pobudza do myślenia, a to najważniejsze. Co prawda nie nazwałabym tego typową baśnią dla dzieci, a raczej swego rodzaju filozoficzną rozprawą – jest to dość jednostronna narracja, w której podkreślana jest wspaniałość zaufania, wiary i powierzenia swojego życia Bogu. Jak dla mnie nie jest to historia odpowiednia dla dzieci (czy też kogokolwiek poniżej 18 roku życia, komu łatwo wmówić pewne rzeczy). Niemniej dojrzali czytelnicy znajdą tu pokarm dla rozważań.
Moja ocena: 6/10
Hej🐱
W dorosłym życiu nieczęsto zdarza się czytać bajki – są sytuacje, które prowadzą do otworzenia książki z historią podobną do tej o Króliku i Żółwiu, ale zasadniczo nie jest to literatura, po którą sięga dojrzały czytelnik. Przynajmniej tak maluje się sytuacja, gdy rozmawiam z innymi molami książkowymi. Czasami mam wrażenie, że warto byłoby to zmienić i choć raz do...
2020-11-18
Hej🌟
Kiedy ostatnio czytałam coś innego niż romans? Oj, chyba nawet nie pamiętam, kiedy w ogóle miałam w rękach taką powieść! I bardzo niedobrze, ponieważ tytuły takie jak ”Tajemnica Starego Kurhanu” to coś, co czyta się z wielką przyjemnością – zaskakuje i wciąga. Chyba dzięki tej książce nawrócę się na czytanie historii bez wątku romantycznego.
Rzecz, która bardzo przypadła mi do gustu to sposób pisania autora. Wydaje się, że czytamy swego rodzaju baśń – znajdziemy w “Tajemnicy Starego Kurhanu” wiele elementów tego gatunku: wydarzenia realistyczne mieszają się z tymi fantastycznymi, występują przedmioty i postacie fantastyczne, a zakończenie jest… pozytywne. Autor stworzył niezapomniany klimat, dzięki któremu ciężko oderwać się od czytania. Narracja trzecioosobowa to też coś, z czym dawno nie miałam styczności – zazwyczaj słuchamy wywodów głównej bohaterki, lub historia jest pisana z różnych punktów widzenia. Tutaj ten pierwszy z wymienionych sposobów opowiedzenia historii pomaga utrzymać wszystko w logicznej całości – po prostu dzieje się tyle rzeczy i jest tylu bohaterów, że inaczej tego by się nie dało napisać.
Przyjemnie zaskoczyłam się, gdy książka obrała nieco inne tory, niż początkowo przypuszczałam. Element zaskoczenia to istotna część, która oddziela dobre tytuły od tych naprawdę świetnych. W tym wypadku miałam pewność, że przez prawie 390 stron będę czytać o perypetiach Maxa i jego brata, a jednak prawie 200 stron zajmuje opowieść o kurhanie i jego historii – można przyjąć, że to taka niesamowicie długa (i intrygująca) dygresja. Autor przenosi nas do bardzo starych czasów, gdy władcy pieczętowali przymierze wydawaniem swoich córek za mąż, a królowie pili z glinianych pucharów. Walka dobra ze złem jest istotnym wątkiem zarówno w pierwszej jak i drugiej części. To, co się dzieje przez pierwsze 200 stron ma wpływ na wydarzenia w tych kolejnych 200, choć dwie rzeczywistości dzieli kilkaset lat (przynajmniej kilkaset).
Bliscy Maxa, Strongwindowie, wydają się naprawdę szczęśliwą rodziną, której nie ma się nic do zarzucenia. Ta ilość dobra zdecydowanie nie leży Olli, „przeklętej diablicy z Putlandu”, która pragnie zniszczyć porządek rzeczy i coraz bardziej zatruwa umysły ludzi wkoło Strongwindow. Podobała mi się atmosfera w drugiej części – pogarszająca się sytuacja i problemy, które należało rozwiązać poprzez jedno istotne poświęcenie Maxa… ale nie powiem jakie – sami musicie się przekonać.
W książce nie znajdziemy jakichś zawiłych intryg – większość rzeczy, patrząc na to z boku, jest bardzo prosta. Walka dobra ze złem, poświęcenie, miłość – nic nowego. To baśniowy sposób pisania autora sprawia, że ten tytuł wyróżnia się spośród innych.
Ciężko skoncentrować się na jednym istotnym bohaterze – w sumie to jest praktycznie niemożliwe z uwagi na narrację trzecioosobową i ilość przewijających się w książce postaci, więc wspomnę kilka.
Oczywiście Max, który jest czymś w rodzaju głównego bohatera – to on na końcu okazuje się bardzo istotnym elementem w układance (równie istotnym jak Emanuel w 1 części). Dziecko (o dziwo) nie jest irytujące i bez zmęczenia czytało mi się o nim i jego bracie. Urzekło mnie zachowanie Maxa – jak na swój wiek, chłopiec cechował się rozwagą, spokojem, opanowaniem i sporą inteligencją. Jasne – to wciąż dziecko podatne na wpływy (na przykład swojego brata, Lukasa, który nalegał aby pójść do lasu bez względu na ostrzeżenia i zakazy rodziców), ale całkiem mądre i odważne.
Bohun to mój ulubieniec – mądry, opiekuńczy i pomocny pies, którego chyba każdy chciałby mieć. Przyjemnie się o nim czytało – bohater, który nic nie mówił, jednak spajał całą powieść.
Sally Mandry to wielowymiarowa postać – zarówno w pierwszej, jak i drugiej części intrygowała, choć stała się nieco zbyt stereotypowa po pierwszych 200 stronach. Sally wie, co trzeba zrobić. Sally ma na to na pewno rozwiązanie. Sally to, Sally, tamto…
Podobała mi się Lydia – choć miała bardzo kroki epizod, to przypadł mi do gustu ogień w tej kobiecie. Jej mąż, Leon, również zaskarbił sobie wiele pozytywnych uczuć – głównie z uwagi na to, jak traktował Lydię i jakim oddaniem oraz opiekuńczością się cechował.
Zdecydowanie polecam tę powieść każdemu, kto chce sobie zrobić przerwę od romansów i tym, którzy kochają czytać fantastykę! Ciekawa, inna, baśniowa i logiczna książka – wciągający świat, różnorodność bohaterów i wielowymiarowość to zdecydowane zalety ”Tajemnicy Starego Kurhanu”.
Moja ocena: 9/10
Zapraszam na mój Instagram oraz Facebook Książna w Książkach
Hej🌟
Kiedy ostatnio czytałam coś innego niż romans? Oj, chyba nawet nie pamiętam, kiedy w ogóle miałam w rękach taką powieść! I bardzo niedobrze, ponieważ tytuły takie jak ”Tajemnica Starego Kurhanu” to coś, co czyta się z wielką przyjemnością – zaskakuje i wciąga. Chyba dzięki tej książce nawrócę się na czytanie historii bez wątku romantycznego.
Rzecz, która bardzo...
2020-11-18
Hej🌟
Ostatnio wpadło mi w ręce dzieło Mariki Ciok, które otrzymałam od wydawnictwa AlterNatywnego. Powieść osadzona w realiach 21 wieku z elementami fantastycznymi to typ, który zazwyczaj uwielbiam. Z jednej strony dobrze znany nam świat, a z drugiej coś zupełnie niespotykanego i oszałamiającego, co sprawia, że nagle wszystko staje się możliwe. Niestety książka ”Cień. Mroczna Pokusa” nie dostarcza takiej dawki wrażeń, na jaką można i chciałoby się liczyć.
Przyznam, że nie lubię pisać negatywnych recenzji, ale czasami tak się dzieje. Nie każde dzieło jest przeznaczone dla każdego czytelnika – tak bywa. Mi akurat nie było po drodze z ”Cieniem. Mroczną Pokusą”. Czyta się szybko, ale momentami męczyła mnie ta lektura i robiłam sobie przerwy. Może zabrzmi to sprzecznie, ale powieść jest lekka – w tym sensie, że łatwa do przyswojenia i odnalezienia się w świecie. Bez problemu możemy wejść w buty Evelyn w swojej wyobraźni. To styl pisania autorki okazał się problematyczny, przez co trudno zaangażować się w historię – ta sama w sobie należy do tych raczej niezobowiązujących.
Zupełnie szczerze – trochę nie podoba mi się to, że autorka zaczerpnęła motyw z serii “Upadli” Lauren Kate. Ona odradza się i go nie poznaje, on jest wieczny i nieśmiertelny, za każdym razem odnajdują się na wzajem i historia się powtarza w kółko… właśnie do pewnego momentu. Tutaj również znajdziemy cztery grupy – anioły, demony, ugrupowanie walczące z dwoma poprzednimi i ludzi. Sam pomysł to w sumie nic złego, po prostu to, jak został wprowadzony w życie. Autorka zbyt szybko przeskoczyła do stwierdzenia faktu, że jest tak, a nie inaczej. Rozwój sytuacji nastąpił może w przeciągu jednej strony, a na inne rzeczy poświęcamy niemiłosiernie dużo czasu – coś nie zagrało. Niewiarygodność może mieć dużo wspólnego z tym, że bohaterowie otwarcie mówią o walce dobra ze złem, ale nie wprowadzono fragmentów na potwierdzenie takiego stanu rzeczy, lub stworzenie żywego obrazu sytuacji.
Lucas momentami wydawał się bardzo groteskowy. Z jednej strony pieprzy się z kim popadnie, a z drugiej twierdzi, że Evelyn jest tą jedyną. W sumie zapewne miał wyglądać strasznie i władczo, a z niewyjaśnionych przyczyn rozśmieszał. Ogółem jest z niego uroczy typ bad-boya, ale… zabrakło mi budowania głębi jego charakteru. Coś sprawiło, że nie wypadł wiarygodnie. Co? Nie wiem. Może przez sposób pisania autorki – brak wycieńczających i ekscytujących opisów, które by nadały sytuacjom większej wagi. Groźby Lucasa zdają się nie mieć pokrycia, a zachowanie przywodzi na myśl gościa o zbyt dużym mniemaniu o sobie, który używa czułych słówek w przerysowany i niewiarygodny sposób, aby sztucznie dodać sobie uroku i elokwencji – po prostu nie wpasowuje mi się w obraz ciała i charakteru seksownego boga, a tak autorka nam go przedstawia. Fragmenty tekstu koncentrujące się na Lucasie pozwoliły na zbudowanie z nim więzi i polubienie go, mimo wszelkich wad.
Evelyn jest okay. Bez większych emocji – ani nie razi, ani nie pociąga. W dużej mierze jest tylko niczego nieświadomą dziewczyną – każdy trzyma sekrety przy sobie, a zdobywane informacje to bardziej zagadki, które zaburzają obraz, niż go wyostrzają. Podoba mi się w Evelyn jej dociekliwość i zachowywanie trzeźwości umysłu – słodka uczennica, która nie daje się tak łatwo zmanipulować.
Z postaci drugoplanowych zaskoczyła mnie Nicole – kryje w sobie więcej, niż na pierwszy rzut oka można by przypuszczać.
Ogółem historia jest w porządku, ale nie powala na kolana – mnie może przez to, że przypomina mi „Upadłych”. Jasne – są różnice i to spore. Przede wszystkim główna bohaterka jest bardziej charakterna i nie daje sobą tak pomiatać, jak to miało miejsce w dziełach Lauren Kate. Dodatkowo nikt nie ucieka od tematu seksu – sam Lucas to chodząca maszyna do rożnego typu zabaw. Zwyczajnie brakuje w ”Cieniu. Mrocznej Pokusie” tajemniczości – bohaterowie są zbytnio rozgadani i zbyt mało subtelni. To uczucie przypomina taką sytuację: podchodzi do Ciebie gość i mówi, że reptilianie opanowali planetę. Co robisz? Myślisz, że jest wariatem i się śmiejesz, bo nie ma żadnych wiarygodnych dowodów. A może ma? To wtedy i tak go raczej nie słuchasz, bo jego słowa „na dzień dobry” zabrzmiały bardzo abstrakcyjnie. No chyba, że facet zabierze się za to od innej strony – na spokojnie, z czasem, bez pośpiechu i dużą dawką profesjonalizmu próbuje cię przekonać. Od razu wygląda to inaczej.
W utworze Mariki Ciok zabrakło dowodów – fragmentów tekstu, w których tłumaczyłaby nieco historię. Zabrakło też wiarygodności – słowa lecą jak z karabinu maszynowego, ale momentami brzmią niedorzecznie i totalnie abstrakcyjnie. Sprawę nieco ratują fragmenty tekstu opisujące odczucia i doznania Lucasa – te nadprzyrodzone moce – ale to zbyt mało.
Książka na pewno znajdzie wielu oddanych fanów! Ja to ja – lubię trochę więcej tajemnicy i subtelności w książkach łączących rzeczywistość z fantastyką. To arcytrudne zadanie, aby przemieszać te dwie sfery ze sobą. Doceniam próbę Mariki Ciok i myślę, że kolejne części historii będą lepsze.
Moja ocena 5/10.
Zapraszam serdecznie na moje stronki na Facebooku oraz na Instagramie :)
Hej🌟
Ostatnio wpadło mi w ręce dzieło Mariki Ciok, które otrzymałam od wydawnictwa AlterNatywnego. Powieść osadzona w realiach 21 wieku z elementami fantastycznymi to typ, który zazwyczaj uwielbiam. Z jednej strony dobrze znany nam świat, a z drugiej coś zupełnie niespotykanego i oszałamiającego, co sprawia, że nagle wszystko staje się możliwe. Niestety książka ”Cień....
2020-11-18
Hej🦋
Nieczęsto spotyka się książki, które faktycznie potrafią wzbudzić uśmiech na twarzy. W zasadzie jeszcze rzadziej zdarza się, aby przy jakiejś zanosić się śmiechem – tak szczerze. Akurat „Debeściara” nie tylko rozbawia do łez, ale też rozkochuje w sobie. Urocza historia, dobrze napisana powieść i wystrzałowa główna bohaterka – cudo!
Monika jest osobą dość głupiutką, żyjącą w zupełnie innym świecie, pełną sprzecznych sygnałów i dziwnych zachowań – w skrócie: nie można się przy niej nudzić! Ilość wpadek zaliczonych przez główną bohaterkę już w kilku pierwszych rozdziałach powieści jest… imponująca. Później robi się tylko lepiej! Więcej wpadek, więcej cringe’u, więcej facepalm’a i zażenowania, choć właśnie przez to ta książka jest taka dobra. Śmiechu, chichotu i uśmieszków nie ma końca. Pech chodzi za Mon wszędzie, a my… chodzimy za nią. Uwielbiam w tej powieści to, że podchodzi do wszystkiego z przymrużeniem oka – w życiu po prostu dzieją się różne głupie rzeczy i to wcale nie oznacza, że od razu trzeba zapadać się pod ziemię. Można przyjmować to wszystko na klatę – dokładnie jak Monika.
Wątek miłosny jest dobry – trochę zabrakło do wspaniałości, ale nie będę też za bardzo narzekać. Ogółem jestem wielką fanką Juliana – przyjazny gość, który rozbraja swoim zachowaniem względem troszkę głupiutkiej Moniki. Wyrozumiały, cierpliwy, spokojny, zamożny i hej, mówiłam już, że do tego wszystkiego niebiańsko przystojny? Bez problemu można się w nim zauroczyć. Może nie zakochać, ale na pewno zadurzyć. Chętnie poczytałabym o nim nieco więcej! Główny plan przez większość książki zabiera Monika – Julian to w zasadzie taki dodatek do niej. Ona jest gwiazdą, a on cieniem wkoło jej światła.
Z bohaterów drugoplanowych w pamięć na pewno zapada babcia Moniki – ta kobieta to dopiero bomba! Szkoda, że spędzamy z nią tylko zaledwie kilka stron! Warto zapoznać się z tak odjazdową babcią. Z teściową Mon również – jak można się domyślić, relacja tych dwóch pań przypomina płomienną ścieżkę przez piekło (tutaj płomiennie zabawną).
Książka jest świetna! Monika to królowa wpadek – królowa pecha, ale też śmiechu. Nie ma szans na utrzymanie kamiennego wyrazu twarzy. Ta powieść rozbawia do łez i potrafi poprawić humor. Gdy ma się doła lub jest się zdenerwowanym, to „Debeściara” sprawdzi się świetnie. Przyjemna, lekka, dobrze napisana i odprężająca.
Moja ocena: 10/10.
Zapraszam na mój bookstagram ---> Instagram/Facebook
Hej🦋
Nieczęsto spotyka się książki, które faktycznie potrafią wzbudzić uśmiech na twarzy. W zasadzie jeszcze rzadziej zdarza się, aby przy jakiejś zanosić się śmiechem – tak szczerze. Akurat „Debeściara” nie tylko rozbawia do łez, ale też rozkochuje w sobie. Urocza historia, dobrze napisana powieść i wystrzałowa główna bohaterka – cudo!
Monika jest osobą dość głupiutką,...
2021-04-22
Hej!🐉❤️
Jeszcze przed Nowym Rokiem otrzymałam od autorki, Magdaleny Jasny, swego rodzaju baśń – coś, z czym nie miałam styczności od bardzo długiego czasu. Na myśl przychodzi mi “Mała Syrenka”, “Król Lew” oraz „Opowieści z Narni” – tytuły, które do dziś siedzą w mojej głowie mimo faktu, że minęło kilka lat odkąd ostatnio je czytałam. W tym poniekąd tkwi ich siła – zostają z czytelnikiem na długo po ostatnim otworzeniu książki. Są o tyle istotne, że kształtują tego, kto po nie sięga. Faktem jest, że zarówno baśnie, jak i bajki to cudowne odskocznie od codzienności – prawdziwie magiczne, zaskakujące, wciągające i inspirujące. Taką właśnie książką jest “FarMagia”.
“FarMagia” opowiada o przygodach Tereski, która pewnego dnia natrafia na smocze jajo. W tym samym czasie odnajduje je elf i dziwi się dziewczynce, że mimo porad, ta nie godzi się na zbicie skorupki. W końcu smok się wykluwa, a elf ucieka głęboko w las, zostawiając Tereskę bez odpowiedzi na temat miejsca, które zwał “FarMagią”. Niedługo później Tereskę nawiedza ta sama mityczna istota i proponuje jej zostanie Opiekunką na farmie magicznych stworzeń. Dziewczynka przystaje na propozycje, choć nie zdaje sobie sprawy z ogromu zadań, które na nią czekają. W międzyczasie pojawia się też człowiek, który odda wszystko, aby dostać się do “FarMagii” i zdobyć niesamowite stworzenia. Na szczęście Treska nie stawi mu czoła sama, gdyż dziecko odnajduje nieoczekiwanego sojusznika.
Powieść Magdaleny Jasny została napisana bardzo lekko i przystępnie – płynie się poprzez kolejne strony i następujące po sobie wydarzenia. Dzieje się bardzo dużo, ale koniec końców wszystko ma logiczną całość.
„FarMagia” na pewno nie jest to zwyczajną powiastką dla dzieci, gdyż może poruszyć serca dorosłych w wielu kwestiach. Dobro i miłość są nigdy niegasnącymi, podstawowymi filarami świata i warto o tym pamiętać. “FarMagia” zwraca uwagę na wartość tych pozytywnych uczuć – przekazuje ich wagę tym młodszym czytelnikom i przypomina ich siłę tym starszym. Jako dziecko, chętnie słuchałabym o przygodach Tereski oraz jej pomocnika – ciągle coś się dzieje, cały czas rozgrywa się akcja i po prostu nie można się nudzić pośród wielu niesamowitych stworzeń.
Tereska to nadzwyczaj spokojna, mądra, pomocna i opanowana dziewczynka. Powiem Wam szczerze, że nie znoszę dzieci – po prostu nie cierpię i już, ale z Tereską mogłabym się dogadać. W tym na pewno pomocny jest fakt, że w książce autorka prowadzi trzecioosobową narrację – przez to o wiele łatwiej manewruje się pomiędzy kolejnymi wydarzeniami i postaciami. Nie zmienia to faktu, że Tereska ma piękne, czyste serce, a jej uwielbienie do zwierząt sprawia, że nie można jej nie polubić. Do tego jest całkiem odważną istotką, która nie boi się konfrontacji i walki z kimś potężniejszym od siebie – wielu dorosłych mogłoby zaczerpnąć inspirację. Odwaga dziewczynki to coś, co można podziwiać.
Świat przedstawiony w „FarMagii” to cudo! Poznawanie przeróżnych zwierząt – pegazów, menii, klepie, smoków, roczków i wielu innych było genialną przygodą. Każdy rozdział niesie ze sobą coś nowego i ważnego dla historii – nie ma bezsensownych napełniaczy miejsca i nudzących opisów. Każde zdarzenie, bohater i stworzenie zostało opisane dość krótko i zwięźle, ale w zupełności wystarczająco. Z łatwością można zobrazować sobie każdy kolejny element świata kreowanego przez Magdalenę Jasny.
Mam wielką nadzieję, że w przyszłości rozbudowany zostanie wątek katakumb i Aleksandry (jednej z poprzednich Opiekunek) – cieszę się, że historia “FarMagii” nie zamyka się na jednym tomie!
Do tego jeszcze wspomnę, że obrazki dodane do każdego kolejnego początku rozdziału są urocze! Autorka ma talent i swój własny styl, który zdecydowanie przypadł mi do gustu. Rysunki na pewno świetnie sprawdzą się dla dzieci, które często lubią w książkach tego typu dodatki.
Z jednej strony baśń zwraca uwagę na stare prawdy i esencjalizm, a z drugiej stara się taką naturę rzeczy łamać. Ciężko mi ogarnąć wymowę tej książki (jeśli już mówimy o “FarMagii” w rozumieniu dorosłych). Jeżeli to, co jest w powieści, przełożyć na ten „wydoroślały” poziom, to znalazłabym kilka kwestii dyskusyjnych – dyskusyjnych z uwagi na moje poglądy. Wyklucie jaja można odnieść do niechcianej ciąży, a pozycję Opiekunki i ustosunkowanie do niej elfów do przeszłości kobiet w społeczeństwie europejskim (i nie tylko). Siłę sprawczą widzimy w Jonatanie – to on jest zniesmaczony traktowaniem dziewczyny przez elfy i to on stara się to w jakiś sposób zmienić. Tereska do pewnego momentu nie zwraca na usposobienie elfów uwagi i się tym nie przejmuje, co wydaje mi się dziwne. Siła sprawcza wychodzi od mężczyzny nie od kobiety – nie chcę za bardzo się nad tą kwestią rozwijać, ale osoby pełnoletnie mogą dostrzec bardzo różne rzeczy. Jasne, że mogę grzebać zbyt głęboko, ale jakoś nie mogę wyrzucić z głowy niektórych skojarzeń (oczywiście każdy może na to patrzeć inaczej).
Podsumowując, “FarMagia” to wciągająca, przystępnie napisana, mądra i rozwijająca wyobraźnię powieść, którą z czystym sumieniem mogę polecić. Dla dzieci powinna się sprawdzić świetnie – dla dorosłych? Nie wiem. Wszystko jest zależne od punktu widzenia danej osoby.
Hej!🐉❤️
Jeszcze przed Nowym Rokiem otrzymałam od autorki, Magdaleny Jasny, swego rodzaju baśń – coś, z czym nie miałam styczności od bardzo długiego czasu. Na myśl przychodzi mi “Mała Syrenka”, “Król Lew” oraz „Opowieści z Narni” – tytuły, które do dziś siedzą w mojej głowie mimo faktu, że minęło kilka lat odkąd ostatnio je czytałam. W tym poniekąd tkwi ich siła – zostają...
2021-04-22
Hej❤️
Pierwsze spotkanie z Katarzyną Mak okazało się być bardzo udane! „Usłane Różami” to relaksujący romans, który pozwala na chwilę odetchnąć od codzienności.
Historia opowiada o młodej, dość zagubionej kobiecie, która już wiele przeszła w swoim życiu . Tina bardzo wcześnie musiała dorosnąć i stawić czoła kolejnym przeciwnościom losu – trudne relacje z matką oraz problemy z pracą przyczyniły się do tego, że dziewczyna ledwie wiąże koniec z końcem. Pewnego dnia presja okazuje się zbyt wielka i, mimo niechęci, główna bohaterka postanawia zostać kobietą do towarzystwa, podobnie jak jej przyjaciółka. Na drodze Tiny staje Kajetan Starski – mężczyzna po rozwodzie, który postanowił już nigdy więcej się nie zakochać. Seks to jedyne czego oczekuje i za co płaci spore pieniądze. Jednak, jak wszyscy wiemy, los bywa przewrotny – Kajetan i Tina zaczynają budować poważniejszą relację, choć żadne tego nie planowało.
Ogółem rzecz biorąc książkę czyta się świetnie. „Usłane Różami” to do bólu typowy i trochę schematyczny romans, ale mimo wszystko wciąga i intryguje.
Dużą zaletą powieści jest trzecioosobowa narracja i sam styl pisania autorki. Bardzo opisowy – przypomina powieści z innego wieku. Dosłownie płynie się poprzez książkę dzięki zwinnej i zdecydowanej ręce narratora.
Świat wykreowany przez Katarzynę Mak jest osadzony w realiach 21 wieku – bez najmniejszego trudu można się w nim odnaleźć, oswoić z sytuacją i bohaterami. Nie trudno wyobrazić sobie zaistniałą w powieści sytuację w codziennym życiu.
Nie można zaprzeczyć, że Tina to łagodna, delikatna, spokojna i krucha istota. Może i jest w stanie sobie poradzić z natrętnym komornikiem i zalotami mężczyzny, ale to by było na tyle – to raczej cicha i skryta kobieta, która jeszcze nie odnalazła swojego „ja”. Mimo wszystko, dziewczynę zaczyna się lubić praktycznie od pierwszej strony – jest poukładana, delikatna, całkiem spokojna w obliczu wielu okropieństw, które napotyka na swojej drodze. Tym samym można by się przyczepić, iż nie ma zbyt wyrazistego charakteru – godzi się z losem, nie podejmuje inicjatywy i przyjmuje dużo ciosów. Wydaje mi się, że brakuje jej trochę ognia, żaru – czegokolwiek, co zmieniło by jej charakter na bardziej… waleczny. Pomalowanie włosów na czerwono niestety nie zrobiło w tej kwestii zbyt wiele. Chluśnięcie na kogoś kawą to zbyt mało. Jej urocze wściekanie się również. Na pewno trzeba oddać dziewczynie to, iż jest uparta – ta cecha jej charakteru pcha tę powieść do przodu.
Pod tym względem Starski akurat dorównuje Tinie – obydwoje obstają przy swoim.
Mężczyzna okazał się całkiem interesującą postacią – może i nie jest tak samo zniewalającym, ostrym i nieustępliwym bogaczem, jak bohaterowie innych romansów, ale jego kluskowatość jest przesłodka. Żeby była jasność – nie jest też kimś, kto przelewa się przez palce; po prostu jego czyny, zachowanie jest umiarkowane i w pewnym sensie mocno kontrolowane. Tak poza tym Starski to całkiem opiekuńczy i odpowiedzialny mężczyzna, który ma swoje sekrety.
Wspomnę też o jednej kwestii, która zdecydowanie irytuje – więcej interesującej wymiany zdań przebiega między Tiną i postaciami drugoplanowymi (Sergiejem i Ulianą) aniżeli Tiną i Kajetanem. Jasne, że relacja między dwójką głównych bohaterów jest skomplikowana – przyjemnie utrzymuje w oczekiwaniu na kolejny krok jednej ze stron – i może autorka chciała oddać tę niemoc w ich (nie) dogadywaniu się, ale uhhh… prosi się o angażujący dialog.
Wątek miłosny oczywiście odgrywa główne skrzypce – jest relaksujący, odprężający i nie wymaga od czytelnika zbyt wiele.
„Usłane Różami” to taki typ powieści, który daje wszystko i nie oczekuje zbyt wiele w zamian – za to tę książkę lubię.
Postacie drugoplanowe przemykają poprzez strony dokładnie tam, gdzie potrzeba o zwinnie pomagają rozwijać kolejne płatki historii. Do serca na pewno przemawia relacja między Ulianą i Sergiejem – ich relacja wzbudza zainteresowanie równie mocno, jak ta dwójki głównych bohaterów. Bardzo spodobał mi się też wątek ciotki Kajetana – w uroczy sposób pomógł przedstawić mężczyznę z zupełnie innej strony.
Podsumowując – „Usłane Różami” to lekki, przyjemny i delikatny romans z nutą pożądania w tle. Nienachalni i poruszający serce bohaterowie trafili w moje gusta.
Hej❤️
Pierwsze spotkanie z Katarzyną Mak okazało się być bardzo udane! „Usłane Różami” to relaksujący romans, który pozwala na chwilę odetchnąć od codzienności.
Historia opowiada o młodej, dość zagubionej kobiecie, która już wiele przeszła w swoim życiu . Tina bardzo wcześnie musiała dorosnąć i stawić czoła kolejnym przeciwnościom losu – trudne relacje z matką oraz...
2021-04-22
Hej🖤
Wątek romantyczny to coś, co w moim przekonaniu książka musi mieć. Historia bez miłości nie wciąga tak samo! W powieści “Kochankowie niedoskonali” znajdziemy dużo odcieni miłości – agresywnej, pochłaniającej bez pamięci, będącej złudzeniem lub pustym słowem, trudnej i zupełnie niedoskonałej. Każde z opowiadań pochłania w swoje objęcia innym wydźwiękiem tego samego uczucia – nie można oderwać się od czytania.
W antologii znajduje się 16 opowiadań i 4 komentarze od rysowników. Tak! W tej książce znajdują się obrazki – prace niesamowicie utalentowanych artystów, które genialnie oddają klimat i zawartość opowiadań. Dla obejrzenia i posiadania na półce samych tych prac warto zakupić powieść. Naprawdę – są tak ujmujące i ciekawe. Sam sposób wydania “Kochanków Niedoskonałych” zasługuje na duże ukłony – książka jest po prostu śliczna (choć szkoda, że nie w twardej oprawie). Historie podzielono na 4 sekcje i wraz z każdą z nich zmienia się motyw dekorowania stron oraz artysta.
Te 4 tematyczne działy to:
Jak kochano dawniej
Miłość w naszych czasach
Kochankowie jutra
Rozmiłowani w inności
W każdym z segmentów znajdziemy inne opowiadania nawiązujące do danej tematyki. Zadziwiające jest to, z jaką lekkością autorzy snują historie i jak łatwo jest utożsamić się z bohaterami niezależnie od okresu (przeszłości, teraźniejszości, przyszłości), o którym dana opowieść mówi. Świat kreowany przez pisarzy zdawał się wyrywać z kartek – zaprasza czytelnika w swoje przyjemne objęcia. To wcale nie taka łatwa sprawa – w niekiedy jedynie 16 stron autor musi przedstawić bohatera, pozwolić czytelnikowi na rozpoznanie się w sytuacji oraz stworzyć czegoś emocjonującego, co po prostu chce się czytać. To wymagające zadanie – jestem pełna podziwu umiejętności pisarskich osób, które stworzyły tę antologię. Czytając, można poczuć każdą z emocji, którymi dosłownie opływają kartki – ból, cierpienie, strach, niepewność, przerażenie, frustrację, nadzieję, szczęście, miłość i euforię. Wchodząc w świat kreowany przez autora, zapomina się o rzeczywistości – czasami serce pęka nie tylko ze względu na dzieje bohaterów, ale też przez to, iż dane opowiadanie dobiegło już końca.
Jasne, że niektóre tematy nie podeszły mi tak samo jak inne (przykładowo rozmowa bohaterów z bogiem), ale nawet w takich chwilach kontynuowałam czytaniec ponieważ byłam ciekawa, co się z tego wszystkiego wywiąże.
Jak sam tytuł wskazuje, postacie w opowiadaniach są niedoskonałe, a co za tym idzie ich historie trudne – w żadnym razie nie sielankowe. Jako czytelnik przyzwyczajony do HEA (no siemanko, tak to ja, ta osoba, która zawsze czyta zakończenia książek i serii zanim zacznie czytać całość, a jeśli źle się kończy, to raczej nie czytam tych książek w ogóle), doznałam totalnego szoku. Przemoc, krew, choroby psychiczne, bezduszne przeznaczenie, przewrotny los oraz wiele innych czynników, które sprowadzały losy bohaterów do bolesnego końca lub rozstania były wszechobecne. Już po pierwszym z opowiadań miałam świadomość, że nie będzie lekko – “Kochankowie Niedoskonali” to nie jest łatwa lektura. Trzeba przygotować się na tragiczne, lecz przy tym ujmujące, niespodziewanie oryginalne i przejmujące historie, które pochłaniają bez pamięci.
Zdecydowanie pozytywne jest to, iż w zbiorze znajdziemy opowiadania o miłości nie tylko między osobami heteroseksualnymi.
Duża ilość tragicznych zdarzeń sprawiła, iż nie mogłam czytać tej książki, jak to zazwyczaj robię (czyli 250+ stron w jeden dzień), tylko musiałam ją sobie rozłożyć – jedna historia (czyli w porywach do 60 stron, choć zazwyczaj mniej) na jedno posiedzenie i tyle. Z jednej strony to dobre, ponieważ przez długi czas można delektować się antologią. Pokazuje to też, że powieść jest mocna i dosłownie wbija w fotel, co też uznałabym za zaletę. Niepewność towarzyszy podczas czytania – wiemy, że przyjdzie chwila, gdy coś zacznie iść nie tak – lecz jest to pozytywne uczucie. Gdzie autor zaprowadzi nas tym razem? Czy ta historia na pewno się skończy w taki sposób, że będę się później zbierać z podłogi przez następne dwa dni? Jakie wątki zostaną wplecione tym razem? Dlaczego nić miłości zostanie przerwana? Czy zostanie? Czy to w ogóle tak naprawdę była miłość?
Trzeba mieć świadomość, że dla osób, które mocno dotykają smutne historie, lub szybko łapią doła i są przygnębieni, to nie jest najlepiej dopasowana książka. Niektórzy czytelnicy mogliby poczuć się leciutko przygnieceni ilością wrażeń płynących z opowiadań. I znów: z jednej strony ta ilość emocji jest świetna, ale z drugiej trzeba wiedzieć, że nie każdy może przez tą w pewnym sensie agresywność przejść niedotknięty.
Jeśli chodzi o opowiadanie, które przemówiło do mnie najbardziej, to jest nim “Dziewczyna na krawędzi” od Dominiki Tomczak. Nieciekawa relacja z rodzicami, choroba psychiczna, miłość i dziewczyna z trudnym charakterem – prędzej czy później musi dojść do katastrofy.
Historia jest nie mniej ujmująca jak inne w antologii, choć intryguje najmocniej. W opowiadaniu przelewa się niesamowita ilość smutku, której na pierwszy rzut oka nie widać – bohaterka jest silna, do pewnego stopnia wyprana z emocji i obojętna na wiele rzeczy, choć w głębi serca potrzebuje akceptacji. Jej historia jest pogonią za ciepłem – tęsknotą tak silną, że przejmuje cały jej świat. Opowiadanie pokazuje smutny obraz człowieka – ukryte pragnienia, bezsilność i samotność, która potrafi doprowadzić do tragedii.
Bardzo podoba mi się okładka – pasuje do zawartości książki.
Podsumowując: książkę czyta się świetnie ze względu na styl pisania autorów. Historie są mocne – nie głaszczą po ramionach, tylko uderzają prosto w twarz. Są oryginalne – do każdego czytelnika trafią trochę inaczej, na swój sposób, z inną siłą. Każdy czytelnik ma inny bagaż doświadczeń, więc będzie utożsamiał się z bohaterami mniej lub bardziej w zależności od swoich przeżyć. Powieść polecam osobom lubiącym mocne wrażenia i nieidealnych bohaterów. Tym, którzy szukają w książce czegoś więcej, niż zwykłej, uroczej love-story, która wiadomo jak się skończy. W „Kochankach niedoskonałych” nic nie jest proste ani oczywiste – już na pewno nie miłość.
Moja ocena: 9/10
Hej🖤
Wątek romantyczny to coś, co w moim przekonaniu książka musi mieć. Historia bez miłości nie wciąga tak samo! W powieści “Kochankowie niedoskonali” znajdziemy dużo odcieni miłości – agresywnej, pochłaniającej bez pamięci, będącej złudzeniem lub pustym słowem, trudnej i zupełnie niedoskonałej. Każde z opowiadań pochłania w swoje objęcia innym wydźwiękiem tego samego...
2021-04-22
Hej🌱
Bajkowa powieść z powoli budzącym się uczuciem i nawiązaniami do “Królowej Śniegu”? Nie trzeba daleko szukać – książka “Okruchy” od Magdaleny Meldo sprawdzi się świetnie. Choć opowiada o bardzo delikatnej miłości między dwójką młodziutkich ludzi, to nie stroni od trudnych tematów, jak alkoholizm, przemoc w szkole i ciężkie relacje rodzinne.
Kajetan i Aga to ciekawe postacie. Główna bohaterka przypadła mi do gustu ze względu na swoją nieugiętość względem znęcających się nad nią dziewczyn i jednocześnie delikatność oraz odwagę. Nie jest to mocno przebojowa postać, ale w żadnym razie nie nudzi i nie irytuje. Przyjemnie obserwowało się poczynania dziewczyny względem chłopaka. Książka nosi w sobie urok tej pierwszej, typowo szkolnej miłości – fascynuje i rozkochuje w sobie. Trzeba docenić to, iż relacja budowana jest stopniowo i w dużej mierze wyzwolona od seksualnych podtekstów (oprócz kilku komentarzy koleżanek Agi). W książce widzimy rozwój czystego i pięknego uczucia, które samemu chciałoby się przeżyć. To uczucie jest delikatne i kruche, lecz przy tym piękne. Autorka nie rozpływa się zbytnio nawet nad pocałunkami między Kajetanem i Agą – wszystko jest raczej… dziecięce. Niby skomplikowane, ale w sumie bardzo proste. W żadnym razie nie ma ognia między bohaterami. Nie ma też żaru ani płomieni – całość jest jakby pozbawiona erotycznego aspektu, bardziej bajkowa. Bohaterowie na myśl o seksie prędzej by się roześmiali histerycznym śmiechem, niż cokolwiek z tego wzięliby na serio. I dobrze. Miło przeczytać coś, co nie operuje na cielesności.
Podoba mi się motyw balu zimowego, który zszywał całą historię ze sobą. Co prawda żałowałam, iż to nie Aga grała Królową Śniegu, a końcowe strony książki nie rozgrywały się na scenie, ale i tak było ciekawie. To moje wyobrażenie trochę zachwiałoby rolami, które autorka przydzieliła postaciom – Lena jako ta zła Królowa, Kaj jako chłopak zwiedziony przez Królową i Aga, która była czymś na kształt siostry Kaja (choć w zupełnie innym, nowym wydaniu). Autorka umiejętnie odniosła się do baśni Andersena i przetłumaczyła ją na swoją historię. Podobały mi się krótkie, oryginalne fragmenciki z prawdziwej baśni, które zostały wprowadzone do książki – nadawały klimatu.
Kajetan to postać niejednoznaczna – przyciąga, intryguje i zdobywa zaufanie oraz podziw wraz z lecącymi stronami. Chłopak nie jest aniołem, co niejednokrotnie zostaje zaznaczone w książce, jednak mamy okazję przekonać się, że pod spodem kryje w sobie dobroć. Podobała mi się opiekuńczość chłopaka względem Agi, choć jego charakter momentami pozostawiał wiele do życzenia. Picie alkoholu w tak młodym wieku to jedno (co mnie trochę do niego zniechęciło), ale związek z Leną? Aaaaa, nieeeeee. Skąd on się w ogóle urwał, żeby wiązać się z taką dziewczyną? Uh! To znaczy związek, który nie był związkiem – trochę to pokręcone.
Momentami nie byłam pewna, czy Kajetan miał po prostu tak małe doświadczenie, czy do niego nie docierało to, co robiła Lena, aby utrzeć nosa Adze. Stawiam na to pierwsze wytłumaczenie. Ja nie potrafiłabym znieść nawet przyjaźni z takim facetem – cieszyłam się niezmiernie, gdy Kajtek nieco (tak tyci tyci) wydoroślał podczas książki, choć końcowe strony… zwłaszcza ta przedostatnia (czy też trzy-cztery przed końcem)… hmmm. Może jednak tylko mi się wydawało, że się zmienił? Chętnie przedyskutowałabym ten aspekt z osobami po lekturze!
Powieść jest mocno osadzona w realiach – znajdziemy sporo opisów codziennych czynności. Nie za wiele w niej magii (niekoniecznie tej magicznej), ale to nie przeszkadza. Ogółem brakowało mi momentami bardziej wyczerpujących i naturalnych dialogów – dodatkowo autorka stroniła od przekleństw i czasami te lżejsze synonimy sprawiały, że dana kwestia miała nieco dziecinny wydźwięk.
Narracja trzecioosobowa jest ogromną zaletą tej książki, ponieważ patrzenie na sytuację jedynie przez oczy Agi lub Kajetana mogłoby być nieco męczące, a Ci co mnie znają, to wiedzą, że nie jestem fanką dzielenia rozdziałów na narracje pierwszoosobowe jej i jego. Dzięki trzecioosobowemu narratorowi wszystko dosłownie płynie i mamy okazję zobaczyć cały obraz sytuacji.
Książka porusza trudny temat relacji między dziećmi i rodzicami – potrzeby słuchania siebie nawzajem i prawdziwego zrozumienia. Zaufanie to słowo klucz – było to coś, czego brakowało w relacji Kajetana z matką. Za każdym razem serce mi się ściska, gdy sobie o tym pomyślę. Nic dziwnego, że młody mężczyzna pakował się w problemy, gdy nikt nie chciał w niego wierzyć… no może nikt z wyjątkiem Agi. Z ekscytacją obserwowałam zmiany, jakie zachodziły w relacji Kajetana i jego matki.
Agę też los obdarował dość trudnymi rodzicami. Alkohol to jedna z tych bardziej podłych rzeczy, po które można sięgnąć – w książce ciekawie została ujęta ta tematyka.
Powieść nie jest wybuchowa, ale zdecydowanie przyjemna w czytaniu. Czy będę się nią ekscytować przez kolejne pół roku? Nie, ale przez kilka tygodni na pewno. “Okruchy” to typ książki, który czyta się dobrze, ponieważ nie zobowiązuje. Można przyjemnie spędzić z nią wieczór, czy też dwa i wszystko wraca do normy.
Jak zawsze, książki z Wydawnictwa AlterNatywnego są wolne od błędów wszelkiego rodzaju – logicznych, ortograficznych, składniowych i interpunkcyjnych. To naprawdę BARDZO DUŻE plusy, ponieważ powieść czyta się gładko i przyjemnie. Do tego styl autorki jest lekki, a powieść idealnych rozmiarów na jeden wieczór (trochę ponad 150 stron można spokojnie przegryźć na jeden raz). Czy stron jest zbyt mało? Myślę, że nie – autorka zdążyła rozwinąć świat, dobrze przedstawić bohaterów i stworzyć coś, co po prostu chce się czytać.
Ogółem nie mam watpliwości, że książka jest przeznaczona dla młodych czytelników. Dzieci gdzieś na poziomie 1 klasy gimnazjum, które chcą poczytać o miłości i móc utożsamić się z bohaterami, na pewno mogą sięgać po ten tytuł. Świetnie się dla tego rodzaju moli książkowych sprawdzi! Dla starszych czytelników ta książka może być nieco zbyt delikatna – choć przy tym jest urocza. Pokazuje, jak ważne jest słuchanie siebie nawzajem i jak piękna może być niewinna miłość.
Hej🌱
Bajkowa powieść z powoli budzącym się uczuciem i nawiązaniami do “Królowej Śniegu”? Nie trzeba daleko szukać – książka “Okruchy” od Magdaleny Meldo sprawdzi się świetnie. Choć opowiada o bardzo delikatnej miłości między dwójką młodziutkich ludzi, to nie stroni od trudnych tematów, jak alkoholizm, przemoc w szkole i ciężkie relacje rodzinne.
Kajetan i Aga to ciekawe...
2021-05-18
W gwoli ścisłości: PŁÓD TO NIE DZIECKO. ABORCJA JEST OK. NIE CHCESZ DZIECKA, A WPADŁAŚ? NIE POWINNAŚ CZUĆ SIĘ ZOBLIGOWANA DO DONOSZENIA CIĄŻY. ABORCJA JEST ZDROWA I NORMALNA. NIE WMAWIAJ SOBIE, ŻE BÓG CIĘ BĘDZIE KARAŁ ZA ROZWAŻANIE ABORCJI – RÓWNIE DOBRZE MOŻESZ SOBIE WMAWIAĆ, ŻE PAPIEŻ JEST T-REXEM I NIENAWIDZI CIĘ ZA TO, ŻE O 7.30 KAŻDEGO DNIA PIJASZ HERBATĘ MALINOWĄ – TO TEN SAM RODZAJ GŁUPOTY I ABSTRAKCJI.
Może zacznijmy od konkretów? Jedna rzecz zirytowała mnie mocno – ale tak, że po prostu rzuciłam książką przez pokój i wcale nie czułam smutku z powodu tego, co spotkało Gab. Płód a dziecko, to ZASADNICZA różnica. Wkurza mnie, że autorka poprzez swoją książkę przesmykuje błędną ideę tego, że jest inaczej. W ogóle ten moment z dzieckiem tak zajeżdża pro-lifersami, że aż mi słabo. Strony są nimi dosłownie przesiąknięte, a ja mam uczulenie akurat na ten przekaz.
TAK, GAB – to był PŁÓD, a NIE DZIECKO.
Tak w ogóle… to, że ty, droga wątła Gab, mogłaś żyć, to NIE ZNACZY, ŻE MUSISZ czy POWINNAŚ pozwalać na życie czemuś innemu. Nie chcesz dziecka? To go k***a nie miej! NIE MUSISZ ROBIĆ NIC, ABSOLUTNIE NIC, jeśli czegoś nie chcesz. Nie chcesz być w ciąży? To w niej nie bądź! A już zwłaszcza z takim psycholem, jak twój facet. Wow – wiele rzeczy chciałabym powiedzieć bohaterce. Jej tok myślenia doprowadzał mnie do szału – tak niemądry… że aż oczy mnie bolały.
Mam żal do autorki, że demonizuje zachowanie lekarek i lekarzy, którzy (NO K***A!) nazywają rzeczy po imieniu (a w Polsce przesiąkniętej pato-katolikami, którzy za cel obrali sobie wetknięcie wszystkim, że kobieta w ciąży to mama i ma w brzuchu dziecko <UWAGA, TO BZDURY>, to aż nieprawdopodobne, że ktoś faktycznie użyłby takiego języka – niestety🥲).
Mam żal do autorki, że rozpowszechnia błędne przekonania – ludzie, raz, dobrze i już na stałe – PŁÓD TO NIE DZIECKO! I pójdźmy dalej, skoro już zabrnęliśmy w te tematy: ABORCJA JEST OK. ABORCJĘ ROBISZ TAK SZYBKO, JAK TO MOŻLIWE I POTRZEBNE ORAZ TAK PÓŹNO, JAK TO KONIECZNE. SKOŃCZMY Z TĄ CHOLERNĄ, PIEPRZONĄ MARTYROLOGIĄ (tu akurat kobiet ogółem) – SKOŃCZMY Z NAZYWANIEM PŁODÓW DZIEĆMI- TO NIE JEST TO SAMO. A na dokładkę: ABORCJA JEST NORMALNA. ABORCJA TO NIC ZŁEGO, TO TWOJE PRAWO KOBIETO.
Wkurza mnie to, że autorka tak świetnie, pięknie i ładnie przedstawiła, że heroiczna decyzja Gab, by jednak nie usuwać dziecka, w sumie to była dobra. Przecież ta miłość, którą Gab czuła, jak patrzyła na swój brzuszek… A MOŻEMY POGADAĆ O TYM, JAK WIELE KOBIET NIE MOŻE NAWET PATRZEĆ NA DZIECI, KTÓRE URODZIŁY, BO TAK SIĘ ICH BRZYDZĄ? A BYCIE W CIĄŻY I HODOWANIE PŁODU W SWOIM CIELE TO ISTNA DORGA PRZEZ PIEKŁO?
Każdy może żyć, tak jak chce, więc ok – Gab chciała mieć brzuszek, to go miała (ups, późniejsze wydarzenia nieco komplikują sprawy). Problem w tym, że tak mi to zajeżdża pro-lifowymi aktywistami, że aż mi wnętrzności wywraca do góry nogami.
Ale moi drodzy… najlepsze na deser. „Może Bóg, słysząc moje myśli, ukarał mnie.” (to też ma związek z ciążą) No tak… wtedy to wymiękłam już całkowicie. Wcześniej współczułam Gab? Uuuu, po tym nie czułam nic więcej – tylko żałość.
Tak sobie myślę… ta książka na swoj sposób demonizuje aborcję i służbę zdrowia, która do sprawy chce podejść profesjonalnie. Poprzez dialogi między lekarzami odnosi się wrażenie, że to bezduszne potwory (aka totalne wyprane z emocji sk****syny), które nawet nie potrafią nazwać utraconego bytu dzieckiem, tylko to jest dla nich płód. No wymiękam. Moi drodzy… padłam. To jest już bardzo wysoki poziom abstrakcji – za wysoki! Nawet dla mnie! Ta książka demonizuje nie te osoby, które w normalnym świecie powinna!! Zapijaczony Eryk chodzi sobie, jak gdyby nigdy nic i jego zachowania nie mają końca – chodzi mi o gwałty – a Gab nic z tym nie robi, bo przecież Eryk to jej mąż. Co za popieprzona logika w ogóle! Aaaaaaaaaaa! Chce drzeć się w niebogłosy przez idiotyzm i zacofanie, w którym żyje główna bohaterka. Bo przecież to jest chyba żart. Jeden wielki żart, tylko w ogóle nieśmieszny. A to lekarzy nazywających utraconą ciążę płodem, a nie dzieckiem, bohaterka darzy wstrętem? Serio? No serio?
Poczucie winy Gab wyżerało mnie od środka jak kwas. Ona czuła się winna przez to, że Eryk jest walnięty? O wow. To trudna sprawa – może trochę za trudna jak dla mnie.
Mam do zarzucenia autorce wiele w związku ze światopoglądem, jaki rozpowszechnia w swojej twórczości. Nie popieram go, nie utożsamiam się z nim i szczerze mi się nie podoba, że autorka w tak bezczelny sposób próbuje zatruć głowy innym. Ta książka powinna przychodzić z ostrzeżeniem: Jestem pro-life, ale to tylko połowa dramatu. Przynajmniej osoby pro-choice by wiedziały, że nie ma co sięgać po książkę, bo można dostać poważnego bólu głowy.
W ogóle uważam, że takie aspekty powinny zostać pominięte w książce, ponieważ to znacznie zawęża grono odbiorców powieści – mnie zniesmaczyły fragmenty odnoszące się do płodu/dziecka/kary za myśli o aborcji/boga. Po co grzęznąć w tych rejonach? Zwłaszcza, że są to tak trudne tematy? Po co zniechęcać do bohaterki, która w innym wypadku jeszcze miałaby szanse być kimś, komu całym sercem bym kibicowała, ale przez idiotyzmy, które prawi, mam z tym spory problem?
W pewnym momencie dialogi pomiędzy bohaterami są po prostu groteskowe – jest tyle dramy, że… chyba każdy pisarz miałby problem z uniesieniem tak ciężkich tematów. Rozumiem chęci autorki do stworzenia czegoś chwytającego za serce i jednocześnie wbijającego w ziemię, ale… w pewnych momentach brakuje mi autentyczności.
Teraz przejdźmy do postaci…
Główna bohaterka, Gab, z początku przypadła mi do gustu. Wydawała się słodką, niewinną i uroczą istotą – od razu poczułam z nią więź. Niestety szybko się to zmienia, gdy pozwala swojemu facetowi na traktowanie się jak jego wycieraczka do butów. Nie potrafię pojąć, jak mogła mu pozwalać na takie zachowania i dlaczego nic z tym nie robiła. Nie jestem w stanie zrozumieć motywów jej działań – Gab to beznadziejny przypadek osoby, która pozwala innym na zbyt wiele i kończy… tak jak kończy. Nie chcę pisać o niej źle, choć dużo złych słów ciśnie mi się na… palce (na usta też). Stan ogólnej beznadziei bohaterki trwa przez sporą część książki, ALE następują istotne zmiany (które mają na imię Jeremi) i sprawiły, że z dużym zaciekawieniem podejdę do drugiego tomu.
Pod koniec “Kochaj mnie szeptem” zobaczyłam światełko w tunelu i tej poświaty chcę się trzymać. W końcu dostrzegłam ogień w Gab – chęć walki o swoje prawa i traktowanie jak człowieka, a nie zwierzę. Zobaczyłam w niej poruszającą zmianę i chcę, aby ta dobra fala trwała i trwała – Jeremi od razu wkradł się do mojego serca i natychmiast go polubiłam. Ten mężczyzna to ktoś, kogo chciałabym mieć w rzeczywistości – jest idealny w wielu aspektach. Uwielbiam jego zachowanie względem Gab i to, jak ona przy nim jaśnieje. Kocham sposób, w jaki mężczyzna podchodzi do seksu i jak ten stosunek przebiega między nimi. Co prawda na koniec książki czeka czytelnika niezłe zaskoczenie odnośnie Jeremiego i Eryka, ale… ta część powieści jest po prostu cudowna. Szkoda, że te momenty rozgrywają się dopiero pod koniec pierwszego tomu – bardzo bym chciała, aby w sumie to one tworzyły główną część książki. Na razie wiele czasu poświęcamy chorej relacji między kobietą i jej mężem. Jestem zdecydowanie ciekawa, co wydarzy się w drugim tomie (znam już zakończenie i wiem, że czeka mnie ekscytująca, ale też bardzo bolesna przeprawa).
Myślę, że to genialny pomysł, iż Jeremi zajmuje się… tym czym się zajmuje (sami się przekonajcie😏) – to ekscytujące i ciekawe – takie po prostu inne.
Na temat Eryka ciężko się wypowiedzieć, nie rzucając ciężkimi epitetami. Facet zdecydowanie psychiczny i toksyczny. Został świetnie wykreowany i widać, iż jego zachowanie ma podłoże w wydarzeniach z przeszłości – oczywiście nie zmienia faktu, że nic go nie tłumaczy z sadystycznych zachowań. Mężczyzna wyrządził Gab wiele krzywd i nie jestem pewna, czy ktokolwiek mógłby się po czymś takim podnieść. Eryk na co dzień musi stawiać czoła swoim własnym demonom i wyraźnie nie potrafi tego zrobić. Złe emocje i potwory co rusz przejmują nad nim kontrolę, przez co cierpią wszyscy wokoło… Doceniam kreację postaci – jego zachowania nie biorą się z małego palca, a całość ma swoje uzasadnienie. Mężczyzna jest potworem i ciekawi mnie, jak i czy autorka przemieni jego postać – co stanie się z Erykiem w drugim tomie? Zastanawia mnie, czy uda się przeprowadzić jakiekolwiek zmiany autentycznie – tak, by czytelnik nie miał ochoty rozszarpać książki na strzępy.
Trzeba powiedzieć jasno: autorka pisze bardzo przyjaźnie. Ma dobry styl, dzięki któremu pożera się kartki szybciej niż czipsy. Lubię sposób, w jaki snuje historię i jak kolejne elementy układanki wskakują na swoje miejsce. Widać, że powieść została przemyślana, choć czasami niektóre epizody trwają zbyt długo, a inne zdecydowanie zbyt krótko.
„Kochaj mnie szeptem” to na pewno nie tradycyjny erotyk! To jest w sporej mierze historia o przemocy domowej i gwałcie. Dopiero pod koniec powieści widzę, gdzie ten erotyzm się ukaże, ale… oj! Mam nadzieję, że drugi tom będzie nieco bardziej skierowany na erotyk, a nieco mniej związany z dramatem (ok, będzie dużo dramy, już to czuję, lecz może będzie miała ona nieco inny wymiar, niż w pierwszej części).
W “Kochaj mnie szeptem” zdecydowanie dominuje dramat – i to taki konkretny. Gwałt na gwałcie. Złość na złości. Strach na strachu. Ból na bólu. Okładka średnio pasuje do zawartości książki – można by pomyśleć: „o! Jaki fajny romans z nutą dramy!” Nic bardziej mylnego – ta książka wyciska negatywne emocje – smutek i rozczarowanie dominują.
Z jednej strony to ciekawa odskocznia od słodkich romansów, ale z drugiej… prosiłabym o ostrzeżenie! O mało mi kapcie nie spadły z nóg, gdy przelatywałam przez kolejne drastyczne sceny! Ciężkie, trudne, zatrważające… genialne, ale wystające na próbę.
Końcówka wprowadza nieco erotyzmu, aczkolwiek chciałoby się jego nieco więcej poprzez powieść.
Autorka doskonale potrafi przenosić emocje na karty książki, a te spływają do czytelnika i pochłaniają bez pamięci. Podziwiam taką umiejetność!
Powieść wyzwala wiele emocji, a bohaterowie nie pozostają obojętni. Na pewno należy zaliczyć na plus fakt, że książka działa tak silnie na czytelnika. Dla pewnej grupy osób może być frustrująca, ponieważ wpycha pewien światopogląd – trudno się przez to utożsamić z bohaterką. Myśli Gab irytują – zwłaszcza te nawiązujące do aborcji/kary/boga i tym podobnych. Gdyby wyciąć te fragmenty, to oceniałbym jej postać znacznie bardziej pozytywnie – zwłaszcza, że zachodzi w dziewczynie wyczekiwana zmiana, przez którą staje się kimś, z kim chciałoby się rzeczywiście spędzić czas. Dziewczyna otrzepuje się z popiołów i wydostaje się z trudnych sytuacji jako silniejsza i ostrzejsza osoba.
Kilka plusów, kilka minusów – jest to na pewno emocjonująca historia.
Moja ocena 4/10 (bez wtyczek o płodach/dzieciach/karze/bogu pewnie byłoby z 7).
W gwoli ścisłości: PŁÓD TO NIE DZIECKO. ABORCJA JEST OK. NIE CHCESZ DZIECKA, A WPADŁAŚ? NIE POWINNAŚ CZUĆ SIĘ ZOBLIGOWANA DO DONOSZENIA CIĄŻY. ABORCJA JEST ZDROWA I NORMALNA. NIE WMAWIAJ SOBIE, ŻE BÓG CIĘ BĘDZIE KARAŁ ZA ROZWAŻANIE ABORCJI – RÓWNIE DOBRZE MOŻESZ SOBIE WMAWIAĆ, ŻE PAPIEŻ JEST T-REXEM I NIENAWIDZI CIĘ ZA TO, ŻE O 7.30 KAŻDEGO DNIA PIJASZ HERBATĘ MALINOWĄ – TO...
więcej mniej Pokaż mimo to
Hej🌸
Czasami trzeba popełnić małe przestępstwo i przeczytać coś z 11 miejsca na liście książek do przeczytania, a nie z pierwszego.😁 Tym sposobem zabrałam się za #pierdolamento od Kasi Mruklik-Iglińskiej i nie minęła nawet godzina, a było już po książce.😁 Autobiografie i ja to niespotykane połączenie - zazwyczaj omijam historie o życiu codziennym szerokim łukiem, ale w tak przystępnym, zabawnym i ciekawym wydaniu, jak w #pierdolamento, to mogę czytać je częściej!😃 Macie ochotę na poznanie specyficznej, intrygującej i zabawnej kobiety? To szybciutko sięgajcie po #pierdolamento.
Książka została całkiem przyjemnie napisana - bardzo prosto, dosadnie, ale lekko. Żarty niespecjalnie do mnie trafiały (mam nieco inne poczucie humoru), ale niekiedy się uśmiechałam (choć nie śmiałam do rozpuku). Każdego bawi co innego, więc nie jest to jakaś mocno zarysowana krytyka powieści, tylko zwrócenie uwagi na fakt, że… należy przygotować się na kilka cringe’ów.😅
#pierdolamento to autobiografia, która wciąga - w książce nie znajdziemy nic nowego, czy odkrywczego (życie codzienne niewieloma rzeczami może zaskoczyć), niemniej rzeczywistość została przedstawiona w taki sposób, iż czyta się z zaciekawieniem. Autorka ma specyficzny styl - używa pewnych sformułowań i nazw, które nieco bawią, ale też mogą wydać się nieco cringe’owe - „małż” zamiast małżonek wywołuje uśmiech na mojej twarzy za każdym razem, gdy sobie o tym pomyślę, choć z drugiej strony… 😬😂 Poczucie humoru każdy ma inne - wiele rzeczy zapewne miało wydawać się śmieszne, ale mnie akurat nie bawiło. Niemniej anegdoty świetnie pokazują problemy z mentalnością Polaków - niejednokrotnie w powieści (brzmi to, jakby książka miała z 300 stron, a to nieco ponad 60!) uderzyła mnie zaściankowość, chamstwo i nieokrzesane ludzi z tego kraju. Bohaterka świetnie radzi sobie z różnymi kłodami, które życie rzuca jej pod nogi, jednak sam fakt, że takie sytuacje (które na pewno wiele osób może rozpoznać ze swojego życia) mają miejsce…. to jest po prostu smutne. Kasia to przebojowa dziewczyna, także nic jej nie straszne - nawet upiorna ciocia zrzędząca o dzieciach - dzięki temu książka nieco podnosi na duchu. Dobrze czyta się o kimś, kto ma swoje zdanie i potrafi postawić na swoim - o kimś, kto jest zwyczajnie normalny i szerzej postrzega świat.
Bohaterka zdecydowanie przypadła mi do gustu - jej sposób bycia, przekonania, niekiedy zachowanie - dzięki czemu czytanie okazało się bardzo przyjemne i łatwe. Kasię da się lubić - jest trochę dziwna, inna, nietypowa, zakręcona i specyficzna, ale hej, każda z tych cech może być tak samo wadą, jak i sporą zaletą.
Jeśli chodzi o okładkę… eh… nie wiem co powiedzieć. To zupełnie nie mój styl, gust, i humor. Jeśli patrzymy na nią w kategoriach „ładna”, „interesująca” i „ciekawa”, to książka dostałaby ode mnie niewiele punktów. Natomiast jeśli patrzymy na to z punktu „szokująca”, „inna”, „niecodzienna” i „zapadająca w pamięć (niezależnie z jakiego powodu)”, to tutaj wystrzeliłoby poza skalę.😅
Książka jest dobrze zredagowana - nie zauważyłam żadnych większych błędów. Tekst czyta się gładko i szybko, przez co na #pierdolamento spędza się nie dłużej, niż godzinkę czy dwie. Z jednej strony zaliczam to na plus - idealna na szybkie wrzucenie czegoś „na czytelniczy ząb”. Z drugiej strony chciałoby się usłyszeć nieco więcej szalonych historii Kasi! Ciekawie opisana codzienność to coś, co wcale nie jest takie łatwe do znalezienia. Na pewno będę czekać na kolejny zbiór historii życiowych od Kasi Mruklik-Iglińskiej - aż szkoda, że w #pierdolamento niektóre elementy nie zostały opisane bardziej obszernie. Założę się, że autorka ma jeszcze wiele przygód ze swojego życia do opowiedzenia.
Moja ocena: 7/10
Hej🌸
Czasami trzeba popełnić małe przestępstwo i przeczytać coś z 11 miejsca na liście książek do przeczytania, a nie z pierwszego.😁 Tym sposobem zabrałam się za #pierdolamento od Kasi Mruklik-Iglińskiej i nie minęła nawet godzina, a było już po książce.😁 Autobiografie i ja to niespotykane połączenie - zazwyczaj omijam historie o życiu codziennym szerokim łukiem, ale w tak...
Hej👻
Od razu powiem na wstępie – nie porwała mnie bez pamięci książka Marcela Mossa. „Nie wiesz nic” to moje pierwsze spotkanie z tym autorem, które zaliczam do tych trochę udanych („średnio udane” brzmi, jakby ta książka mi się nie podobała, a podoba mi się… trochę). Z jednej strony powieść jest lekko napisana i pożera się ją wręcz błyskawicznie, jednak z drugiej strony nie jest to ekscytująca historia, którą czyta się z zapartym tchem. Niby jest wątek prześladowcy, sekrety, problemy, tajemnice, ale… zbyt dużo się dzieje i w zbyt wielu głowach znajdujemy się jednocześnie.
Przede wszystkim wielkie ukłony dla autora za to, iż zabrał się za temat LGBTQ+. Myślę, że wprowadzenie tego wątku i koncentracja na nim to odważne posunięcie – coś, czego potrzebowaliśmy, potrzebujemy i będziemy potrzebować. Trzeba mówić głośno o problemach, które może napotkać młodzież transpłciowa – odrzuceniu, strachu, niepewności, bólu i nadziei. Podobało mi się to, jak w książce został ujęty ten temat – autor świetnie przedstawił emocje Kariny, przez co podczas czytania czuło się wszystko to, co ona. Każda z emocji dosłownie spływa z kartek.
Zaskakująco w innych przypadkach (przykładowo wtedy, gdy jedna dziewczyna wspomina o gwałcie. Myśli o tym, jakby nigdy nic – bez histerii, stresu, bólu i strachu) brakowało mi nieco autentyczności – niby jest „mowa nastolatków”, niby poruszane są różne problemy związane z byciem w wieku licealnym, jest drama, są dziwne wydarzenia, ale jakoś to do mnie nie trafiło. Może dlatego, że już wyszłam z tego wieku, a jednak nie jest on jeszcze tak daleko ode mnie (4.5 roku temu siedziałam w licealnej ławce) – już nieco inaczej patrzę na niektóre sprawy i widzę spory dystans między sobą oraz postaciami z książki. Niektóre zachowania i rzeczy wydają mi się po prostu bez sensu. Myślę, że gdybym była starsza, to zupełnie inaczej odebrałabym tę powieść – pewne rzeczy chciałabym sobie przypomnieć, w inne mocniej się wgryźć. Obecnie klimat liceum jakoś ani do mnie nie trafia, ani nie pasuje.
Z drugiej strony podobała mi się ta niepewność związana z prześladowcą mającym informacje odnośnie przestępstw, których dopuściła się grupa młodzieży, jak i ostrość książki (wątek kryminalny, morderstwa). Na plus zaliczam również zakończenie – mocne i zupełnie nieoczekiwane.
W powieści znajdują się dobre momenty – takie, gdzie akcja wciąga bez pamięci, serce wali młotem, a strony przerzucają się same. Niestety są to tylko krótkie fragmenty, do których trzeba się przedrzeć przez strony zapisane samymi dialogami (wcale nie tak porywającymi). Przy tym trzeba zwrócić uwagę na fakt, iż te dialogi trzymają się całości, są logiczne i nie jest to tak, że każdy mówi swoją kwestię, a do reszty trafia to jak do ściany (czyli wcale).
Polubiłam się z niektórymi bohaterami – Karina i Hubert wysuwają się ponad resztę.
Książka trzyma się w jednej całości, nawet pomimo faktu, iż narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, z punktu widzenia różnych postaci. Autor potrafił tak połączyć ze sobą kolejne rozdziały, że stopniowo odkrywamy coraz więcej, a odczucia bohaterów składają się w jedną całość. Niemniej ta powieść nie zmieniła mojego nastawienia do książek, w których rzeczywistość przedstawiana jest ze stron różnych bohaterów. Czy dałoby się inaczej napisać „Nie wiesz nic”? Nie wiem, ale skakanie od jednej postaci do drugiej to nie mój styl. Nie przeszkadza mi to jednak w stwierdzeniu, że jak na ten sposób prowadzenia historii, autor spisał się świetnie.
„Nie wiesz nic” ma pazur, porusza trudne tematy i trzyma w niepewności. Nie jest to typ literatury, po który zazwyczaj sięgam, więc przez to też ciężko było mi się wgryźć w tę historię. Mimo wszystko jest znacznie lepsza, niż zakładałam.
Moja ocena: 7/10
Hej👻
Od razu powiem na wstępie – nie porwała mnie bez pamięci książka Marcela Mossa. „Nie wiesz nic” to moje pierwsze spotkanie z tym autorem, które zaliczam do tych trochę udanych („średnio udane” brzmi, jakby ta książka mi się nie podobała, a podoba mi się… trochę). Z jednej strony powieść jest lekko napisana i pożera się ją wręcz błyskawicznie, jednak z drugiej strony...
Hej👨🏼❤️👨🏻
Jak często sięgacie po autobiografie? Ja robię to raczej rzadko, ponieważ jakoś niespecjalnie przypadła mi do gustu ta kategoria książek. Szczerze powiedziawszy nie pasjonuje mnie życie innych ludzi, a już zwłaszcza, gdy dana osoba sama opowiada o sobie. Mam nieodparte wrażenie, że bardzo ciężko nabrać ludziom dystansu - do siebie i do świata - a przez to lektura dużo traci. Mimo obaw postanowiłam spróbować „Wyjść z ukrycia” - ciekawiło mnie, jak autor zabierze się za tematykę seksualności i jak przedstawi wyjście z ukrycia oraz problemy, które to ze sobą może przynieść. Jest sporo pozytywnych rzeczy, które można powiedzieć o tej pozycji, ale znajdzie się też kilka negatywnych. Zasadniczo cieszę się, że sięgnęłam po tę lekturę.
Książka jest czymś w rodzaju pamiętnika - autor wspomina wydarzenia ze swojego życia - dzieli się z czytelnikami bardzo intymnymi informacjami i przedstawia Nam, jak doświadczenia z dzieciństwa pokutowały w późniejszym czasie. Autor pozwala Nam wejść do swojej głowy i odkryć każde brzydkie oblicze, poczuć smutek oraz zaznajomić się z chorobami, które go toczyły, a które pojawiły się przez toksyczne relacje i nieprzychylne otoczenie. Czasami stawia tezy, które dla wielu mogą być szokujące, jak na przykład te odnoszące się do związków/relacji księży z mężczyznami. Na mnie akurat nie wywarło to większego wrażenia, gdyż podobnie jak autor mam świadomość, że księża to przede wszystkim ludzie o zwykłych ludzkich potrzebach. Niemniej nie każdy patrzy na tę sprawę tak samo.
Powiedziałabym, że spisanie trudów swojego życia ma dla autora wymiar terapeutyczny. Z tego, co zrozumiałam, to myślą przewodnią autora, do czego nawiązuje tytuł, jest przekazanie tego, jak oczyszczające, potrzebne i ważne jest życie w zgodzie ze sobą - nie tylko ze swoją orientacją seksualną, ale też poradzenie sobie z traumą i przykrymi wspomnieniami. Istotność proszenia o pomoc, terapia, to coś, co autor niemal nieustannie podkreśla. Myślę, że ta lektura na pewno mogła by być inspiracją i przynieść pomoc osobom, które są w konflikcie ze samym sobą i innymi.
Sprawa jest dość skomplikowana, ponieważ nie ma sposobu, by „ocenić” tę książkę. Jasne, możemy powiedzieć, że przeszła dobrą redakcję, a autor nie boi się powiedzieć pewnych rzeczy na głos. Jednakże zawartość... Przede wszystkim wydarzenia opisane w książce odnoszą się do faktycznych zdarzeń, osób, odczuwanych przez autora emocji - nie możemy mówić o ocenianiu zachowań „głównego bohatera”. Fabuła? To zupełnie nie ta kategoria książki. Wątki? Cóż, autor w różnych momentach wraca do opisywania relacji z osobami ze swojego otoczenia, więc można powiedzieć, że jest konsekwentny. W wielu sprawach nawiązuje do terapii, którą przeszedł, by wskazać prawidłowości wynikające z jego dzieciństwa, a odbijające się czkawką w jego dorosłym życiu.
Cała książka jest bardzo skoncentrowana na przeżyciach i odczuciach autora - wszystko, każdy aspekt kręci się wkoło niego i towarzyszących mu emocji. Nie znajdziemy tutaj dialogów czy obszernych opisów. Każda z omawianych rzeczy jest już przetworzona przez autora i nie ma surowego materiału, na którym czytelnik mógłby operować. Całość kręci się w koło percepcji świata jednej osoby - z jednej strony to nic dziwnego, w końcu to coś w rodzaju pamiętnika. Z drugiej jednak strony, przez to, że w niemal każdym zdaniu znajdziemy czasownik w pierwszej osobie liczby pojedynczej, książkę należy sobie dawkować i czytać ją mniej więcej tak, jak została napisana - kawałek po kawałku, nie wszystko na raz. W innym razie możemy zostać przytłoczeni tym nieustannym sprowadzaniem całego świata do kręcenia się wkoło jednej osoby.
Powiedziałabym, że „Wyjść z ukrycia” to ciekawe studium życia osoby zmagającej się z różnymi rodzajami traumy - jest to interesująca lektura dla osób, które lubią zagłębiać się w tematy trudnych relacji z rodziną oraz samym sobą. Chętnie sięgnęłam po „Wyjść z ukrycia”, ponieważ takie tytuły zazwyczaj mają wartość samą w sobie - zawsze można się czegoś nowego nauczyć, zainspirować, czy dostać kopniaka w tyłek, by zrobić coś ze swoim życiem. Inną kwestią jest to, że ta książka jest przeznaczona dla dość wąskiego grona czytelników - ze względu na tematykę, sposób przedstawienia historii i ilość trudnych do przełknięcia pigułek.
Co lekko mnie irytowało? Ciągle obrzucanie się winą przez autora za… w sumie wszystko. Jego pogorszenie w relacjach z Pawlem - jego wina. Smierć ojca - jego wina, ponieważ próbował pomóc matce w zakończeniu toksycznego związku. Doskwiera mi też to, że autor bardzo uogólnia - ponieważ jego doświadczenia i historie opowiadane przez innych wskazują na A, to kategorycznie znaczy, że A jest jedynie prawdziwe i koniec. Uważam, że ciężko jest sprowadzić wszystko do jednej „prawdy”.
„Wyjść z ukrycia” to interesująca lektura - z początku byłam przekonana, że całość będzie się kręciła tylko wkoło orientacji seksualnej autora, jednak książka spogląda na temat jego problemów nieco szerzej. Zagadnienie seksualności pojawia się nieustannie, choć często jest tylko tłem - najwięcej uwagi tak naprawdę poświęcamy temu w pierwszej 1/3 książki.
Czy to lektura na odprężenie? Czy czytało mi się lekko i przyjemnie? Czy nie irytowałam się czasami? Czy nigdy nie miałam dość sprowadzania wszystkiego do jednego „ja”? Niekoniecznie, ale nie wszystko w życiu powinno być łatwe - książka na pewno otwiera oczy na pewne kwestie i, jak już wspomniałam, jest ciekawym studium. Jeśli już mam ją ocenić w standardowej skali 1-10, to wypadła gdzieś w okolicy 7.
Hej👨🏼❤️👨🏻
więcej Pokaż mimo toJak często sięgacie po autobiografie? Ja robię to raczej rzadko, ponieważ jakoś niespecjalnie przypadła mi do gustu ta kategoria książek. Szczerze powiedziawszy nie pasjonuje mnie życie innych ludzi, a już zwłaszcza, gdy dana osoba sama opowiada o sobie. Mam nieodparte wrażenie, że bardzo ciężko nabrać ludziom dystansu - do siebie i do świata - a przez to...