rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ciekawa to podróż po jądrze ciemności. Gdy wyruszamy, już od pierwszych stron towarzyszy nam barwny korowód oszustów, okrutników, dziwaków i mitomanów. Najlepiej w tej galerii typów jest chyba odmalowana sylwetka Stanleya. Czujemy niemal ból po uderzeniach chicotte i wyobrażamy sobie ze szczegółami nieoficjalny środek płatniczy Wolnego Państwa Kongo: odcięte i uwędzone ludzkie prawe dłonie.

Przyczyna zła jakie szerzy się w Kongu jest banalna i stara jak ludzkość: chciwość. Urzędnicy i żołnierze Force Publique biorą zakładników i zmuszają miejscowych do niewolniczej pracy w imię przyszłych zysków. Wpierw jest to kość słoniowa, chwilę potem kauczuk. Na przełomie XIX i XX wieku Kongo staje się najbardziej dochodową kolonią w Afryce. Stając się ofiarami kapitalistycznej żądzy zysku miejscowi muszą wyrabiać normy zbioru niczym w ZSRR.

Kreatywność najemników Leopolda dorównuje jego chciwości i przebiegłości. Bo jest to wyjątkowo sprytny władca; mistrz PR-u, który w wyjątkowo zręczny sposób wykroił sobie z afrykańskiego tortu wielki kawał ziemi na własną, prywatną kolonię. Właśnie ta niezwykła bezczelność, to kreowanie się na filantropa ludzkości, czynią z Leopolda postać obrzydliwą. Bo oficjalnie on walczy z arabskim niewolnictwem, szerzy miłość i demokrację, niesie kaganek oświaty, wspomaga finansowo potrzebujących.

To jest w moim odczuciu istotą tej książki: niebywała hipokryzja króla Leopolda, któremu Kongo potrzebne jest tylko do zaspokajania własnego ego, które to ego nie mieści się w niewielkim kraju, którego jest królem (nareszcie nikt go w Kongo nie ogranicza, żadna - tfu! - demokracja, jak w Belgii). Dzięki Kongu może zaspokajać swoje zachcianki architektoniczne (kolejne wielkie inwestycje budowlane) i miłosne (młoda kochanka). Leopold jest w gruncie rzeczy nieoryginalny, pospolity i przewidywalny. Niewątpliwa błyskotliwość posłużyła mu tylko do realizacji sztampowych i kosztownych pomysłów. Ileż on się namęczył opłacając kolejnych lobbystów, wystawne pobyty w Brukseli dla tych, których chciał zjednać. Ileż natrudził się organizacyjnie tworząc kolejne przykrywki dla swych celów - stowarzyszenia eksploracyjno-charytatywne, wszystkie dla Dobra Ludzkości (czyli jego). Te kilka (góra 10) milionów wymordowanych na różne sposoby ludzi było poświęceniem na które od początku był gotów.

Książka ta, choć od początku czyta się jak dobry kryminał, ma też słabsze momenty. Moim zdaniem to nadmiernie szczegółowe opisy losów demaskatorów postępków Leopolda – Morela i Casementa. Momentami autor ociera się też o prezentyzm, choć stwierdza wprost, że okrucieństwa dokonywane w Kongu wcale nie odbiegały od standardów epoki i tego co np. Niemcy robili w Namibii. Odniosłem wrażenie, że druga połowa książki była po prostu słabsza. Autor chcąc słusznie oddać hołd sygnalistom, zaplątał się w szczegółach ich egzystencji. Za pierwszą połowę - 9/10, za drugą 7/10. Razem 8.

Ciekawa to podróż po jądrze ciemności. Gdy wyruszamy, już od pierwszych stron towarzyszy nam barwny korowód oszustów, okrutników, dziwaków i mitomanów. Najlepiej w tej galerii typów jest chyba odmalowana sylwetka Stanleya. Czujemy niemal ból po uderzeniach chicotte i wyobrażamy sobie ze szczegółami nieoficjalny środek płatniczy Wolnego Państwa Kongo: odcięte i uwędzone...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pod względem redakcyjnym książka jest fatalna: irytują przejęzyczenia, błędy interpunkcyjne i nieustannie niemal "połykane" wyrazy; zdarza się kilkanaście razy, że brakuje połowy zdania... To oczywisty brak szacunku dla czytelnika i dowód, że autor nie zadał sobie nawet trudu przeczytania własnej książki. Tyle co do formy.

Co do treści książka wnosi cenne, bo racjonalne spojrzenie na historię Polski, którego bardzo brakuje wielu tego typu "produkcjom". Najbardziej wartościowe są treści dotyczące okresu od lat 70. XVII wieku do końca XVIII wieku; w szczególności "odbrązowianie" Jana III Sobieskiego i obrona Augusta II Mocnego. Na plus należy także zaliczyć, że autor nie pomija kontekstu społecznego: wielokrotnie podkreśla, że raj dla szlachty był piekłem dla innych warstw społecznych. Gardłująca nieustannie o wolności szlachta sprzedawała swoje głosy (i tę wolność) zaborcom i tyranizowała własnych poddanych. Pozostałe epoki zarysowane są znacznie słabiej, widać wyraźnie w jakim okresie autor się specjalizuje.

Gdyby Piotr Napierała skupił się wyłącznie na ostatnich 100/150-latach istnienia Rzpltej, na którym to okresie zna się bardzo dobrze i rozwinął wiele poruszonych przez siebie wątków, byłaby to bardzo dobra i wartościowa książka (co najmniej 8/10). Pod warunkiem wszakże choćby minimalnej korekty! Bo liczba błędów redakcyjnych jest niestety przytłaczająca. Dorzucić trzeba do tego nierównomierną szczegółowość (Kolejny dowód, że warto było skupić się tylko na okresie XVII-XVIII wieku zamiast porywać się z motyką na słońce).

Niestety w tej formie "Historia Polski bez mitów" (i bez korekty...) zasługuje najwyżej na 6/10.

Pod względem redakcyjnym książka jest fatalna: irytują przejęzyczenia, błędy interpunkcyjne i nieustannie niemal "połykane" wyrazy; zdarza się kilkanaście razy, że brakuje połowy zdania... To oczywisty brak szacunku dla czytelnika i dowód, że autor nie zadał sobie nawet trudu przeczytania własnej książki. Tyle co do formy.

Co do treści książka wnosi cenne, bo racjonalne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawa opowieść o trudnym dzieciństwie autora. Niech Was nie zrazi fakt, że Maksym Gorki był sztandarowym pisarzem ZSRR (Tym bardziej, że zawsze chadzał własnymi ścieżkami). Znakomicie zarysowane są tu postaci Dziadka i Babci, którzy żyją obok siebie, ale w zupełnie innych światach i systemach wartości.

Nie ma tu wiele ckliwości, jest za to mnóstwo brutalności, a mimo to opis losów Cyganka i Grzegorza Iwanowicza wzbudza współczucie. Tragizm położenia głównego bohatera przeplata się z humorem sytuacyjnym. Najbardziej uderza jednak w tych wspomnieniach realizm: tradycje picia, wzajemnego mordobicia, katowania słabszych, nieustanne wojny domowe między mieszkańcami, dręczenie zwierząt, brak miłosierdzia dla niepełnosprawnych. Lektura obowiązkowa dla miłośników starych, dobrych czasów.

Ciekawa opowieść o trudnym dzieciństwie autora. Niech Was nie zrazi fakt, że Maksym Gorki był sztandarowym pisarzem ZSRR (Tym bardziej, że zawsze chadzał własnymi ścieżkami). Znakomicie zarysowane są tu postaci Dziadka i Babci, którzy żyją obok siebie, ale w zupełnie innych światach i systemach wartości.

Nie ma tu wiele ckliwości, jest za to mnóstwo brutalności, a mimo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ponad 2000 przypisów, wyważone i ostrożne sądy autora oraz bogata bibliografia to oczywiste zalety tej pozycji. Nie jest to książka dla poszukiwaczy sensacji i uproszczeń (choć bywa za taką uważana przez tych co nie mieli jej w rękach).

Nie jest to lekka publicystyka pod tezę. Książka napisana jest przyciężkim naukowym językiem i ma ambicje bycia przyczynkiem do poważnych badań monograficznych.

Jeśli ktoś spodziewa się śmiałości tez i nawałnicy oskarżeń to będzie bardzo zawiedziony. Pozycja obowiązkowa dla historyków lub pasjonatów historii. Pozostałym czytelnikom odradzam - nie dobrniecie do końca.

Ponad 2000 przypisów, wyważone i ostrożne sądy autora oraz bogata bibliografia to oczywiste zalety tej pozycji. Nie jest to książka dla poszukiwaczy sensacji i uproszczeń (choć bywa za taką uważana przez tych co nie mieli jej w rękach).

Nie jest to lekka publicystyka pod tezę. Książka napisana jest przyciężkim naukowym językiem i ma ambicje bycia przyczynkiem do poważnych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mity i zgrzyty Tadeusz Boy-Żeleński, Jan Gondowicz
Ocena 8,7
Mity i zgrzyty Tadeusz Boy-Żeleńsk...

Na półkach:

Nareszcie zrozumiałem po tej lekturze fenomen Boya. Niesamowity jest racjonalizm autora, który potrafi "obrzydzić" Pana Tadeusza roztrząsając z chirurgiczną precyzją punkt po punkcie niecne sprawki Sopliców. Niewinny czytelnik zaczyna mieć coraz większe wątpliwości, aż przyznaje autorowi rację, że Soplicowie to kanalie, targowiczanie i handlarze ludźmi. Jeszcze gorzej wypada "Zemsta", to dopiero dzieło przeżarte kultem pieniądza! Bo Boy'owi zawsze się przyznaje rację.

To jest niesamowite w jakim stopniu "ten typ" przerastał swoją epokę. Gdy nazywa studentów medycyny romantykami lewatywy, gdy pisze o niesprawiedliwym zwyczaju płacenia za dziewczynę (w restauracji czy w powozie) i konsekwencjach tego stanu, tytułuje felieton "Kompleks Hioba"...

Gdy apeluje o badania profesorów licealnych, argumentuje, że ich zdrowie psychiczne to kwestia publiczna. Zapytuje czy ludzie w tym zawodzie głupieją czy takich od początku przyciąga. I pisze to z troską! Gdy pisze wprost o wątkach homoseksualnych w dawnych męskich klasach, gdy pisze o przemyśle spędzania płodu w międzywojniu, gdy słusznie zauważa, że to moralność wydała prostytucję więc walką z nią w imię moralności jest absurdem etc. itd. Gdy zastanawia się nad mistyką rymu i wyśmiewa ją zarazem. Gdy wreszcie z typową dla siebie precyzją niszczy kolejne argumenty Boziewicza i wykazuje ich sprzeczność (Korwin by się zapłakał), puentując jego kodeks jako "mieszaninę przeżytków szlachetczyzny z galicyjskim kultem matury", ot co.
Czego Boy nie robi to i tak jest to sensowne i zadziwia, że ktoś mógł tak pisać, w taki sposób i całkiem bez ogródek tyle lat temu. Oto człowiek, który znacznie przerósł swoją epokę. On by nas nawet dzisiaj zadziwił, gdyby go ktoś przywrócił do żywych.

Nareszcie zrozumiałem po tej lekturze fenomen Boya. Niesamowity jest racjonalizm autora, który potrafi "obrzydzić" Pana Tadeusza roztrząsając z chirurgiczną precyzją punkt po punkcie niecne sprawki Sopliców. Niewinny czytelnik zaczyna mieć coraz większe wątpliwości, aż przyznaje autorowi rację, że Soplicowie to kanalie, targowiczanie i handlarze ludźmi. Jeszcze gorzej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka bardzo ciekawa i wartościowa, choć niejednoznaczna do oceny. Materiał źródłowy(archiwalny) jest pierwszorzędny, często przez autora cytowany i przytaczany w przypisach. Nie zawsze jednak opinie autora pokrywają się z tym co wynika z archiwów. Czasem nieco nadinterpretuje i spekuluje...

Co w archiwach piszczy? Z materiałów archiwalnych wyłania się stały kurs Hitlera na zbliżenie z Polską. Autor zwraca uwagę, że intencje samego Hitlera były szczere (tutaj pełna zgoda). Zakładał, że Polska będzie walczyć w kolejnej wojnie u boku Niemiec. Kwerenda w archiwach niemieckich nie wykazała by Hitler "ściemniał" i planował potajemnie zniszczenie Polski lub drugie Monachium; nie ma najmniejszego śladu by jego propozycje były jakąś "zasłoną dymną" lub chwilową taktyką. Ten aspekt monografii jest bardzo istotny: przez dziesiątki lat (w zasadzie do teraz) szkolne podręczniki serwowały/wciąż serwują teksty o tym, że gdybyśmy przyjęli żądania Hitlera, skończylibyśmy jak Czechosłowacja a celem Hitlera byłoby dalsze eskalowanie żądań. To bujda i ta monografia to jednoznacznie udowadnia.

Problemem nie był sam Hitler. Ironią losu jest fakt, że polska dyplomacja całkiem słusznie pozytywnie oceniała przejęcie władzy przez Hitlera w kontekście relacji polsko-niemieckich. Hitler istotnie był jedynym niemieckim politykiem chcącym się dogadać z Polską. Nie wywodził się z Prus, nie był opętany nienawiścią do Polski. Skoro jednak było tak dobrze, dlaczego skończyło się - finalnie - tak źle? Diabeł tkwi tu w szczegółach. Polska chciała balansować między mocarstwami zachodnimi a Niemcami (jak słusznie zauważa autor, wcale nie między Niemcami a Sowietami). Chciała prowadzić samodzielną politykę (mrzonki Międzymorza i lokalnego mocarstwa). Tymczasem Hitler wyznaczał Polsce rolę "juniorpartnera" Rzeszy (takie dokładnie padło określenie) w nowym europejskim porządku. Uznawał tę ofertę za wspaniałomyślną. Dlaczego? Gotów był uznać granice zachodnie Polski na 25 lat oraz prawo dostępu do morza, w zamian chciał zgody Polski na oficjalne przyłączenie Gdańska do Rzeszy (który i tak porzucała Liga Narodów! - szanse na utrzymanie jego odrębności były czysto iluzoryczne) i ułatwień w transporcie do Prus (co zresztą gotowa była zaproponować sama Polska!). Hitler tutaj naprawdę był wspaniałomyślny, bo zignorował przygotowane przez dowództwo Wehrmachtu plany błyskawicznego wcielenia Gdańska do Rzeszy. Chciał by Polska sama dała mu wolną rękę w Gdańsku, zakładał nawet poszerzenie (sic!) polskich interesów gospodarczych w Gdańsku, ale wyłącznie wcielonym do Rzeszy. Sprzeciwiał się własnym doradcom, bo nie chciał tworzyć faktów dokonanych! Te tzw. sporne sprawy Hitler chciał za wszelką cenę dogadać pokojowo, bo zależało mu na przeciągnięciu Polski do paktu Osi i na rozpoczęciu ścisłej współpracy wojskowej polsko-niemieckiej! Takie propozycje padały wielokrotnie.

Niezwykłe jest właśnie to, że swoje propozycje powtarzał wielokrotnie i konsekwentnie w latach 1936-1939 (sam i przez wysłanników: Goeringa, Goebbelsa, Ribbentropa, Moltkego i wielu innych), i nakazywał przez wiele lat wyciszać w prasie nie tylko artykuły nieprzychylne Polsce (rzecz znana), ale także relacje z prawdziwych działań dyskryminujących Niemców w Polsce (np. wyczyny Grażyńskiego) czy z konfliktów w Gdańsku. Był wyraźnie zainteresowany ocieplaniem stosunków i przygotowywaniem niemieckiego społeczeństwa do sojuszu z Polską. Zadziwia w tych działaniach szczerość samego Hitlera mówiącego polskim rozmówcom o możliwości wojny z ZSRR i jednocześnie sugerującego przez kolejnych wysłanników wymiany terytorialne w dalszej przyszłości (kwestia dostępu do morza). Hitler na poważnie gotów był kupić współpracę Polski zgodą na aneksję radzieckiej Ukrainy (po wojnie z ZSRR), Słowacji czy nawet Litwy (celem dostępu Polski do morza, przy zrzeczeniu się Pomorza; potem koncepcja porzucona na rzecz proponowania Polsce nabytków na południu). Te propozycje wskazują jak słabo Hitler rozumiał Europę Wschodnią i uwarunkowania historyczne. Bawił się mapą i przydzielał terytoria. Nie ma jednak w dokumentach nawet śladu po tym, że chciał nas oszukać.

Hitler parł więc do sojuszu z Polską trochę na wzór Ottona III. Polska miała być przybocznym partnerem Niemiec w Wielkiej Niemieckiej Europie. Ranga partnerów nie miała być równa, to oburza prof. Żerkę, ale czy dziś Polska ma w UE rangę Niemiec? Jesteśmy dokładnie takim juniorpartnerem (tak było nawet w latach największego zbliżenia polsko-niemieckiego).

Żerko słusznie natomiast zaznacza, że kilkuletnie zbliżenie polsko-niemieckie na zasadzie status quo nie miało szans się utrzymać, zarówno bowiem Hitler, jak i sanacja forsowaliby ściślejsze zbliżenie wbrew własnym narodom. W ówczesnej Polsce germanofobia była niezwykle silna. Beck nie rozumiał zresztą intencji Hitlera, nie rozumiał co tak naprawdę Hitler mu proponuje, że nie chodzi o Gdańsk tylko o udział w przebudowie Europy.

Gdańsk miał być tylko probierzem polskich intencji, odp. na pytanie czy da się Polskę wciągnąć w orbitę niemieckiej polityki. Beck tymczasem uważał, że Hitler testuje jego stanowczość. Gdyby zrozumiał jak poważne propozycje wysuwa Hitler, mógłby podjąć grę (i podbić naszą cenę u Francji i Anglii oraz jednocześnie swoją pozycję przed wodzem III Rzeszy), albo zjednywać zawczasu sojuszników do starcia z Hitlerem. Tymczasem roztrwonił ten potencjał - o tym Żerko nie wspomina. Jaki potencjał? Umizgi Hitlera wzmacniały pozycję II RP. Francja zaczęła zabiegać o Polskę, nawet ZSRR był poważnie zaniepokojony możliwością zbliżenia Polski z III Rzeszą (co nie dziwi). Wzmocniła się też nasza pozycja wobec Czechów i od połowy lat 30. przestali nas traktować z przysłowiowego "buta". Tuż przed konferencją w Monachium od postawy Polski bardzo wiele zależało.

Po konferencji Polska była skompromitowana udziałem w rozbiorze Czechosłowacji, całkowicie osamotniona. Mimo to Hitler nie uciekł się do faktów dokonanych. Nikt by nam pod koniec 1938 roku nie pomógł - stwierdza Żerko - i trudno z tym polemizować... Hitler to wiedział, ale chciał to wykorzystać do "przyklepania" sojuszu, nie zaś do podboju Polski. Trudno o lepszy dowód na jego prawdziwe intencje.

Pierwsze rozkazy w sprawie przygotowania wojny z Polską wydał dopiero 2 kwietnia 1939 r. Niezwykłe jest to, że po podjęciu tej decyzji stracił całkowicie zainteresowanie rozmowami z Polską. Pierwszy raz zaczął rozważać alternatywny scenariusz - inny niż sojusz z Polską - dopiero w lutym 1939! Do tego czasu nie brał w ogóle pod uwagę, że Polska odrzuci tak ciekawą i korzystną ofertę. Decyzja o ataku była nieodwołalna - nie mógł sobie pozwolić na istnienie Polski nieprzyjaznej Rzeszy, gdy Rzesza planowała "jakąś" wojenkę. Beck nawet tego nie zrozumiał i uważał milczenie Hitlera za "taktykę" negocjacyjną. Autor próbuje bronić Becka i są to najsłabsze fragmenty tej książki. Materiał źródłowy Becka pogrąża. Ciekawie wypada natomiast Hitler, który nigdy Polski nie zwodził. Nawet gdy podjął decyzję o ataku, nie inicjował żadnych rozmów "ostatniej szansy", nie udawał że chce dalej rozmawiać. Wcześniej wypowiedział też pakt o nieagresji. Był niebywale transparentny w swoich działaniach, ale Beck uważał, że Hitler cały czas gra. Tyle z faktów, które wyłaniają się z tej książki.

Autor nadinterpretuje twierdząc, że negatywne nastawienie polskiej opinii publicznej do Niemiec musiało uniemożliwić współpracę z Hitlerem. W jednej z rozmów poruszono nawet ten temat i Niemcy gotowi byli zapewnić sanacji nietykalność rządów. Oczywiście osłabiłoby to pozycję rządu polskiego wobec Rzeszy, ale wcale nie wykluczało zawarcia sojuszu wbrew opinii publicznej. Z pewnością zaś uchroniłoby polskie społeczeństwo przed “dobrodziejstwami” wrogiej okupacji niemieckiej.

Autor pisze też, że "odrzucenie niemieckiej oferty sojuszniczej było decyzją prawidłową, gdyż decyzja odwrotna wiodła do satelizacji Polski". Już o tym pisałem, to żaden argument, bo - warto przypomnieć - Polska takim satelitą i tak zaraz po wojnie została... Naszym “seniorpatnerem” był ZSRR i nie mógł Polsce zapewnić awansu cywilizacyjnego, w przeciwieństwie do III Rzeszy (pamiętajmy, że w świetle najnowszych badań holocaust nie był wtedy nawet wstępnie rozważany, do 1940 pracowano nad opcją emigracyjną). Najbardziej szokuje fragment w którym autor formułuje opinię, że nie było dla Polski korzystniejszej alternatywy (opcji politycznej) dla wydarzeń, niż te które miały miejsce. Gratuluję tutaj profesorowi Żerko poczucia humoru. Największe w Europie (proporcjonalnie do potencjału) straty ludnościowe i ekonomiczne uznać za najkorzystniejszą alternatywę - budzi to mój niepokój...

Na koniec autor stwierdza, że Polska "nie była w stanie przyczynić się do powstrzymania Hitlera, bezwzględnie wówczas dążącego do rozpętania wojny". Profesor zachowuje się tutaj jak Józef Beck: ze słusznych przesłanek wyprowadza błędne wnioski. Można się zgodzić, że Hitler był nie do powstrzymania, ale nie oznacza to wcale, że pierwszą ofiarą jego polityki musiała być Polska. Tym bardziej, że sam Hitler parł do sojuszu z Polską, bo miał już upatrzoną ofiarę...

Nie jest więc prawdą, że prof. Żerko uniknął gdybania. Samo już stwierdzenie, że nie było lepszej alternatywy niż 6 lat wyniszczającej okupacji niemieckiej (i następujących po niej 44 lat komunizmu) jest gdybaniem i to bardzo sarkastycznym. Warto przy okazji zaznaczyć, że autor nie przesądza wcale czy ta okupacja trwałaby "tylko" 6 lat: ""w przypadku klęski Niemiec (nota bene wcale nie takiej oczywistej, jak to się może z perspektywy powojennej wydawać)” czytamy na stronie 465.

Jakie są silne strony tej pozycji? Jednoznacznie dowodzi czystych intencji Hitlera wobec Polski. Oczywiście czystych z jego (Hitlera) punktu widzenia: jasna oferta ścisłego sojuszu i uregulowania spraw spornych w zamian za współpracę wojskową i gospodarczą oraz zasygnalizowanie w przyszłości perspektywy wymian terytorialnych. To była prawdziwa oferta, nie blef. Powtórzona została kilkadziesiąt razy (!) i o tym jest ta książka. Zyskałaby jeszcze, gdyby pozbawiona była subiektywnych opinii autora. Warto pamiętać, że choć wojna była nieunikniona (tutaj zgadzam się z autorem) wcale nie musieliśmy zostać jej pierwszą ofiarą. Przed Monachium na stole były jeszcze wszystkie scenariusze. Polska mogła zagrać rolę języczka u wagi, niezbędnego elementu całej układanki. Mieliśmy na początku 1938 r. sojusz z Francją (nadwątlony, ale łatwo było go ożywić), kandydata na sojusz (III Rzesza, bezcenna alternatywa w dyplomacji), polonofilów na Słowacji, wystraszoną i chętniejszą do współpracy Czechosłowację (po raz pierwszy) i bardzo osamotniony ZSRR (po przejęciu władzy przez nazistów w Niemczech i utworzeniu Osi), z którym mieliśmy od 1932 pakt o nieagresji. Bardzo dużo od nas wtedy zależało, mogliśmy pomóc Rzeszy za konkretne korzyści (nie zrobiliśmy tak), pomóc Rzeszy za darmo (głupie, ale tak zrobiliśmy), pomóc Czechosłowacji (i pełnić rolę obrońców Słowaków), umocnić system sojuszów francuskich i przełamać izolację ZSRR (nie za darmo). Nie rozumiem dlaczego ta ostatnia alternatywa nie jest brana na poważnie pod uwagę. ZSRR był tuż po czystce (1937), a my otrzymywaliśmy kolejne propozycje działań przeciwko ZSRR ze strony III Rzeszy (z wielokrotnymi namowami w zakresie przystąpienia do Osi). Zabiegi o nas podejmowała i III Rzesza, i Francja. To była idealna sytuacja – po raz pierwszy i ostatni wszystkim na nas zależało. Nasza dyplomacja powinna pracować dzień i noc, a panował błogi spokój i zapewnianie Hitlera, że nie pomożemy Czechosłowacji... O tym prof. Żerko zapomniał pisząc, że nie było alternatywy dla polityki Becka. Ta amnezja zaniżyła ocenę książki: 8/10.

Książka bardzo ciekawa i wartościowa, choć niejednoznaczna do oceny. Materiał źródłowy(archiwalny) jest pierwszorzędny, często przez autora cytowany i przytaczany w przypisach. Nie zawsze jednak opinie autora pokrywają się z tym co wynika z archiwów. Czasem nieco nadinterpretuje i spekuluje...

Co w archiwach piszczy? Z materiałów archiwalnych wyłania się stały kurs...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cuda Polski. Miejsca, które musisz zobaczyć Tadeusz Glinka, Marek Piasecki, Marta Sapała, Robert Szewczyk, Tomasz Zubilewicz
Ocena 8,3
Cuda Polski. M... Tadeusz Glinka, Mar...

Na półkach:

Zaskakująco dobra pozycja, nieszablonowa, świadcząca o dużym rozeznaniu jej autorów. Zazwyczaj tytuł "Cuda Polski" zwiastuje standardową, albumową komercję kiepskich lotów, w tym wypadku jest inaczej. Ciekawe kompendium krajoznawcze Polski. Oczywiście nie wyczerpuje tematu, ale oby to podejście znalazło naśladowców. Pozycja warta uwagi.

Zaskakująco dobra pozycja, nieszablonowa, świadcząca o dużym rozeznaniu jej autorów. Zazwyczaj tytuł "Cuda Polski" zwiastuje standardową, albumową komercję kiepskich lotów, w tym wypadku jest inaczej. Ciekawe kompendium krajoznawcze Polski. Oczywiście nie wyczerpuje tematu, ale oby to podejście znalazło naśladowców. Pozycja warta uwagi.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Uważałem, autora za inteligentnego, nawet błyskotliwego, narcyza. Istotnie, w książce znajdziemy kilkadziesiąt ciekawych i zabawnych anegdot, kilkanaście udanych i błyskotliwych metafor. Na tym jednak zalety tego "dzieła" się kończą.

Lista wad jest pokaźna: brak spójnej kompozycji, odwaga w krytykowaniu w czambuł wyłącznie zmarłych (Beksińscy, nauczyciele ze szkoły), całkowity brak głębszej refleksji, powtarzające się komunały, przedruki własnych wywiadów... Najgorsze jest jednak to co śmieszne, ale ani trochę zabawne: przekonanie o własnym znaczeniu i komiczne wręcz poczucie własnej sprawczości, zachwyt nad własnymi ripostami. Kuba nie tylko mentalnie ma 15 lat, on wręcz błyszczy intelektem piętnastolatka, takiego co na imprezie w remizie czuje się panem świata(z całym szacunkiem dla gospodarzy z OSP!).

Autor całkiem na poważnie uznaje się za arbitra dobrego smaku, prymusa czytelnictwa i patrona polityków. Jego życiowe osiągnięcia koncentrują się wokół zaliczonych dup, zakupionych autek i uzyskanych honorariów. Jeśli ktoś mówi o obciążeniu planety, to właśnie odnalazł emitenta monstrualnego śladu węglowego, który swemu "dziełu" nie potrafi nadać nawet pozoru ładu. To nie jest konwencja, to naga prawda. Autor z pewnością nie może zaśpiewać w chórze z Mesem: "lubimy wąskie cipki, szerokie horyzonty", bo ma dokładnie na odwrót.

Wojewódzki ma styl życia polskiego biskupa, poglądy Ziemkiewicza (na więcej spraw niż mu się wydaje) oraz zdradza raz po raz dyskretny urok pokrewieństwa mentalnego z Edzią Górniak.

Konfucjusz pisał, że kto nie wie ten nigdy nie wątpi. Taki jest właśnie nasz bohater. Nie wątpi w swoją wielkość, wpływowość, odkrywczość, nieszablonowość. Gdyby nie ten wielki ruchacz i oblatywacz ferrari to Kukiz nigdy by się nie narodził ani nawet nie wyłysiał. Jego przepełniony po brzegi garaż zmagać musi się nieustannie z powszechną zawiścią. Jako wysublimowany intelektualista musi zwalczać głupotę, szablonowość myślenia i prostactwo. Oto własnie on - Kuba Wojewódzki. Przynajmniej we własnych oczach.

Wartością tej książki jest więc autodemaskacja. Do tej pory można było się łudzić, że to tylko konwencja. Dla wszystkich optymistów mam złą wiadomość: on naprawdę jest pusty. Doceńmy więc, że jest leniwy i nie udaje. Wykłada nam nawet swój pogląd na świat, zajmuje mu to w sumie kilkanaście linijek. Na wodach głębszych przemyśleń czuje się bardzo niepewnie, woli być królem brodzika. Nic w tym złego. Stracone złudzenia - to najbardziej boli nas, czytelników...

Kubo, możesz zawsze napisać, że to z zawiści...

Uważałem, autora za inteligentnego, nawet błyskotliwego, narcyza. Istotnie, w książce znajdziemy kilkadziesiąt ciekawych i zabawnych anegdot, kilkanaście udanych i błyskotliwych metafor. Na tym jednak zalety tego "dzieła" się kończą.

Lista wad jest pokaźna: brak spójnej kompozycji, odwaga w krytykowaniu w czambuł wyłącznie zmarłych (Beksińscy, nauczyciele ze szkoły),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pokaźny zbiór około 300. wierszy. Kilkadziesiąt z nich mnie zachwyciło. Te najlepsze na poziomie ekstraklasy poezji polskiej. Szczególnie piękne są wiersze o przyrodzie. W całym zbiorze perełki przeplatają się z wierszami - moim zdaniem - słabszymi, takimi bez rytmu, bez tej lekkości którą emanują te najlepsze "poema". Próbka dla koneserów:

"Nie mam ogrodu i przy furcie
Stare nie pachną mi jabłonie,
To jedno chyba, że nasturcje
Żona zasiała na balkonie.

Widoku nie mam też żadnego.
Naprzeciw stoi mur podwórza,
Kominy czarne nieba strzegą,
Księżyc z kominów się wynurza."

(Mieszkanie - fragment)

Kazimierz Wierzyński niesłusznie pozostaje w głębokim cieniu swoich przyjaciół: Tuwima i Leśmiana, którym zresztą poświęcił niezwykle piękne wiersze ("Tuwim", "Leśmian w zimie").

Pokaźny zbiór około 300. wierszy. Kilkadziesiąt z nich mnie zachwyciło. Te najlepsze na poziomie ekstraklasy poezji polskiej. Szczególnie piękne są wiersze o przyrodzie. W całym zbiorze perełki przeplatają się z wierszami - moim zdaniem - słabszymi, takimi bez rytmu, bez tej lekkości którą emanują te najlepsze "poema". Próbka dla koneserów:

"Nie mam ogrodu i przy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Brakowało takiej pozycji na rynku - turystycznej monografii zabytków ariańskich w kieleckim (mateczniku arianizmu). Książka ładnie wydana, choć niepotrzebnie na kredowym papierze i w twardej okładce. Zawiera słowniczek, bibliografię oraz kilkanaście biogramów sławnych braci polskich/arian. Atrakcje wymienione według powiatów (bardzo dobry pomysł!), opisy obiektów z katalogu zabytków sztuki (zatem rzetelne). Kilku obiektów nie znałem, a na braciach polskich znam się nie najgorzej.

Słabe punkty: waga (ta nieszczęsna twarda okładka) i zdjęcia (jako dokumentalne są w porządku, jednak pozbawione polotu, po co więc ten ciężki kredowy papier?).

Silne punkty: mapka obiektów, dużo zdjęć detali, w tym zdjęcia wnętrz trudno dostępnych obiektów, kompozycja przewodnika (nie narzuca przebiegu trasy), przemyślana szata graficzna.

Brakowało takiej pozycji na rynku - turystycznej monografii zabytków ariańskich w kieleckim (mateczniku arianizmu). Książka ładnie wydana, choć niepotrzebnie na kredowym papierze i w twardej okładce. Zawiera słowniczek, bibliografię oraz kilkanaście biogramów sławnych braci polskich/arian. Atrakcje wymienione według powiatów (bardzo dobry pomysł!), opisy obiektów z katalogu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kto raz przeczyta cokolwiek autorstwa Rotha, ten wróci po kolejną porcję. Dla doskonałości języka, dla szczegółowości spostrzeżeń, by odnaleźć choć kilka perełek wśród felietonów-reportaży-esejów, by móc się nimi zachwycić; jest przynajmniej kilka powodów by wrócić.

Mnie najbardziej zachwycił felieton "Z lotu ptaka", ale znakomitości jest tu dużo więcej. Słabsze są teksty związane z wojną polsko-bolszewicką: autor nie sprawia wrażenia obiektywnego. Wyraźnie sympatyzuje z bolszewikami. Podobne odczucia miałem przy "Listach z Polski", gdzie autor - pomimo wielu celnych obserwacji - zauważalnie sympatyzował z Niemcami, tymi samymi przed którymi musiał później uciekać (żydowskie pochodzenie).

Wybaczam jednak autorowi odchyły, bo życie nauczyło go krytycyzmu zarówno wobec komunizmu jak i "cywilizowanego" narodu niemieckiego (choć erupcji niemieckiej myśli cywilizacyjnej szczęśliwie dla siebie nie dożył). Nie wyrósł nigdy z uwielbienia dla CK Monarchii, ale akurat z tej słabości nie zamierzam go rozliczać. Był sierotą po Habsburgach, dowodem na kulturalną potęgę nieboszczki Austrii.

Kto raz przeczyta cokolwiek autorstwa Rotha, ten wróci po kolejną porcję. Dla doskonałości języka, dla szczegółowości spostrzeżeń, by odnaleźć choć kilka perełek wśród felietonów-reportaży-esejów, by móc się nimi zachwycić; jest przynajmniej kilka powodów by wrócić.

Mnie najbardziej zachwycił felieton "Z lotu ptaka", ale znakomitości jest tu dużo więcej. Słabsze są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Monografia - mauzoleum Swebów. Znakomicie, że powstała, że jest taka szczegółowa, że szeroko nakreśla kontekst historyczny. Praca krytyczna, bogata w przypisy, wykorzystująca na maksimum skąpe materiały źródłowe.

Złośliwie można napisać, że to praca znaczniejsza od samych Swebów, którzy zaliczyli w swych dziejach więcej porażek niż zwycięstw i w przeciwieństwie do tej monografii daleko im było do wybitności. Zajęli odpowiednią dla nich niszę (Galicję), gdzieś na krańcu świata, dzięki czemu - mimo niewielkiego potencjału - przetrwali tak długo.

Momentami czytało się naprawdę dobrze (zarwać dwie noce dla Swebów to kuriozum!), denerwowała tylko ta maleńka czcionka. Książka pozostawia czytelnikowi nawet pewien bonus na zakończenie - wznieca niepewność w zakresie dalszych badań nad potencjalną pasją rolniczą Swebów. Czy kusiła ich zbóż polnych wonność? Czy czuli do siania i zbierania skłonność?

Książka raczej dla historyków. Osobom nie mającym przynajmniej ogólnego pojęcia o historii nie polecam.

Monografia - mauzoleum Swebów. Znakomicie, że powstała, że jest taka szczegółowa, że szeroko nakreśla kontekst historyczny. Praca krytyczna, bogata w przypisy, wykorzystująca na maksimum skąpe materiały źródłowe.

Złośliwie można napisać, że to praca znaczniejsza od samych Swebów, którzy zaliczyli w swych dziejach więcej porażek niż zwycięstw i w przeciwieństwie do tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej książki zachęciły mnie nie tylko recenzje, równie ważne były tytułowe ptaki. Na ptakach się bardzo zawiodłem, nie jestem typem ornitologa-zaliczacza (taki typ jeździ po całym świecie i zalicza obserwacje egzotycznych - w jego mniemaniu - gatunków ptaków). Angielski współbohater tej książki i jego pasja nie wzbudziły więc mojego uznania.

Ptaki i podstarzały angielski obserwator występują tu jednak tylko jako pretekst do ukazania losów ludzi i poradzieckiej mentalności gruzińskich górali. Niektóre historie są ciekawe i wciągające, doskwiera więc fakt, że autor nie rozwinął wątków przyrodniczych. Nie wykorzystał też w pełni literacko potencjału przedstawionych losów ludzkich (Duricy i jego otoczenia). To mogła być świetna, wybitna książka, ale Kikodze chciał złapać na stu stronach dwanaście srok za ogon. To nie mogło się udać. Pozostał niedosyt, ale lektura nie była czasem straconym.

Do tej książki zachęciły mnie nie tylko recenzje, równie ważne były tytułowe ptaki. Na ptakach się bardzo zawiodłem, nie jestem typem ornitologa-zaliczacza (taki typ jeździ po całym świecie i zalicza obserwacje egzotycznych - w jego mniemaniu - gatunków ptaków). Angielski współbohater tej książki i jego pasja nie wzbudziły więc mojego uznania.

Ptaki i podstarzały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewielka książka, niemal broszurka, która udowadnia że małe jest piękne. "Piętnaście dni w pustkowiu" to znakomite studium nad mentalnością i kondycją Amerykanów - tych rdzennych i tych samozwańczych, przybyłych z Europy. Tocqueville przygląda się bacznie Ameryce i jej mieszkańcom. Wnioski które wyciąga są aktualne do dziś: nazywa Amerykanów narodem zdobywców, których w cywilizacji pociąga głównie dobrobyt, dostrzega deficyty na poziomie życia społecznego (widoczne w USA do dziś) oraz intelektualnego (wąski horyzont przeciętnego Amerykanina). Okrutny, egoistyczny, chciwy, ale też odważny i do bólu pragmatyczny - tak widzi autor młody naród. Wróży mu wielką przyszłość, ceni odwagę pionierów, zaskakuje go ich niewrażliwość na trudy i kierowanie się w życiu wyłącznie żądzą zysku.

Pięknie kreśli sylwetki Indian. Zauważa kolosalne różnice w mentalności między Indianami (którym u osadników imponuje tylko broń, pogardzają innymi osiągnięciami białych), Amerykanami -osadnikami a Europejczykami. Zachwyca się przyrodą a nieujarzmiony jeszcze kontynent nazywa "jeszcze pustą kolebką wielkiego narodu". Dostrzega wyraźne różnice w mentalności między osadnikami anglojęzycznymi a frankofonami. Francuscy osadnicy są mniej ekspansywni i bardziej zżyci z przyrodą, traktują też Indian jak ludzi (choć niekoniecznie równych sobie). Indianie także bardziej szanują Francuzów, którzy są zazwyczaj znakomitymi myśliwymi i częściej przyjmują tryb życia rdzennych mieszkańców. Te obserwacje znajdują potwierdzenie w licznych późniejszych relacjach.

Celne obserwacje Tocqueville'a, jego wrażliwość na piękno przyrody, spostrzegawczość, reporterska rzetelność i piękny język opisów wystawiają mu jako człowiekowi znakomitą ocenę. Dostrzega wady i zalety swoich rozmówców, stara się być obiektywny. Chapeau bas!

Niewielka książka, niemal broszurka, która udowadnia że małe jest piękne. "Piętnaście dni w pustkowiu" to znakomite studium nad mentalnością i kondycją Amerykanów - tych rdzennych i tych samozwańczych, przybyłych z Europy. Tocqueville przygląda się bacznie Ameryce i jej mieszkańcom. Wnioski które wyciąga są aktualne do dziś: nazywa Amerykanów narodem zdobywców, których w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Momentami zaskakująco ciekawa książka. Autor - znany historyk - rekonstruuje dzieje majątku Dereszewicze, który był własnością Kieniewiczów niecałe 100 lat. Jest to typowa historia rodzinna. Z listów wyłania się - trochę wbrew intencjom autora - obraz zapatrzonego w siebie ziemiaństwa, które jest wstrząśnięte zniesieniem pańszczyzny i zaskoczone zadowoleniem chłopów z tego faktu [sic!].

Jako klasa społeczna ludzie ci są niezdolni do zjednania sobie chłopów (wystarczyło uprzedzić ukaz carski zamiast ściągać kolonistów i dodatkowo drażnić lokalsów). Udają biedę (narzekania na los, czyli podróże po Paryżach i Rzymach), współczucie dla losu chłopów (których zwą kmiotkami) i poparcie dla powstania styczniowego. Poza tym rzecz jasna romansują, zarabiają i gaworzą salonową francuszczyzną, nieustannie piszą długie listy i gromadzą kolejne książki, malują i plotkują.

Słuszna jest uwaga autora, że pięknie położony nad Prypecią i okazały dwór w Dereszewiczach był podobny do "krzewu, wyhodowanego na stoku, którędy biegną lawiny". Właściciele nie zrobili nic, by te lawiny choćby próbować skierować gdzie indziej. Bardzo pouczająca lektura.

Momentami zaskakująco ciekawa książka. Autor - znany historyk - rekonstruuje dzieje majątku Dereszewicze, który był własnością Kieniewiczów niecałe 100 lat. Jest to typowa historia rodzinna. Z listów wyłania się - trochę wbrew intencjom autora - obraz zapatrzonego w siebie ziemiaństwa, które jest wstrząśnięte zniesieniem pańszczyzny i zaskoczone zadowoleniem chłopów z tego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zwierzęta i ludzie.  (Praca zbiorowa pod red. Jacka Kurka i Krzysztofa Maliszewskiego) Jacek Kurek, Krzysztof Maliszewski
Ocena 8,0
Zwierzęta i lu... Jacek Kurek, Krzysz...

Na półkach:

Bardzo wartościowy zbiór artykułów na temat relacji zwierząt z ludźmi. Szczególnie warto wczytać się w artykuły prof. Sławka, dr. Maliszewskiego (Cyniczne potwory), prof. Piotrowiaka (Być krową), prof. Kadłubka. Każdy zainteresowany znajdzie coś dla siebie.

Bardzo wartościowy zbiór artykułów na temat relacji zwierząt z ludźmi. Szczególnie warto wczytać się w artykuły prof. Sławka, dr. Maliszewskiego (Cyniczne potwory), prof. Piotrowiaka (Być krową), prof. Kadłubka. Każdy zainteresowany znajdzie coś dla siebie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Smaga Staszic magnatów, szlachtę i Żydów. Domaga się podniesienia rangi miast, wzmocnienia mieszczaństwa. I rozbiór nazywa narodobójstwem, wietrzy drugie dno w sojuszu Prus z Rzeczpospolitą (ma rację!). Pisze to wszystko w 1790 roku - 230 lat temu. Logicznie uzasadnia swoje pomysły. Zauważa, że każdy przywilej dla jednej grupy oznacza upośledzenie innej grupy ludzi. Z tego powodu występuje przeciwko przywilejom szlachty, ale też przeciwko odrębności Żydów (kahały), wypomina im "zepsuty język niemiecki" - utrudniający asymilację (jidisz)- ale dostrzega, że za ich pozycją gospodarczą stoi polska szlachta. Jeśli ktoś krytykuje Staszica za antysemityzm, to równie ochoczo powinien krytykować Sokratesa za brak znajomości angielskiego...

Staszic to niezwykle rzadki w naszych dziejach przypadek księdza-racjonalisty, patrioty, publicysty, erudyty, wizjonera, przyrodnika, społecznika i kapitalisty w jednym. Postać godna naśladowania i propagowania.

Smaga Staszic magnatów, szlachtę i Żydów. Domaga się podniesienia rangi miast, wzmocnienia mieszczaństwa. I rozbiór nazywa narodobójstwem, wietrzy drugie dno w sojuszu Prus z Rzeczpospolitą (ma rację!). Pisze to wszystko w 1790 roku - 230 lat temu. Logicznie uzasadnia swoje pomysły. Zauważa, że każdy przywilej dla jednej grupy oznacza upośledzenie innej grupy ludzi. Z tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż to za złowieszczy malkontent, genialny maruda! Na wszystko narzeka, wszystkiemu się przygląda, wszystko dostrzega, gmera w detalach i wciąż marudzi. Może nieco przesadza z tym pesymizmem? Gdy ma 70 lat żegna się z życiem, gdy ma 89 lat - popełnia samobójstwo. Zapisy z ostatnich lat są jednak szczególnie przejmujące. Jeszcze nigdy nie czytałem tak sugestywnych argumentów za eutanazją.

Zanim jeszcze maestro Marai zacznie napawać się przemijaniem, zanim zafascynuje go wszechobecny tłum staruszków i nieznośny magnetyzm atrofii, to raz za razem smaga nas zaskakującą puentą, łaskocze doskonałością języka. Niemal słyszymy tę melodię wyrafinowanych złośliwości i wielowarstwowej ironii. Bo Marai to intelektualista starego typu, taki co nokautuje słowem i ripostą. Czasem daje nam się zgubić w meandrach myśli, pozwala napawać się jakimś banałem i właśnie wtedy - ileż to razy mnie zwiódł? - wyprowadza celny cios. Lubi też czasem zaliczyć podwójne trafienie. Pisze sobie tak: „Amerykański "rytm życia" wydaje mi się raczej wolny. Przyjechałem z Europy, więc się spieszę, bo mam wrodzony zmysł zagrożenia”.

Marai jest doskonałym obserwatorem - tego się akurat po nim spodziewałem. Jego reportersko-literacki opis wystąpienia Hitlera na stadionie (sporządzony na 3 lata przed objęciem urzędu kanclerza) , zawarty w książce „W podróży”, zrobił na mnie piorunujące wrażenie i zdecydował o sięgnięciu do „Dziennika”. Marai posiada także niezwykły talent do definiowania pojęć. Porównania jakich używa budzą zachwyt dla intelektu, dla tej jego ponurej błyskotliwości. Nie ma tu zbędnych słów, wycyzelowana forma buzuje erudycją, a po lekturze można mieć liczne wątpliwości, spośród których na pierwszy plan wysuwa się ta: dać 9 czy 10? U mnie dziesiątka przegrała ze zrzędliwością autora, ale to była intelektualna uczta i niepowtarzalna podróż w czasie.

Ave Marai!

Cóż to za złowieszczy malkontent, genialny maruda! Na wszystko narzeka, wszystkiemu się przygląda, wszystko dostrzega, gmera w detalach i wciąż marudzi. Może nieco przesadza z tym pesymizmem? Gdy ma 70 lat żegna się z życiem, gdy ma 89 lat - popełnia samobójstwo. Zapisy z ostatnich lat są jednak szczególnie przejmujące. Jeszcze nigdy nie czytałem tak sugestywnych argumentów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby nie uwięzienie przy pięknej pogodzie (w czasie wolnym, w święta - efekt koronawirusa!), pewnie nigdy nie dogrzebałbym się w zaprzyjaźnionej biblioteczce do tej pozycji.
Szukałem w "Zapiskach" informacji o warunkach uwięzienia oraz przemyśleniach samego Wyszyńskiego. Kardynał nigdy wcześniej nie budził mojego zainteresowania.
Znalazłem to co chciałem, czyli kilka pięknych fragmentów, gdy kardynał zaczął dostrzegać świat przyrody, który był dla niego odmianą od rozmyślań teologicznych i odskocznią od ascetycznego planu dnia, który sam sobie narzucił.
Zapiski są przede wszystkim świadectwem głębokiej wiary Wyszyńskiego, ale moim zdaniem najcenniejsze są w książce obserwacje dotyczące prześladowców, ich mentalności. Dla tych jakże celnych obserwacji warto było "Zapiski" przeczytać...

Gdyby nie uwięzienie przy pięknej pogodzie (w czasie wolnym, w święta - efekt koronawirusa!), pewnie nigdy nie dogrzebałbym się w zaprzyjaźnionej biblioteczce do tej pozycji.
Szukałem w "Zapiskach" informacji o warunkach uwięzienia oraz przemyśleniach samego Wyszyńskiego. Kardynał nigdy wcześniej nie budził mojego zainteresowania.
Znalazłem to co chciałem, czyli kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nazwa trzeba przyznać trafna – książka jest alfabetem celnych spostrzeżeń, ale też fobii i hipokryzji autora. Karl-Markus jest człowiekiem gruntownie wykształconym i warto czytać jego książki. Czytając trzeba jednak pamiętać o wątpliwości, warto ją po prostu mieć przy lekturze, każdej. Świat nie jest czarno-biały, składa się raczej z odcieni szarości. Jestem uczulony na podwójne standardy. Romowie mają – zdaniem autora - prawo do swojej tożsamości, ale regiony już nie. Gauss niemal krzyczy do nas: „Tfu! Precz z tymi ekonomicznymi rasistami”. Rasistami są rzecz jasna egoistyczni i ksenofobiczni Tyrolczycy czy Włosi z Ligi Północnej, ale nie sami Romowie. Oni tylko pielęgnują swoją tożsamość…

Autor nieustannie raczy nas opisami ciasnoty horyzontów tych straszliwych regionalistów, kiszących się we własnym sosie, ale postępujący identycznie Romowie są dla niego wyłącznie bohaterami, walczącymi z opresyjnym otoczeniem. Mógłby zapoznać się ze studiami Rolfa Bauerdicka, który przekonująco udowadnia, że nie ma czegoś takiego jak "Sinti i Romowie", a Rolf jest dziennikarzem bardzo zżytym z Cyganami.
Jedni potrafią myśleć samodzielnie, inni myślą tylko sloganami i niestety Karl-Markus zalicza się do tych drugich, co jest o tyle przykre, że jak już wspominałem, intelektualnie prezentuje wysoki poziom. Potrafi być także spostrzegawczy i wrażliwy, szkoda że wybiórczo.

Nazwa trzeba przyznać trafna – książka jest alfabetem celnych spostrzeżeń, ale też fobii i hipokryzji autora. Karl-Markus jest człowiekiem gruntownie wykształconym i warto czytać jego książki. Czytając trzeba jednak pamiętać o wątpliwości, warto ją po prostu mieć przy lekturze, każdej. Świat nie jest czarno-biały, składa się raczej z odcieni szarości. Jestem uczulony na...

więcej Pokaż mimo to